OSTATNIA AKTUALIZACJA: piątek 25 kwiecień, 2008, GODZ. 10:01


Wyprawa po Ameryce Południowej: Argentyna, Chile, Boliwia

30.12.2007 – 12.03.2008 r.


Po powrocie z naszej podróży motocyklowej dookoła Świata, zadeklarowaliśmy chęć odwiedzenia tego zakątka naszego globu powtórnie. Po dwuletniej przerwie ponownie jesteśmy na kontynencie południowoamerykańskim. Tym razem po wielu wcześniejszych wywiadach i analizach, postanowiliśmy że podróż odbędziemy zakupionym w Argentynie pojazdem typu terenowe 4x4, najchętniej gdyby była to Toyota, np: Hilux lub Land Cruiser. Planowana trasa to z Buenos Aires dotrzeć na południe Argentyny do Ushuaia, następnie dalej Andami na północ dojechać aż do Boliwii i ponownie powrócić do Buenos. Szczegółowy scenariusz napisze samo życie! Chcemy nawiązać wiele nowych znajomości, poznać ciekawych ludzi i odwiedzić znajomych z poprzedniego przejazdu przez te tereny. To co jedynie zaplanowaliśmy to spotkać się w Ushuaia z Januszem Słowińs km , właścicielem jachtu „Bona Terra” i jego załogą, tą z którą, na jego pokładzie w 2005r było nam dane spędzić wieczór wigilijny w tamtejszej marinie. Za współtowarzyszy obecnej podróży, przez pierwsze pięć tygodni, będziemy mieli, naszych przyjaciół, motocyklistów Mirkę i Jacka Warzyszyńskich z Częstochowy.

Rozpoczynamy więc naszą wyprawę i relacje z jej przebiegu:


30.12.2007 r. Dzień pierwszy: Międzyrzecze Górne – Buenos Aires


Wyjazd o 7.30 z naszej „Chałupy na Górce” i już o 9.00 jedziemy pociągiem typu ekspres z Katowic do Warszawy. Na dworcu odbiera nas kolega, stary wyga motocyklowy z którym byłem na I Rajdzie Katyńskim - Robercik ze swoją żoną Basią. Mamy okazję do wspólnego spotkania, więc w knajpie pod nazwą „Kredens”na wspominkach spędzamy czas oczekiwania na nasz lot do Mediolanu. O 14.30 jesteśmy na lotnisku, tu spotykamy się z Mirka i Jackiem współtowarzyszami wyprawy i starujemy do odprawy na samolot - jakież nasze zdziwienie bo Gosi nie ma na liście pasażerów - stresujące chwile – lecimy Alitalią, totalny włoski „burdel komputerowy”. Po godzinie sprawa się wyjaśnia. Gosia dostaję wypisany ręcznie bilet i lecimy! Do Mediolanu 2 godz. - następnie po dwugodzinnym oczekiwaniu 13-godzinny lot bezpośredni do Buenos Aires. Dwa winka do kolacji i budzimy się dopiero nad Saharą gdzieś na wysokości Mauretanii gdy samolot wpada w potężne turbulencje - krzyk na pokładzie! Potrzepało mocno, lecz po paru minutach jest ponownie OK i śpimy aż do rana jak dzieci!


31.12.2007 r. Dzień drugi: Buenos Aires (dzielnice:San Telmo, Palermo – Sylwester)


Zgodnie z planem lądujemy o 8.35 na lotnisku w Buenos. Zamówiony przez Edytę szofer czeka i jedziemy do hotelu - 80 ar. peso (1$=3,15peso, 1 peso = 0.80zł). To już Sylwester! (Edytkę poznaliśmy dwa lata temu podczas naszej wyprawy motocyklowej dookoła świata w Burzaco – dzielnicy Buenos Aires gdzie mieści się POM – Polski Ośrodek Młodzieżowy). Od rana wykonuję wiele telefonów do naszych argentyńskich przyjaciół z popularnych w tym mieście sklepików, punktów internetowych. W sąsiedniej kabinie słyszę że ktoś rozmawia po Polsku! Mówię, dzień dobry i szok – młody człowiek w chustce na głowie pyta: „Nie poznajesz mnie?” Patrzę dokładnie i widzę, to przecież Tomek Józik z załogi jachtu „Bona Terra”. Dwa lata przerwy w kontaktach od wigilii 2005, spędzonej razem w Ushuaia i teraz tu ponowne takie spotkanie w Świecie!!! Gdybyśmy się tu umawiali to pewnie większy byłby problem z kontaktem, a tu masz - jaki ten Świat mały. Tomek mówi że stacjonują obok naszego hotelu w sąsiednim dosłownie za ścianą i że jest jeszcze ze starej ekipy Andrzej Kucharczyk z Łodzi. Na okoliczność spotkania wielka feta z paroma buteleczkami wina w sympatycznej knajpce Hipopotamo na rogu via Brazil i via Defensa. Później spotkanie z rodziną Wygasiewiczów; Rysiem, Halą i jej mamą, panią Agnieszką Zapart - ciekawe opowieści o losach Polaków przybyłych po II wojnie światowej do Argentyny w relacji i opowieściach mamy! Ustalamy strategię związaną z zakupem auta na następne dni z Ryśkiem. Wieczorem, o 20.00 ruszamy do dzielnicy Palermo na wieczór sylwestrowy, który mamy zarezerwowany w ciekawej knajpce z full wyżerką w towarzystwie Edytki. Najpierw Nowy Rok o 21.00, bo to czas gdzie w Polsce to ma miejsce (od dzisiaj tylko 3 godz. różnicy, bo jeszcze wczoraj było 4 godz. - pierwszy rok w Argentynie również mają zmianę czasu na letni). O tutejszej północy dodatkową atrakcją sylwestrowej imprezy jest walka na mydlane konfetti w spraju - zabawa oryginalna i niepowtarzalna. Sylwestrową noc kończymy już w naszej dzielnicy San Telmo na via Brasil w towarzystwie części załogi jachtu „Bona Terra” w barze na przeciwko naszego hotelu Los Tres Reyes! [Los Tres Reyes, Av. Brasil 423 , tel. 4300-9456 , e-mail: info@tresreyeshotel.com.ar, www.tresreyeshotel.com.ar]


1.01.2008 r. Dzień trzeci: Buenos Aires (dzielnice: San Telmo, La Boca, zwiedzanie miasta)


Już o 9.00 na nogach, gdyż na wycieczkę po Buenos Aires zabiera nas Rysiek Kruszewski. Poznaliśmy go również dwa lata temu, podczas naszej wyprawy motocyklowej dookoła świata, tu w Buenos. Opłynął na kajaku przylądek Horn w 1986 r. jako organizator i uczestnik pięcioosobowej wyprawy kajakowej „Yamana 1986” www.sdk-kayaks.com Obecnie producent wyczynowych, wyprawowych kajaków. Zwiedzamy port „Puerto Madero”, cmentarz Recoletta i inne ciekawe miejsca miasta. Eskapada kończy się w przystani jachtowej nad Rio de la Plata z krótką kajakową przejażdżką po rzece Rio Lujan o kolorze wody jak kawa z mlekiem. Fale i wiatr powodują, że wyprawa staje się dla nas lekko ekstremalna i trzeba szybko wycofać się do mariny. Wracamy do hotelu i ponownie w towarzystwie załogi jachtu „Bona Terra” biesiadka przy wspaniałym winku! Winko tak zakręciło w głowie większości uczestników, że już o 18.00 wylądowali w łóżkach - mieliśmy ciężkie dwa dni. Zostałem sam na polu walki, więc uskuteczniam spacerek na La Boca, ciekawe widoki i klimat kolorowej, starej włoskiej dzielnicy, niegdyś biedoty robotniczej. Między innymi, właśnie tu, w biednych portowych dzielnicach robotniczych, pośród różnego rodzaju mętów, prostytutek powstał kult i piękno idei tanga argentyńskiego. Później jeszcze spacer na San Telmo - sąsiednia i następna dzielnica związana z tangiem. Tym jednak razem oglądam przemarsz bębniarzy w rytmach samby. Tak po północy kończy się pierwszy dzień 2008 r. – Gosia, Mirka i Jacek mocno śpią już o tym czasie.


2.01.2008 r. Dzień czwarty: Buenos Aires (zakup auta)


Rozpoczynamy zadanie pt. zakup samochodu. Próbujemy załatwić nr QID - coś jak nasz NIP, aby można zakupić na moje nazwisko samochód (sprawy związane z opłaceniem podatku). Z pomocą Wandzi, córki Rysia i Hali Wygasiewiczów i po wywiadzie oraz rozeznaniu sprawy w miejscowym urzędzie, który nadaje ten numer, a następnie po wizycie w urzędzie imigracyjnym, okazuje się, że ta sprawa graniczy z cudem i trwałaby może z 10 dni. Rezygnujemy z tej drogi, po telefonie i zgodzie Rysia Kruszewskiego (Horn i kajaki) auto zarejestrujemy na jego nazwisko. Próbujemy jeszcze drogę wynajmu samochodu, lecz gdy dobra cena to auto nieodpowiednie na szutry i bez możliwości wjazdu do Chile, lub cena zaporowa 10 tys. USD za dwa miesiące wynajmu. Wracamy więc do wersji zakupu. Po południu przyjeżdża brat Rysia Kruszwskiego, Krzysiek i objeżdżamy komisy z autami typu pick-up i z napędem 4x4. Same przewałki i sprzęty mocno wyeksploatowane. Nagle jest informacja - salon Toyoty ma coś ciekawego i z gwarancją ich serwisu! Jedziemy – autko całkiem ciekawe - Hilux z 1999 r. 3 litry, turbo, w wersji kombi, z zakrytą i połączoną w całość skrzynią ładunkową. Dobry stan, decyzja – kupujemy! Przy sprawdzaniu dokumentów jest jakaś nieścisłość z numerami karoserii i silnika - oba takie same!

Sprawdzamy, a tu nr silnika w chamski sposób zwiercony na bloku, a z ramy w całości zeszlifowany! Co za szczęście że nie daliśmy się oszukać - jeszcze teraz nie mogę po tym zdarzeniu ochłonąć! Nagle dzwoni Rysio, jest takie auto, jakiego szukamy, u jego sąsiada za płotem, tam gdzie produkuje swoje kajaki - jedziemy!

Jest cudownie, nie dość że jest to pewne auto, to profesjonalnie i świetnie przygotowane do podróży w ciężki teren. Ustalamy cenę i deklarujemy zakup – 19 tys. USD. Toyota Hilux 2.8, turbo diesel intercooler, pierwszy właściciel, 1999 r. produkcji, napęd 4x4, wyciągarka, podniesione i wzmocnione zawieszenie, amortyzatory pneumatyczne z regulacją ciśnienia (kompresor), większe koła z odpowiednimi oponami na teren i szutry, dwa koła zapasowe profesjonalnie zamontowane, pełna gama reflektorów dodatkowych, bagażniki dachowe i do tego zamykana nadstawka na pakę ładunkową, że nie wspomnę o całej gamie różnych dodatkowych tuningowych ciekawostek! Całkowity i rzeczywisty przebieg auta 114 tys. km . Obecny właściciel, wielki hobbysta, stawiał to auto w pierwszej kolejności – żartował, że nawet przed żoną! Nasze panie w tym czasie buszują po La Boca i kupują różne pierdołki. Jest dobrze, teraz tylko jak najszybciej zarejestrować i w drogę! Później jeszcze kolacja w restauracji Lezama na via Brazil, nieopodal naszego hotelu w towarzystwie Edytki i Ines (również dwa lata temu poznaliśmy ją w polskiej ambasadzie, była tam sekretarką) – ponownie świetne argentyńskie wino, oraz steki i asado (grillowane różne gatunki mięsa). Tak kończymy następny dzień! Najważniejsze że mamy autko!

3.01.2008 r. Dzień piąty: Buenos Aires (rejestracja auta, zwiedzanie miasta)


Rysiek i poprzedni właściciel od rana rozpoczynają procedurę przerejestrowania auta. My dzień zaczynamy od ponownego wyjścia w rejon dzielnicy włoskiej La Boca. Gra kolorów, niesamowity nastrój i niepowtarzalna atmosfera tego miejsca. Co może zrobić trochę farby z niegdyś slumsowej dzielnicy. Można to miejsce porównawczo odnieść do atmosfery niegdyś nieciekawego Kazimierza w Krakowie. Dzisiaj niemiłosierny gorąc, temperatura podchodzi pod 38C. Zastanawiamy się, jak wypełnić czas do następnej środy, bo tyle mniej więcej przewiduje Rysiu na zarejestrowanie auta na swoje nazwisko, wystawienie upoważnień notarialnych i celnych tak abyśmy mogli się poruszać również po terenie sąsiadujących z Argentyną państw. Twierdzi, że na pewno nie będzie możliwe skrócić tej procedury biurokratycznej. Po głębszym zastanowieniu postanawiamy więc polecieć do Puerto de Iguazu i ponownie zwiedzić wspaniałe wodospady Cataratas de Iguazu. Rysiek pomaga nam kupić bilety - 350$ w obie strony. Nie będziemy marnować cennego czasu naszej wyprawy, a miejsce to można zwiedzać wiele razy i nigdy się nie znudzi. Wieczorem ponownie wspaniałe steki na via Brazil w restauracji Lezama, obok naszego hotelu i naprzeciwko starego parku o tej samej nazwie (znajduje się tam pomnik fundacji Buenos Aires i pomnik Pedro de Mendoza). Później spacer po równie kultowej dzielnicy Buenos jakim jest San Telmo i słuchanie na żywo muzyki i pokazów tanecznych wszelakiej maści artystów.

4.01.2008 r.

Dzień szósty: Buenos Aires (zwiedzanie miasta, rejestracja auta w San Fernando)


Rano czekamy na telefon od Rysia co w sprawie rejestracji auta. O 10.00 jest wiadomość, że mamy jechać do miejscowości San Fernando, tam, gdzie znajduje się wytwórnia jego kajaków i będziemy załatwiać formalności. Ponadto okazuje się, że jest sposób na zarejestrowanie auta na moje nazwisko, lecz najpierw należy wyrobić specjalny nr CDI dla obcokrajowca nie mającego stałego zameldowania w Argentynie. Jedziemy do urzędu – jest to możliwe, ale musi być moje zameldowanie tymczasowe pod adresem warsztatu Rysia i muszę go upoważnić notarialnie do reprezentowania mnie przed miejscowym urzędem. Tu pierwsza przeszkoda, bo trzeba szybko sporządzić ten akt notarialny. Niestety, akt sporządziliśmy dopiero po 16.00 i urząd już zamknęli. Udało się jeszcze tego dnia zapłacić za auto i odebrać wszystkie wymagane dokumenty. Były właściciel Toyoty, Marcel załatwił już przegląd techniczny który jest wymagany przy każdej zmianie właściciela i akt weryfikacji zgodności nr silnika i ramy samochodu, dokonywany przez policję. Samochód był największym hobby właściciela i jako pierwszy i jedyny właściciel przystosował go do ekstremalnych wypraw w Andy. Obecnie widzę, że łza mu się w oku kreci, gdy przekazuje mi auto. Jego wyprawy opisuje na str. internetowej: www.jumanito4x4.com.ar

Auto zapłacone, lecz z mojego wylotu nad wodospady „nici”, muszę być w poniedziałek w urzędzie rejestracyjnym osobiście – Gosia również rezygnuje i oboje jesteśmy zmuszeni do zwrotu biletów lotniczych. Rysiek zaprasza, abyśmy się przenieśli do niego na ten czas, a Mirka i Jacek niech lecą zwiedzać ten wspaniały cud natury! Kończymy dzień ponownie w już sprawdzonej knajpie na via Brazil, tym razem wspólnie z Ryśkiem – wrażenia jak w dniach poprzednich!!!


5.01.2008 r.

Dzień siódmy: Buenos Aires (zwiedzanie miasta)


Jacki na samolot, my do Rysia. Sobota, wszystkie urzędy pozamykane. Totalna laba zakończona kolacją, tym razem w okolicy domu Ryśka, do której dołączyła Edytka. Ma blisko bo mieszka na Palermo, a my na Belgrano.


6.01.2008 r.

Dzień ósmy: Buenos Aires (zwiedzanie miasta, kajakiem po Rio de la Plata)


Rano jedziemy do przystani jachtowej Klubu Victoria, gdzie Rysiek trzyma swoje kajaki i uskuteczniamy 1,5-godzinną przejażdżkę po Rio de la Plata. Gosia w tym czasie relaksuje się przy przewodniku po Argentynie, w cieniu drzew z widokiem na wspaniałą marinę. Później zakupy w supermarkecie i powrót do domu. Ja piszę te wiadomości, a Gosia oddaje się swojemu hobby, jakim jest gotowanie, podnosząc Ryśkowi i mnie zapachowo wyobraźnie kulinarną! Coś mi się zdaje, że może Rysiek załatwiać dłużej te dokumenty, aby Gosia dłużej tu gotowała! Jacki chyba w tym czasie zwiedzają wodospady po argentyńskiej stronie, bo wczoraj mieli jeszcze po wylądowaniu zwiedzić je od strony brazylijskiej (opis zwiedzania i zdjęcia można znaleźć na naszej stronie internetowej, lub w książce pod dniem 21-24 styczeń 2006 r.).

7.01.2008 r.

Dzień dziewiąty: Buenos Aires (rejestracja auta w San Fernando)


Nadszedł dzień prawdy! Już o 6.30 na nogach, jedziemy do San Fernando – Prowincja Buenos Aires, tam gdzie mam czasowe zameldowanie pod adresem wytwórni kajaków Ryśka. Gosia pozostaje w domu i gotuje polskie specjały: bigos, czerwony barszcz, gołąbki, paprykę faszerowaną – musimy się jakoś rewanżować za tak wielką pomoc, jakiej udziela nam Rysio! Wielkie, wielkie dzięki!!! O 10.00 składamy dokumenty w urzędzie, aby nadano mi nr CDI, reprezentuje mnie przed nim upoważniony przeze mnie notarialnie Rysiek. Pani przegląda dokumenty, patrzy na dowód osobisty Ryśka z którego wynika że jest zameldowany w Capitalu. Prowincja to jakby inne miasto i dla tej części jest przewidziany inny urząd. Rysiek tłumaczy i przedstawia również rachunek za płacony telefon wytwórni, która ma adres w Prowincji. Pani stwierdza, że pomoże nam, odrywa część ksera dowodu, z której wynika zameldowanie i dołącza do dokumentów ksero rachunku za telefon. Wklepuje dane w komputerowy system danych i zostaje mi nadany argentyński nr obsługi podatkowej CDI dla obcokrajowca nie mającego stałego zameldowania w Argentynie!!!! Kamień z serca!!! Połowa sukcesu. Teraz szybko do urzędu rejestracyjnego znajdującego się również w tym miasteczku i w którym była zarejestrowana dotychczas kupiona przez nas Toyota – cała filozofia z tym adresem mojego zameldowania polegała na tym, abym był właśnie zameldowany w tej samej części Prowincji, gdzie zarejestrowany do tej pory był samochód, bo jeśli ponownie nowy właściciel będzie tam zameldowany to nowe dokumenty rejestracyjne będą wydane w ciągu 48 godz. na nazwisko nowego właściciela, czyli mnie! - Bardzo to skomplikowane, ale gdyby tak nie było, to rejestracja wydłużyła by się o parę tygodni, bo konieczna by była przesyłka dokumentów pomiędzy urzędami i w tym czasie niemożliwe by było przekraczanie granicy argentyńskiej, a jadąc do Ushuaia jest to konieczne!!! Dwie godziny w urzędzie i z pomocą Ryśka jest wszystko załatwione – zapłacony podatek, zapłacona rejestracja (wszystko płatne jeden raz i w jednej kasie). Całość kosztów 1153 peso ar. - ok..920zł. Odbiór nowego dowodu rejestracyjnego w środę rano!!!

Teraz mogę już powiedzieć że widzimy termin rozpoczęcia naszej wyprawy i stres związany z tą dotychczas niewiadomą sytuacją już za nami!

Poprzedni właściciel w tym czasie założył już nadstawkę na skrzynię ładunkową i auto jest już prawie że gotowe do wyjazdu, nawet uprzejmy kolega Ryśka przyjechał z centrum, aby wgrać nam dokładną mapę GPS Argentyny – prowadzi po ulicach, łącznie z inf. głosową – usługa całkowicie gratis!!!! Wspaniali ludzie ze świata podróżniczego i nie tylko – właśnie taka jest Argentyna – podstawowa domena „ciesz się szczęściem każdego dnia powszechnego” - czyż to nie wspaniałe, a tak często o tym w Polsce ludzie zapominają!!!

Następne miłe zaskoczenie – za zwrócone bilety lotnicze do Puerto de Iguazu nie potrącono ani jednego peso!

Mamy również informację od Mirki i Jacka – widoki wodospadów oszałamiają, jedynie upały i wilgotność powietrza w tamtym rejonie nie do zniesienia. Zwiedzili je podobnie, jak my dwa lata temu, od strony brazylijskiej i argentyńskiej. Ponadto odbyli wycieczkę na największą zaporę wodną na rzece Paranie, która jest wspólną budowlą paragwajsko-brazylijską (Itapiu Hydroelectric power plant). Elektrownia wodna dostarcza i zaspakaja 95% potrzeb energii w Paragwaju i 25% potrzeb na energię elektryczną w Brazylii. Pod względem wielkości pobiła ją dopiero niedawno podobna zapora na rzece Jangcy w Chinach. Jutro o 16.00 wracają do Buenos. Tu upały również nie odpuszczają, dzisiaj cały dzień w okolicy 38C.


8.01.2008 r.

Dzień dziesiąty: Buenos Aires (rejestracja i przygotowanie auta w San Fernando)


Rano odbieram auto od Marcello - mocujemy jeszcze wspólnie nadbudowę skrzyni ładunkowej i odbieram ostatnie instrukcje dotyczące dodatkowego wyposażenia auta! Później pierwszy przejazd, dosłownie za płot, do wytworni kajaków Ryśka. Czyszczenie, montaż naszych dodatków i przygotowanie pod załadunek ekwipunku. O 17.00 wraca Mirka z Jackiem, pełni wrażeń po zwiedzeniu wodospadów na rzece Iguazu - Cataratac de Iguazu. Wieczorem wracamy do domu Ryśka w Buenos Aires i obiadek domowy w wykonaniu Gosi, która od rana krzątała się przy kuchni. Do naszej kompanii dołączył ks. Ksawery Solecki - proboszcz miejscowego polskiego kościoła katolickiego! Nic nie zmienił się od czasu jak widzieliśmy się tutaj dwa lata temu, a trzeba zaznaczyć, że jest już w podeszłym wieku, sporo po 80-ce, a tryska energią i witalnością. Zaznaczę jeszcze, że w Argentynie spełnia swoje powołanie już od 47lat! Wspaniały ciepły człowiek o niesamowicie trzeźwym spojrzeniu na otaczającą go argentyńską rzeczywistość! Dania przygotowane przez Gosie smakowały wybornie. Udało się jej przybliżyć polskie smaki naszym argentyńskim przyjaciołom, poprzez degustację barszczu czerwonego, gołąbków, bigosu i papryki faszerowanej! Cały wieczór upłynął w miłej atmosferze, na rozmowach Polaków o Polakach w Świecie.


9.01.2008 r.

Dzień jedenasty: Buenos Aires (naprawa sprzęgła w San Fernando)


Rano 6.00 pobudka i z Już o 7.00 jedziemy do San Fernando. Ostre pakowanie auta, pracownica od Ryśka jedzie odebrać komplet dokumentów i zapłacić opłatę rejestracyjną. Rysiek telefonicznie ustala warunki ubezpieczenia. Okazuje się że musimy jechać do biura pokazać auto! Jest dowód rejestracyjny - wyruszamy do sąsiedniej dzielnicy. Pierwsza jazda wypada bardzo pozytywnie! Ubezpieczenie typu Auto-Casco kosztuje 110 USD za miesiąc. Jacek wraca autem, podjazd pod górę i zaczyna uślizgiwać sprzęgło! Sprawdzamy - niestety objaw całkowitego zużycia tarczy sprzęgłowej. Mieliśmy już ruszać na trasę, a tu masz!!! Powiadomiony Marcello jest w dwie minuty, zaskoczony tą sytuacją! Po pół godzinie jest mechanik i przystępuje do naprawy. Marcello jedzie po części. My pakujemy auto i dokonujemy zakupów na drogę. Jest 20.00 sprzęgło wymienione i jest nadzieja, że o 23.00 ruszymy na trasę! Upał okropny - 38C, dziewczyny grają w scrabble, my kibicujemy naprawie kontrolując jej poprawność wykonania!

Okazało się jednak, że naprawa zakończyła się po północy, nadchodzi burza, więc postanawiamy pozostać na dzisiejszą noc w pensjonacie w przyległym mieście Tigre.


10.01.2008 r.

Dzień dwunasty: Tigre - Rio Colorado


Ruszamy wreszcie na trasę, sprzęgło funkcjonuje poprawnie, mozolnie wyjeżdżamy z wielkiej 15-milinonowej aglomeracji Buenos Aires. O 10.00 jesteśmy wreszcie na drodze 205 i jedziemy w kierunku na Patagonię. Po 200 km zaznajamiania się ze specyfiką prowadzenia tak tuningowanego auta, przygotowanego bardziej na bezdroża niż drogi asfaltowe, okazuje się że można spokojnie poruszać się tym sprzętem w granicach 110 km na godz.. Pierwszy postój i sprawdzanie okiem jak się ma nasz wielki pojazd! Zaglądam na tylny most i tragedia - wszystko zalane olejem - poważna awaria!!! Po weryfikacji uszkodzenia okazuje się, że poszedł simerring na dyfrze od strony kardana - mniej wtajemniczonym podaje w języku polskim - uszczelniacz na przekładni głównej od strony walu napędowego!!!

Szukamy warsztatu. Z pomocą mieszkańca tego małego miasteczka, podobnego do Koziej Wólki, znajdujemy warsztat naprawy samochodów typu kuźnia połączona z kawałkiem złomowiska. Mili właściciele pozwalają nam dokonać tej naprawy samym z pomocą ich narzędzi!

Po pół godziny wszystko rozebrane, mamy stary, zużyty uszczelniacz na wierzchu. Pracownik jedzie na motocyklu odpalanym na pych do jakiegoś sklepiku i po 10 min. przywozi oryginalny toyotowski uszczelniacz - mamy wyjątkowe szczęście że w takiej miejscowości jest możliwość nabycia tak specyficznej części zamiennej!!

Szybki montaż i po dwóch godz. jesteśmy ponownie na trasie! Po przejechaniu tego dnia 800 km nocleg w motelu w Rio Colorado (280 peso domek z dwoma pokojami)


11.01.2008 r.

Dzień trzynasty: Rio Colorado - Camarones nad Atlantykiem


Ruszamy rano - pogoda wspaniała, już nie ma takich męczących upałów temp rankiem tylko 12C. Jedziemy na południe! Za miejscowością Trelew zjeżdżamy z trasy nr 3 prowadzącej do Ushuaia i odwiedzamy nad Atlantykiem ciekawe miejsce jakim jest Punta Tombo! Siedlisko pingwinów Magellana liczące 175 tys. osobników! Są tak oswojone, że można je pogłaskać, lecz ostre dzioby i pazury świadczą o tym, iż lepiej trzymać pewien dystans. Ciekawostką z ich życia jest to, że samce karmią i pielęgnują potomstwo, gdy samice się w tym czasie wylegują. Spacer po terenie tego „miasta pingwinów” dostarcza niezwykłych doznań wizualno-dźwiękowych. Wjechaliśmy wreszcie na drogi szutrowe i nasze autko czuje się w tym terenie jak do tego stworzone! Po pokonaniu dalszych 200 km szutrowymi drogami, zaliczając jeszcze osadę z latarnia morską w Cabo Roca docieramy do miejscowości Camarones, położonej nad Atlantykiem. Nocleg w miejscowym hotelu Indalo Inn: www.indaloinn.com.ar tel: 02974963004


12.01.2008 r.

Dzień czternasty: Camarones - Comodoro Rivadavia - Fitz Roy


Ruszamy na trasę o 9.30. Piękna klarowna pogoda i wspaniałe widoki na ocean. Kontynuujemy jazdę na południe wzdłuż przepięknego skalistego brzegu. Wspaniale szutrowe drogi i niesamowita dzicz Patagonii. Odwiedzamy przylądek Cabo das Bahias – Park Narodowy z następną osadą pingwinów Magellana, lwów morskich, lam, strusi i wszelakiego ptactwa. Właśnie ta kompozycja żyjących ze sobą, można by powiedzieć, w symbiozie pingwinów, lam i strusi powoduje, że widoki są nieco szokujące i abstrakcyjne, a wszystko to w klimacie skalistego oceanicznego brzegu!

Dalej kontynuujemy jazdę po drodze szutrowej nr 1 aż do osady Bahia Bustamente, do znajomego Rysia od kajaków, który prowadzi w tym miejscu agroturystykę dla aktywnych. Miły właściciel Matias Soriano przyjął nas ciepło i oprowadził po swoich włościach (tel. (0297) 4801000 www.bahiabstamante.com ). Jest on ponadto właścicielem 20 tys. owiec. Atrakcjami tego miejsca są ponownie pingwiny, lwy morskie, oraz możliwość nurkowania, jazdy konnej i odwiedzanie różnych ciekawych miejsc, między innymi takich jak: skamieniały las (drzewa, araukarie mające ponad 150 milionów lat). Po zakończeniu wizyty wracamy na trasę nr 3 i kontynuujemy jazdę na południe. Nadal wspaniała pogoda temp 26-28C. Przejeżdżamy przez roponośne tereny w okolicach miasta Comodoro Rivadavia i docieramy tego dnia do małej osady Fitz Roy. W informacji turystycznej w tej miejscowości dowiadujemy się, że kwatery w domkach wynajmuje miejscowy policjant San Pedro Dawilo. Za 150 peso mamy do dyspozycji nowy, wspaniale wyposażony domek na 5 osób ( Fitz Roy Sta.Cruz, Sobre Ruta Nac. 3, mail: dptofitzroy@yaho.com.ar ).


13.01.2008 r.

Dzień piętnasty: Fitz Roy - skamieniały las - Guer Aike koło Rio Gallegos


W ten niedzielny poranek z Fitz Roy ruszamy dopiero o 10.00, tak wspaniale się tej nocy spało. Najpierw 34 km Rn 3 (Ruta Nacionale nr 3) i później w prawo w Rp 97 (Ruta Provinciale nr 97). Aby wjechać na tą szutrową drogę, trzeba najpierw otworzyć sobie drewniane wrota zabezpieczające przed wyjściem bydła z tego terenu. Jedziemy niezwykle malowniczą, „off roadową” drogą do Parku Narodowego”Monumento Natural Bosques Petrificados” - monumenty skamieniałego araukariowego lasu z przed 150 milionów lat. Niesamowity cud natury, 1,5 metrowej średnicy, długie na ponad 30m skamieniałe drzewa. Opodal szczyt niegdyś czynnego wulkanu u którego stóp umiejscowione było jezioro – obecnie wyschnięta piaszczysta równina – cudownie. Kolory jak z bajki, a wszystko to w lazurze słonecznego nieba. Powracamy 50 km i dalej drogą RN3 podążamy na Pd. Po przejechaniu dzisiejszego dnia ponad 600 km , nocleg w małej osadzie Guer Aike opodal rozgałęzienia drogi RN3 i RN5 prowadzącej do El Calafate. Klimatyczny hotel, pamiętający odległe czasy z ciepłymi, sympatycznymi właścicielami!(240peso pok 4os. - łazienka na korytarzu) -Ruta N 3 – km .2.780 – Rio Gallagos - Pcia. de Santa Cruz Tel: (02966)15524618

Minął wspaniały dzień który należało uczcić wspaniałym winem Toronttes!


14.01.2008 r.

Dzień szesnasty:Guer Aike-Rio Gallegos - Puerto Natales nad Pacyfikiem (Chile)

Rano nie było już tak miło, za cztery porcje standardowej jajecznicy z dwóch jaj każda, gospodarze skasowali nas 100 peso - tyle co wspaniałe cztery ogromne 35 dkg steki – oszuści. Ruszamy na granicę z Chile 60 km za Rio Gallegos, nad Atlantykiem. Jakież nasze niesamowite zaskoczenie, nie chcą nas wypuścić celnicy argentyńscy twierdząc że mogę tego dokonać dopiero po roku przebywania w tym kraju! Jak zwykle jakimś zbiegiem rzeczy i okoliczności znajduje się również na przejściu granicznym chilijski kolega Ryśka Kruszewskiego, który właśnie w tym momencie wraca od niego do swojego miasteczka Povrenir. Był u niego w odwiedzinach zaraz po naszym wyjeździe z Buenos. Próbuje nam pomóc, lecz nieuprzejma celniczka-urzędniczka stawia na swoim i nie przepuszcza nas tranzytem do odciętej przez Chile części południowej Argentyny – szok!!! Jakaś totalna paranoja nie poparta żadną myślą zdrowego rozsądku – o co w tym wszystkim chodzi?????? Szybka decyzja, jedziemy na inne przejście do Chile. Ruszamy wzdłuż granicy kultową, szutrowa drogą RN 40 biegnącą na zachód w poprzek Patagoni w kierunku Pacyfiku. Po 250 km docieramy do następnego chilijskiego przejścia granicznego, prowadzącego do miasta portowego – Puerto Natales. Granicę przekraczamy bez najmniejszego problemu, jedynie musimy na przejściu pozostawić ananasa i trochę salami – przepisy sanitarne w tym rejonie są bardzo rygorystyczne! Do Chile nie wolno wwozić żadnych owoców, oraz mięsa i jego przetworów. Lokujemy się na dzisiejszą noc w klimatycznym mieście, bazie wypadowej w rejon Parku Narodowego „Torres del Paine” - hostel „Natales” - 92 USD za czteroosobowy pokój o dobrym standardzie i czystości.(Puerto Natales, Ladrilleros 209 tel.(56-61)410081, e-mail: contacto@hostelnatales.cl www.hostelnatales.cl ) Dzień kończymy świetną kolacją w klimatycznej knajpce z konsumpcją owoców morza! Na szczęście wszystko dzisiaj skończyło się pozytywnie, jedynie mamy 250 km więcej niepotrzebnie przejechane, sporo stresu i jeden „dzień w plecy”!


15.01.2008 r.

Dzień siedemnasty:Puerto Natales – Cieśnina Magellana – Ushuaiana (Ziemia Ognista)


Pokonujemy trasę z Puerto Natales do Ushuaia. Piękne widoki na trasie liczącej 800 km . Szybkie przekroczenie cieśniny Magellana promem (12000 chilijskich peso za auto - 1$ USA = 470 ch. peso). Bezproblemowe przejście granicy do Argentyny – jesteśmy na terenie Ziemi Ognistej – Tierra del Fuego. Wieczorem na ulicy ponownie przypadkowo spotykamy załogę jachtu Bona Terra - Andrzeja, Tomka i ich kompanów. Przyjechali dosłownie przed godziną, po dwutygodniowej wycieczce którą rozpoczęli 2 stycznia w Buenos Aires. Wiele zwiedzili i także mieli problemy z wjazdem do Chile na tym samym przejściu, co my. Pomimo tego że mieli wypożyczone auto i upoważnienia z wypożyczalni .Musiał przyjechać pracownik wypożyczalni i przeprowadzić auto przez teren Chile, a ponieważ w aucie był komplet to Tomek z Rio Gallegos do Ushuaia poleciał samolotem! W pubie gdzie pijemy piwo spotykamy następnego członka załogi, która wypłynie w następny rejs z Ushuaia na Antarktydę – Dominika z Cieszyna. Mamy informację, że jacht ponownie szczęśliwie opłynął Horn i znajduje się 340 mil od tutejszego portu. Jak będą sprzyjające wiatry to dopłyną 17.01 wieczorem. Mamy więc prawdopodobieństwo, że spotkamy się z Januszem Słowińskim, kapitanem i właścicielem jachtu „Bona Terra”.


16.01.2008 r.

Dzień osiemnasty: Ushuaiana - zwiedzanie Parku Narodowego Tierra del Fuego


Dzień poświęcamy zwiedzaniu Parku Narodowego Tierra del Fuego, gdzie docieramy do najdalej wysuniętego na południe punktu Ameryki Pd., do którego można dojechać na kołach. Docieramy nad zatokę Lapatia. Niestety pogoda dzisiaj nie rozpieszcza, zimno, tylko 7C i pada, chmury wiszą nisko nad ziemią – ostatnim razem jak tu byliśmy była śliczna pogoda, teraz dane jest to nam oglądać w nieco innej scenerii – no cóż, nie zawsze jest wymarzona pogoda! Oczywiście sesja zdjęciowa przy tablicy opisującej to miejsce, czyli koniec drogi RN3 oddalonej 3064 km od Buenos Aires. Wracamy do Ushuaia i odwiedzamy muzeum regionalne usytuowane w więzieniu, które funkcjonowało w tym mieście od 1902 do 1945 r. Bardzo ciekawe inf. o historii tego miejsca. Budynek więzienny w kształcie ośmiornicy. Jest tu również ciekawa wystawa zdjęciowa prezentująca najcięższe więzienia usytuowane na całym świecie: Port Artur- Tasmania, Alcatraz - San Francisco - te zwiedzaliśmy i jeszcze wiele innych o których do tej pory nie słyszeliśmy. Ciekawa ekspozycja zdjęciowa dotycząca rodzimych mieszkańców tych ziem, czyli Indian Yamana. Wiemy teraz dlaczego powstała nazwa tej wyspy „Ziemia Ognista” - nazwa wywodzi się od ognisk, które podtrzymywali miejscowi Indianie, dla których ogień był największa wartością i przewozili go nawet na łodziach zrobionych z kory wielkich miejscowych drzew. Dzień kończymy ucztą w nadbrzeżnej restauracji Tia Elvira – mocno reklamowanej w przewodnikach, po konsumpcji stwierdzamy że droga i mocno przereklamowana! Natomiast pensjonat w którym jesteśmy zakwaterowani warty jest zareklamowania, choć niezbyt tani, ale w tym okresie w jakim tu przebywamy jest bardzo drogo – 270 peso ar. za pensjonat-apartament 4-osobowy. Namiary: (9419) Ushuaia – Tierra del Fuego Patagonia Argentina, Bahia Paraiso 801 , tel: +54 2901 424796 , e-mail: isipozner@homail.com , www.altosdelpenion.com.ar


17.01.2008 r.

Dzień dziewiętnasty:Ushuaia – wzdłuż kanału Beagele na wsch. do Pta. Bal.Moat


Dzisiejszy dzień poświęciliśmy na wycieczkę wzdłuż kanału Beagle, jadąc w kierunku na południowy-wschód. Dotarliśmy do końca drogi w Pta. Bal. Moat (S 54stopnie 58.518' W 66 stopnie 44.672' ) - 138 km od Ushuaia do Prefectuty Naval Argentyna - tam już droga się kończy! Wg. wskazań GPS-a jesteśmy w punkcie najbardziej wysuniętym na południe kontynentu południowoamerykańskiego, gdzie da się dojechać na kołach. (jest jeszcze odcinek drogi w Chile w obrębie miasteczka Puerto Williams, lecz w ten rejon nie można dotrzeć pojazdem normalnemu turyście, bo nie ma tam połączeń promowych). Po drodze na 80 km odwiedzamy jeszcze małą osadę w Pto. Harberton, gdzie zwiedzamy muzeum fauny przyległych wód – orki, delfiny, kaszaloty, foki, pingwiny itp., itd. – same szkielety tych zwierząt w zestawieniu z ich wizerunkami na zdjęciach. Stąd też można popłynąć łodzią motorową na wyspę „Isola Martillo”, aby odwiedzić kolonie pingwinów Magellana i Papua - droga impreza 190 ar.peso od osoby. Dzisiejsze widoki niestety w deszczu, otacza nas totalna dzicz nieskalana ręką człowieka. Cały czas poruszamy się wąską szutrową drogą – pięknie!!! W drodze powrotnej zaświeciło słoneczko i wszystko nabrało wspaniałego kolorytu. Może właśnie teraz jacht „Bona Terra” jest już w Puerto Williams po drugiej stronie kanału Beagle na wysokości miejsca które dzisiaj odwiedziliśmy i jutro dopłynie do mariny w Ushuaia. Nie wiem czy się zobaczymy, bo rano zaplanowaliśmy wyruszenie w dalszą drogę – później podejmiemy decyzje? Podczas kolacji zorganizowanej wspólnie z całą załogą jachtu oczekująca na zmianę obsady, decydujemy że jednak nie możemy czekać bo jest również możliwa taka wersja że „Bona Terra” po odprawie w chilijskim Puerto Williams, dopłynie dopiero do Ushuaia pojutrze pod wieczór. Mamy więc wspólna kolację z całą nową zmianą jachtu oprócz kapitana Janusza i to musi niestety nam wystarczyć – szkoda! Poznajemy wszystkich nowych członków załogi: dwóch Dominików, Krzyśka, Zbyszka, Marcina. Andrzeja i Tomka już znamy z przed dwóch lat. Do biesiady dołącza jeszcze ekipa powracająca z Antarktydy, z Polskiej Stacji Polarnej im. Arctowskiego. Robi się się spora grupa polska licząca 16 osób. Ciepłe pożegnanie i życzymy sobie wszyscy bezpiecznej, wspaniałej dalszej podróży i wielu wrażeń !!! Jeszcze raz uzmysławiamy sobie jaki ten Świat mały!


18.01.2008 r. Dzień dwudziesty: Ushuaia – Povrenir – cieś. Magellana - Punta Arenas (Chile)

Wyruszamy z Ushuaia na trasę o godz 10.00. Tą samą drogą RN3, jaką tu przyjechaliśmy podążamy w odwrotnym kierunku. 80 km za Rio Grande przekraczamy granicę z Chile i dalej jedziemy szutrową drogą nr 71, aby po pokonaniu następnych 140 km dotrzeć do miejscowości Porvenir (miasteczko nad kanałem Magellana, założone w 1880 r. przez osadników z Jugosławii). Dzisiaj piękna pogoda temp. 15C i wspaniałe widoki na zatokę Bahia Inutil. Tu mamy zarezerwowany telefonicznie przez Ryśka prom do chilijskiego Punta Arenas. (koszt przeprawy 27000 chil. peso za auto i po 4300 za osobę – razem w przeliczeniu 94 USD ). Przeprawa trwa 2,15 godz. i nieco na kanale buja! Po zakwaterowaniu w hotelu „Ritz” (Punta Arenas, Chile, Patagonia, av.Pedro Montt 1102 Tel. 224422 – cena 16000 ch. peso – standard, kolonialne czasy zabudowy drewnianej z łazienką na korytarzu – czysto, warte polecenia!). Kolacja w renomowanym, polecanym w „Pascalu”, barze Sotito's – przereklamowany i niesamowicie drogo – king krab o wielkości deseru 15000 ch.peso (32USD 1$ = 470 ch. peso)! Jednak „nic to” - bawiliśmy się świetnie!!!


19.01.2008 r. Dzień dwudziesty pierwszy: Punta Arenas - Puerto Natales


Ruszamy rano w kierunku Perto Natales drogą nr 9. Po drodze na 25 km zbaczamy z trasy i zwiedzamy nad Pacyfikiem kolonię pingwinów w zatoce Otway – wstęp 11 USD – jak by to powiedzieć: jak byśmy widzieli po raz pierwszy pingwiny, to powiedział bym że bardzo pięknie, ale po oglądaniu wcześniej wielu wielkich osad tych nielotów, to powiem, że to miejsce jest lekko przereklamowane, a pingwiny zakładające tu swoje gniazda to arystokracja, każdy ma swój ogródek i trawniczek, tak ich jest tu mało! Powracamy na trasę i słyszymy że poszła uszczelka pod kolektorem wydechowym, po oględzinach okazuje się jednak że pękł kolektor wydechowy na wyjściu z czwartego cylindra. Po dotarciu do Puerto Natales udaliśmy się do tego samego hostalu, w którym nocowaliśmy 4dni temu. Postanawiamy że pospawamy kolektor bez demontażu od głowicy silnika! Znalazła się spawarka i w 3 godz. mamy opanowaną sytuację. Na ile to było możliwe i na tyle, na ile można było dotrzeć do zakątków kolektora, na tyle zostało pospawane!!! Później kolacja w świetnej restauracji ze wspaniałymi king krabami o wielkości prawidłowej porcji, a nie deseru. Cena tylko 8000 ch. peso - porcje nie do przejedzenia!


20.01.2008 r.

Dzień dwudziesty drugi: Puerto Natales - zwiedzanie P.N. Torres del Paine


Dzień poświęcamy na zwiedzanie Parku Narodowego Torres del Paine! Tym razem wjazd od Pd. w Posada Sorrano (15000 peso Chilijskich – ok. 30USD ). Ponownie 300 km wspaniałych widoków przy wspaniałej pogodzie! Nie będę opisywał wszystkich wrażeń i krajobrazów, ale powiem jedynie, że mamy ponownie szczęście i widzimy obrazy tych miejsc w niesamowitej kolorystyce i pogodzie jaka zaszczyciła nas dzisiejszego dnia!!! Ponowne stwierdzamy że jest to jeden z cudów natury otaczającego nas Świata! Zwiedzaliśmy takie miejsca jak: jaskinia o wys. 40 m, 250 m długości i 120 m szerokości. Znajduje się tu zrekonstruowany na podstawie szkieletu wizerunek 4-metrowego leniwca, który zamieszkiwał te tereny jeszcze 10 tys. lat temu. Jezioro nazywa się „Lago Grey”. Roztacza się z niego wspaniały widok na lodowiec „Glaciar Grey”, którego cielące się potężne bryły lodowe, tworzą pływające góry po powierzchni jeziora. Następnie objeżdżamy jezioro „Lago Pehoe” o wspaniałej szmaragdowej toni i podziwiamy wspaniale wkomponowany w skały wodospad, przez który przelewają się wody z następnego, kaskadowo umieszczonego jeziora „Lago Nordenskjold”. Cały czas towarzyszy nam kryształowa, lazurowa pogoda i widok na wspaniały masyw górski „Torres del Paine”i „Cerro Paine Grande” z największym szczytem „Cumbre Principal” – (3050 m n.p.m.) w blasku słońca! W parku w symbiozie z turystami żyje mnóstwo zwierząt: guanako (odmiana lam), lisy, orły, itp. Śpimy na kempingu w parku we własnych namiocikach, w osadzie „Hosteria las Torres” - 3500 Chilijskich peso od osoby!


21.01.2008 r.

Dzień dwudziesty trzeci: Parque Nacional Torres del Paine - El Calafate (Argentyna)


Dalsze zwiedzanie Parku Narodowego Torres del Paine. Z naszej bazy na dzisiejszą noc wyruszamy nad jezioro „Laguna Azul”. Niepowtarzalna toń wody i niesamowita dzikość otaczającej go przyrody! Po południu opuszczamy Park Narodowy Torres del Paine i kierujemy się do miejscowości granicznej Cerro Costilio, gdzie przekraczamy granicę argentyńsko-chiljską. Tu mamy ponownie zetknięcie z celną rzeczywistością – celnik dziwi się, jak wyjechaliśmy z Argentyny tym autem i twierdzi, że jako obcokrajowiec tylko mogę się poruszać po terenie Argentyny, dzwoni nawet na przejście gdzie wyjeżdżaliśmy z Ziemi Ognistej i sprawdza, czy tak było w rzeczywistości. Pozwala nam wjechać ponownie do Argentyny. Wpadamy na kultową drogę RN 40 i pokonujemy nią odległość 200 km dzielącą nas od miejscowości El Calafate, jadąc na północ. Nocleg po małych perypetiach z szukaniem wolnych miejsc noclegowych, znajdujemy w hostalu „Los dos Pinios” (de Julio 358 tel:(02902)491271 – 170 peso ar. za pok. 2-os. z łazienką – to rozsądna cena w tym okresie! - pełnia sezonu, wszystko full.


22.01.2008 r.

Dzień dwudziesty czwarty: El Calafate – lodowiec Perito Moreno w Parque Nacional Los Glaciares - El Chalten pod górą Fitz Roy.


Zwiedzamy Park Narodowy Los Glaciares i podziwiamy jeden z najwspanialszych lodowców świata Perito Moreno. Ponownie jesteśmy w tym miejscu po dwóch latach i ponownie mamy nieprawdopodobną pogodę, bezwietrznie, pełny lazur nieba i temp. 24-26C – cudownie!!! Wstęp do parku 40 ar.peso. Fundujemy sobie również godzinny rejs stateczkiem spacerowym pod czoło lodowego masywu. Impreza taka kosztuje 38 ar. peso od osoby. Podziwiamy wspaniałe widoki na 60-80 m czoło lodowca i obserwujemy jak raz za razem lodowiec się „cieli”, czyli odrywają się potężne bryły lodu, które z niesamowitym hukiem wpadają do wody. Wspaniała symfonia dźwięków, tego nie da się opisać to trzeba zobaczyć, słyszeć i czuć! Dla tej całej gamy doznań przyjeżdżają tu ludzie z całego Świata. Po zwiedzeniu jedziemy do miejscowości El Chalten, pod szczyt wspaniałej widokowo góry Fitz Roy. Najpierw powrót do drogi nr 40, później na północ 90 km tą trasą, aby po następnych 90 km jadąc drogą nr 23 w kierunku Pn.-zach. dotrzeć do miejscowości El Chalten. Nocleg na kampingu w tej miejscowości, we własnych namiocikach (16 ar.peso od głowy, 1USD = 3.15 ar.peso). Wspaniała atmosfera, turystyczne miejsce i wspaniała baza wypadowa do zdobywania tutejszych szczytów. Tu spotykamy naszych rodaków, którzy wspinają się po górach: Elę i Janusza Skorek oraz Martę i Wojtka Grzesiaków z Gliwic. Ich zamiar to zdobyć Cerro Fitz Roja, górę o prawie pionowych ścianach, według wielu najwspanialszy z argentyńskich szczytów – 3405 m n.p.m. www.argentina2008.blox.pl My też przyjechaliśmy tutaj dla jej widoku!


23.01.2008 r.

Dzień dwudziesty piąty: El Chalten - góra Fitz Roy - Estancji la Siberia nad Lago Cardiel


Całe przedpołudnie poświęcamy na podziwianie widoków na wspaniały masyw Fitz Roya! Ponownie wspaniała pogoda. Jedziemy do końca drogi RP23 nad „Lago del Desierto” i podziwiamy wspaniałe ośnieżone szczyty w blasku słońca. Dzikość natury powala na kolana! Nie wspomnę, że dawno zapomnieliśmy o utwardzonych drogach i asfalcie. Najbardziej jednak fascynuje nas widok na szczyt o nazwie Cerro Torre, wyglądający jak wieża, strzelisty o pionowych ścianach 3102 m n.p.m. Po południu powracamy drogą RP23, do drogi RN40 i jedziemy dalej na Pn. przez miejscowość Tres Lagos do Estancji la Siberia. Tu skręcamy na zach. nad jezioro „Lago Cardiel”, jadąc przez prywatny teren 10 km do jego brzegów. Mamy zgodę właściciela tego całego okalającego jezioro terenu na rozbicie namiotów! Jacek uruchamia swój sprzęt wędkarski i na kolację przynosi dwa złowione przez niego pstrągi, każdy po 45cm długości! Jako tłuszcz musieliśmy użyć olej z otwartej puszki makreli w oleju! Kończymy następny dzień w niesamowicie pięknym i dzikim miejscu. Zdjęcia tylko po części oddadzą atmosferę tego miejsca.


24.01.2008 r.

Dzień dwudziesty szósty: Lago Cardiel – RN40 - Cueva de las Manos - malowidła naskalne – RP41 nad Lago Ghio


Powracamy na trasę „ruta cuarenta” i mozolnie podążamy na północ po kultowej szutrówce! Odcinek od wjazdu z El Chalten i dalej, aż do miejscowości Perito Moreno, to najdzikszy odcinek tej trasy. Pustkowie niesamowite, kompletny brak życia, jedynie guanako (odmiana lamy o krótkim włosiu) i nandu (tutejsza nazwa strusi zasiedlających te tereny). Porównując to z syberyjskimi bezkresami, możemy stwierdzić że tu chyba jest większe odludzie! Ten odcinek ponad 550 km pozbawiony możliwości tankowania byłby zapewne wyzwaniem gdybyśmy jechali na motocyklach. Obaj z Jackiem, jako wieloletni motocykliści jeżdżący wiele po świecie, musimy jednak stwierdzić, że jazda po tej trasie dwukołowym sprzętem nie byłaby najmniejszym problemem, bo droga jest twarda i w miarę równa. Trzeba jedynie uważać w miejscach, gdzie żwir lub gruby tłuczeń zalega dość grubą warstwą i tzw. pralka utrudniałaby nieco przejazd. To jednak normalka na drogach o takiej nawierzchni, więc i tego należy się spodziewać na drodze RN40. To parę uwag i informacji dla tych którzy chcieliby pokonywać tą trasę motorkiem!!! W okresie tutejszego lata uciążliwością są również temperatura i wiatr – dzisiaj od rana ponad 30C, a pod wieczór nawet 38C. Tu wtrącę, że obecnie mamy cały czas problemy z zakupem oleju napędowego, nie dość że stacje paliwowe są bardzo rzadko na trasie, to nie dowożą paliwa na stacje – kompanie naftowe Argentyny nie chcą sprzedawać tak tanio paliw na rynek wewnętrzny, wolą sprzedawać na eksport, bo uzyskują wyższe zyski. Paliwo jest w Argentynie tańsze od wody, a poniżej 42 równoleżnika (tereny na Pd. od niego są strefą bezpodatkową w Argentynie), płacimy za olej napędowy w przeliczeniu 1.25zł za litr!!! Ratują nas trzy potężne kanistry po 30l każdy, które dostaliśmy od poprzedniego właściciela Toyoty! Na wysokości Bajo Caracoles skręcamy z RN40 w prawo na wschód na RP57 do Cueva de las Manos, gdzie znajdują się malowidła naskalne sprzed 7-10 tys. lat p.n.e wykonane przez miejscowych Indian. Przedstawiają one wizerunki dłoni (negatywy dłoni), guanako, salamandry, pumy, itp. które wykonane były metodą „graffiti”(farbę nakładano strusimi piórami strzepując ją na skały poprzez dłoń). Wracamy 47 km do trasy RN40 i po 10 km odbijamy z niej w lewo na zachód w drogę RP41 prowadzącą do przełęczy „Passo Rodolfa Roballos”, do granicy z Chile. To już nie droga lecz przetarty szlak na zasadzie że raz przejechał spychacz i ściągnąwszy wierzchnią warstwę ziemi i utworzył drogę, a fragmentami jedynie jej zarys. Po 47 km zjeżdżamy na przełaj do jeziora „Lago Ghio” i jako jedyni biwakowicze w obrębie najbliższych 50 km utworzyliśmy na jego brzegu bazę namiotową na dzisiejszą noc! Dzikość bez granic – coś wspaniałego!!!



25.01.2008 r.

Dzień dwudziesty siódmy: Lago Ghio - Passo Rrodolfa Roballos – Cochrane (Chile)


Po cudownym pobycie dzisiejszej nocy w naszej „prywatnej” bazie nad jeziorem, ruszamy niezwykle malowniczą drogą w kierunku Chile. Po 50 km jesteśmy na granicy na przełęczy „Passo Rodolfa Roballos”670 m n.p.m., gdzie mieści się argentyński punkt graniczny. Odprawa 10 min i wypuszczają nas bez żadnego problemu wraz z naszą Toyotą z terenu tego państwa! Dalej nie możemy zrozumieć, dlaczego na niektórych przejściach mają inne przepisy i nie chcieli nas przepuścić, twierdząc że obcokrajowiec posiadający swoje auto zarejestrowane na argentyńskich blachach, nie może nim wyjeżdżać poza granice tego państwa???? Już po stresie i szczęśliwi z takiego przebiegu odprawy granicznej jedziemy dalej. Następne 90 km szutru i niepowtarzalnych widoków przypominających nasze przejazdy po parkach USA, w Colorado i Arizonie. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do drogi nr 7, kierując się na południe, wzdłuż przełomu pięknej rzeki Baker. Po następnych 15 km docieramy do miejscowości Cochrane, skąd po paru dniach braku dostępu do środków masowej komunikacji wysyłamy tą wiadomość! Wszystko jest OK, humory dopisują, wspaniała pogoda, cudowne widoki, autko sprawuje się dzielnie, bez jego walorów nie odwiedzilibyśmy tych miejsc do których dotarliśmy. To czołg do pokonywania bezdroży, rzek, piasków i kamorów jak wiadro! Od Buenos Aires przebyliśmy już ponad 7000 km !!

Niestety, co do wysłania tych wiadomości, o których pisałem parę wierszy wcześniej, to były moje marzenia aby tak się stało. Niestety na tym odsuniętym od cywilizacji skraju Chile, jest tak mała przepustowość łączy internetowych, że niemożliwy był przekaz tej informacji.

W związku z tym dopisuję dalszy ciąg przekazu z dzisiejszego dnia. Poznajemy miłą panią w informacji turystycznej w tej miejscowości i po wynegocjowaniu ceny za wynajęcie „cabanios” (powiedzmy, że jest to domek kempingowy dla 6 os. z pełnym kuchennym wyposażeniem) - płacimy 30 tys. ch. peso i w atmosferze parku narodowego ”Reserva Nacional Tamanco”, rozkoszujemy się błogim lenistwem, popijając piwko i wspaniałe winko marki „Tres Medallas 120 - Sovignon Blanc”. Dziewczyny gotują i w nas mają wspaniałych odbiorców swojej sztuki kulinarnej!!!


26.01.2008 r.

Dzień dwudziesty ósmy: Cochrane wzdłuż Lago General Carrera drogą nr 265 doChio Chico


No cóż, nie udało się przesłać wczoraj wiadomości – tutejsze łącza nie przepuszczają wiadomości w tak daleki Świat – 5 min. czekałem na otwarcie mojej domeny i nic!

Startujemy rano drogą nr 7 w kierunku na Pn. Po ok. 20 km , zbaczamy na wschód w drogę nr 265, prowadzącą południowym brzegiem jeziora „Lago General Carrera” - po stronie argentyńskiej nosi ono nazwę „Lago Buenos Airesi”. Najpierw wzdłuż siódemki wspaniałe widoki na przełom rzeki Baker i wspaniała turkusowa toń jej wody, później przepiękne skaliste brzegi jeziora, przy wspanialej pogodzie. Po 180 km mozolnej jazdy wąską wyboistą i krętą szutrową drogą, docieramy do miejscowości Chile Chico i tu zakładamy bazę na dzisiejsza noc. Dzień niepowtarzalnych widoków, szokujących kolorów i niesamowitych krajobrazów!!! Jedynie drogi bardzo kiepskie, jedziemy tempem 25-30 km na godz – wyrwy, skały, pralka i wysokie góry ze stromymi podjazdami i wąskimi dróżkami. W końcowym fragmencie dzisiejszego naszego przejazdu, krajobrazy bardzo przypominały Pn.-zach wybrzeże Korsyki.

Ponownie w tym miasteczku jestem w kawiarence internetowej i będę próbował wysłać tą wiadomość. Udało się i teraz już mogę stwierdzić, że po tygodniu braku dostępu do sieci wiadomości poszły w Świat!!!

Śpimy w kameralnej „Hosterii de la Patagonia”, tuż za rogatkami miasta przy drodze prowadzącej do argentyńskiej granicy – (10 tys. ch. peso od głowy- czyściutko i schludnie, choć trzeba przyznać że trochę drogo!) tel. (56)(61)222147, e-mail hdelapatagonia@gmail.com (po zjedzeniu zestawu kolacyjnego stwierdziliśmy z Jackiem, że właściciele to oszuści którzy czekają tylko aby wyjelenić klienta – podałem dane , lecz nie polecam!!!). Wobec nieubłaganie szybko płynącego czasu i tego, że Mirka z Jackiem już 7 lutego muszą wracać do Polski, a my mamy dalsze plany z przejazdem po Chile, Boliwii i możliwe że również po Peru, a nasza sytuacja z przekraczaniem granicy argentyńskiej jest zawsze „rosyjską ruletką”, postanowiliśmy już nie wracać do Argentyny, do momentu aż nie zobaczymy tego wszystkiego, co zaplanowaliśmy zwiedzić na zewnątrz tego kraju!


27.01.2008 r.

Dzień dwudziesty dziewiąty: Chile Chico – wokół Lago General do Villa Cerro Castillo


Ponieważ dzisiaj mamy zamiar przepłynąć promem poprzez jezioro „Lago General Carrera” z miejscowości Chile Chico do Puerto Ingienero Ibanez i wiemy po wczorajszym wywiadzie, że biuro otwierają dopiero o 13.00, bo rejs jest o 14.30, wykorzystujemy niedzielny poranek na wylegiwanie i labę. Jeszcze małe spawanie kolektora wydechowego, które zajmuje nam 20min. Niestety jest to konsekwencja złego przerobienia silnika wolno ssącego na doładowany turbosprężarką przez poprzedniego właściciela – mamy jednak już wprawę i jak jest tylko dostęp do spawarki to poprawiamy spawem postępujące raz za razem nowe pęknięcia. Przed czasem jesteśmy w miejscowej przystani promowej i od razu mamy informację, że mały prom o nazwie Pilchero jest dzisiaj „full” i prawdopodobnie nie popłyniemy! Miła obsługa radzi jednak, aby poczekać, bo jak tylko będzie miejsce to nas doładują. Czekamy, jednak rzeczywistość jest tym razem nieprzychylna i miejsca nie ma, bo w środek ładują potężnego tira. Jedynie z całej tej sytuacji zadowolona jest Gosia bo wobec dużego wiatru i fali na jeziorze boi się płynąć tą małą skorupką, na którą wchodzi tylko 7 aut. Jedziemy więc tą samą drogą nr 265 tak, jak tu przyjechaliśmy i po 115 km docieramy do drogi nr 7, kierując się nią na Pn. w kierunku stolicy tego regionu - Coihaique. Myślę, że to rozwiązanie było lepsze, bo mamy dzisiejszego dnia 5 godzin wspaniałych widoków na jeziora, góry, krajobrazy i wspaniałą gamę kolorów przy cudownej, lazurowej pogodzie! Promem byłoby 2,5 godz., a cena podobna, bo koszt płynięcia to ok. 30 tys. ch. peso – paliwo to koszt ten sam, gdyż auto pali 15 l na 100 km , a paliwo w cenie 600 ch. peso za litr, a przejazd wokół jeziora to dystans 300 km . Widoki raz za razem szokują, przypominając często Nową Zelandię w połączeniu z Alaską! Zatrzymujemy się na nocleg w reklamowanej z wizerunków naskalnych (Las Manos de Cerro Castillo), miejscowości Villa Cerro Castillo. Mamy dodatkowo szczęście, bo trafiamy na ostatni dzień regionalnego festiwalu, fiesty, która odbywa się corocznie w tej maleńkiej miejscowości (400mieszkańców). Przybyło tu ponad 4000 osób, aby bawić się, pić wino, jeść asado (różne gatunki mięsa z ogniska) i enpanadas (wielkie pirogi z ciekawym mięsno-cebulowym farszem)! My również uczestniczymy w tym bardzo oryginalnym i klimatycznym spektaklu! Atmosfera przypominała lekko syberyjskie góry Sajany w okolicy Arszan – gdyby nie ten inny język i facjaty mieszkańców, to zabudowa, położenie pomiędzy górami daje podobny niezwykle ciepły odbiór całości, przypominający Syberię! Śpimy w tutejszej agroturystyce za 8 tys. chilijskich peso, u bardzo sympatycznej wielopokoleniowej, licznej rodziny - klimat jak w mongolskiej jurcie! Ponownie wspaniały dzień pełny wrażeń, a scenariusz zdarzeń pisało dzisiaj życie!


28.01.2008 r.

Dzień trzydziesty: Villa Cerro Castillo - wizerunki naskalne - fiord Can. Puyuguapi 15 km przed osadą Puyuhuapi


Rano wcześnie jesteśmy na trasie i już o 9.00 rozpoczynamy dzień od zwiedzenia wizerunków naskalnych oddalonych o 3 km od naszej dzisiejszej bazy. Ponownie 10 tys. lat historii widziane w malowidłach przedstawiających dłonie, oraz zwierzęta – ten najbardziej charakterystyczny wizerunek przedstawiający samicę guanako karmiącą swe młode wykorzystują w tutejszej miejscowości jako symbol festiwalowy! Po zwiedzeniu kierujemy się dalej drogą nr 7 na Pn. w kierunku stolicy XI regionu Chile, czyli; Coihaique! Czyste i zadbane 34 tys. miasto o charakterze turystycznym. Pomni wczorajszych doświadczeń z niedostaniem się na prom, postanowiliśmy już tu, w biurze promowej firmy „Navimag” zakupić bilety na przeprawę przez chilijskie fiordy na stały ląd. Okazuje się, że planowany przejazd na wyspę „Isla Grande de Chile” do portu Quellon jest niemożliwy, bo wolne miejsca są dopiero za tydzień. Wybieramy zatem inną wersję i pojedziemy na kołach drogą nr 7 aż do małego porciku Rampa Caleta Gonzalo i 30.01 o godz. 9.00 rano załadujemy się na prom do Hornopiren (6 godz. płynięcia – 63800 za auto i po 10000 ch. peso od głowy =103800, przypominam: 1 USD = 470 ch. peso). Podaję str. internetowe rezerwacji chilijskich linii promowych obsługujących rejsy na południe od Puerto Montt: www.navimag.com , www.navieraustral.cl . Dalej już na kołach szutrową drogą nr 7 dotrzemy do Puerto Montt, gdzie wjedziemy na drogę nr 5 zwaną „Panamericana” - prowadzącą aż do Ekwadoru wzdłuż brzegu Pacyfiku, a którą to w całości przemierzyliśmy na naszym motocyklu BMW R1150GS ponad dwa lata temu! Dzisiejszego dnia jadąc dalej 7-ką, docieramy jedynie nad chilijski fiord o nazwie Can. Puyuguapi 15 km przed osadą Puyuhuapi. Ponownie dzień wspaniałych widoków, a ostatnie 50 km dzisiejszego przejazdu to pokonanie wspaniałej dżungli lasu deszczowego o monstrualnych drzewach i niezwykle bujnej roślinności: paprocie i ogromne liście przypominające łopian i bambusy. Ponownie jesteśmy nad morskim brzegiem Pacyfiku, śpimy na kempingu we własnych namiotach za 2500 ch. peso od głowy. Dziewczyny zaserwowały nam makaron „Tagliatelle Carbonarra”, było również chilijskie wino „Tres Medallas 120” Sauvignon Blanc – wspaniałe!!! Cały czas otacza nas niesamowita dzikość przyrody na terenach przez które przejeżdżamy.


29.01.2008 r.

Dzień trzydziesty pierwszy: Puyuhuapi - Chaiten – Caleta Gonzalo nad Zatoką Ancud


Od rana podążamy dalej na Pn. drogą nr 7 -wąska szutrówka biegnąca w deszczowym bujnym lesie przypominającym dżunglę. Potężne, wysokie drzewa Alcrce i Tinco, wielkie jak palmy paprocie i łopiany, bambusy i całe mnóstwo egzotycznych roślin, które u nas można spotkać jedynie jako ozdobne w doniczkach. Co raz mijamy ciekawe jeziora, czyste jak kryształ rzeki o niesamowitej kolorystyce wody. Spoglądamy na szczyty skalistych Andów nakrytych czapami śnieżnymi ze spływającymi w ich żlebach lodowcami. Wysokość gór oscyluje na poziomie 2300-2500 m n.p.m. Pogoda cały czas wspaniała, temp. w głębi lądu 32C, nad fiordami i zatokami Pacyfiku 26C. W miejscowości Chaiten ponownie docieramy nad Pacyfik, do brzegów Zatoki Ancud. Po następnych 60 km jesteśmy w osadzie Caleta Gonzalo, skąd jutro wypływa prom. Okazuje się, że znajduje się tu tylko wybetonowany zjazd do wody, parking, restauracja, 9 domków kempingowych i pole namiotowe. Oczywiście wszystko zajęte lub zarezerwowane wcześniej. Pozostaje nam pole namiotowe za cenę 1500 ch. peso od głowy. Wersja w domku i tak nie do zaakceptowania, bo w szczycie sezonu żądają 70000 ch. peso za pokój 2 os., czyli ok.75 USD od głowy. Wersja kempingowa okazała się najlepszym rozwiązaniem bo wspaniałe miejsce nad rzeką w lesie przypominającym dżunglę. Jedynie perspektywa jutrzejszego wstawania o 6.00 rano burzy wspaniały nastrój biwakowej atmosfery! No cóż, prom wypływa o 9.00 a o 8.00 trzeba być na przystani! Dzisiaj kończy się miesiąc naszej wspaniałej wyprawy i na tą cześć wznosimy toast winkiem – jak w relacji z wczoraj! Wszyscy zadowoleni, auto dalej dzielnie nas wiezie pokonawszy już 8500 km i rzadko przemierza asfaltowe drogi!!!


30.01.2008 r.

Dzień trzydziesty drugi: CaletaGonzal – 6 godz. rejsu po Zatoce Ancud do Harnopiren – Cochamo nad Fiordem Relomcavi


Rano wczesna pobudka, szybkie zwijanie naszego namiotowego obozowiska i już o 7.30 jesteśmy w przystani. Punkt 9.00 odpływa nasz prom o nazwie Barkaza Mailen – nieduża łupinka zabierająca ok.16 samochodów. Przed nami 6 godz. rejsu po Zatoce Ancud do miejscowości Harnopiren, które wykorzystuje na pisanie wiadomości z trasy naszej wyprawy. Okazało się, że przy pomyślnych wiatrach rejs trwał tylko 5 godz. Wspaniała słoneczna pogoda i piękne widoki na zatokę, wysepki strzeliście wyrastające z wody, porośnięte bujnym, zielonym lasem, na fiordy i ośnieżone szczyty Andów. Po przypłynięciu na miejsce szybko ruszyliśmy dalej drogą nr 7 na Pn. W miejscowości Rampa Puelche skręciliśmy na wschód drogą biegnącą wzdłuż brzegu Fiordu Relomcavi. Przemierzamy tereny mekki wędkarskiej, a rybą tych wód jest łosoś. Zatrzymujemy się w porciku rybackim Cochamo nad owym fiordem. Na dzisiejsze lokum wybieramy fantastyczny klimatyczny „Hostal Maura”- www.cochamotours.cl , e-mail: mauromora@hotmail.com , tel.(065)710662. (16000 ch. peso za pokój 2-os.złazienką na korytarzu i ze śniadaniem). Stary drewniany dom z bardzo ciepłymi i serdecznymi gospodarzami, którzy sami przygotowują kolację. Zamawiamy smażonego łososia oraz małże gotowane w białym winie i czosnku.(4000 ch. peso na głowę). Miejsce jest niezwykle urokliwe: nad samym fiordem, którego toń wody jest szmaragdowa, a wokół górują skaliste szczyty z największym „Volcan Yates”, nakrytym śnieżną czapą (2111 m n.p.m.) W porciku majestatycznie kiwają się na falach kolorowe kutry rybackie – widok jak z bajki!!! Jacek z Mirką pojechali do ujścia lokalnej rzeki wędkować na łososia, my rozkoszujemy się wspaniałymi widokami. Niestety połów nie przyniósł pozytywnych efektów, więc zadowolimy się specjałami przyrządzonymi przez gospodarzy. Potrawy smakowały wybornie, lecz małże były jedynie wirtualnie bo zabiegany gospodarz zapomniał przekazać żonie o naszym domówieniu tej potrawy. Dobrze się jednak stało, bo podstawowe dania i tak były nie do ogarnięcia ilościowo. Po kolacji, przy wspólnie wypitej buteleczce domowego wina z sympatycznym synem gospodarzy, otrzymałem sporo informacji na temat przejazdu przez pustynię Acatama, Salar Uyuni i Boliwię. Niedawno powrócił z miesięcznej podróży po tych terenach. Od 11 lat ciekawie urządził sobie swoje życie, pół roku w okresie chilijskiego letniego sezonu mieszka i pracuje w swej ojczyźnie pomagając prowadzić rodzinny biznes, a następne pół roku mieszka w Szwecji, w Sztokholmie i pracuje jako mechanik samochodowy. Przekazał nam również informację, że pogoda, jaka obecnie panuje na południu Chile i Argentyny, to totalne anomalie – od wyjazdu z Ushuaia mamy codziennie upały przekraczające grubo 30C i słoneczne niebo bez jednej chmurki. Normalnie temp. latem są o 10C niższe, a deszcz nie jest odosobnionym zjawiskiem w tych rejonach i w tym okresie. Ponownie mieliśmy cudowne miejsce na naszą bazę noclegową i wspaniałe nowe przeżycia i znajomości!


31.01.2008 r.

Dzień trzydziesty trzeci: Cochamo - Parque Nacional Villarrica - Pucon u stóp wulkanu Villarrica


Ruszamy dalej, opuszczając to piękne miejsce. Chyba wywołałem zmianę pogody wczorajszą dygresją na jej temat, bo dzisiaj chmury zakryły niebo szarym kolorem, nisko snując się nad jeziorem i zasłaniając górskie szczyty – temp. tylko 17C. Najpierw wzdłuż fiordu do miejscowości Ensenada, później Pn. brzegiem jeziora „Lago Llanquihue” docieramy w mieście Osorno do drogi nr 5 - „Panamericana”. Od tego momentu rozpoczęły się typowo polskie krajobrazy rodem z Mazowsza: łąki , pola, zasiewy zbóż w stadium naszego środka lata. W Los Lagos opuszczamy „Panamericanę” i skręcamy na pn.-wsch. w kierunku Panquipulli. Jesteśmy ponownie nad jeziorami, otoczeni zewsząd wulkanicznymi szczytami Andów. Wybieramy trasę przejazdu pomiędzy wulkanami: Villarrica (2840 m n.p.m.) i Quetrupillan (2360 m n.p.m.) Trasa biegnie przez „Parque Nacional Villarrica”, jest dostępna tylko dla aut terenowych 4x4 i ma charakter przeprawowy. Dróżka biegnie stromymi zboczami, porośniętymi monstrualnymi drzewami w których królują araukarie olbrzymy! Widoki nie do opisania, wrażenia z przejazdu po parku, to jedne z najpiękniejszych i najciekawszych podczas naszej obecnej wyprawy!!! Przejechanie odcinka 13 zajmuje nam dwie godziny – powywracane drzewa, zerwane, sfatygowane kładki i mostki na strumieniach. Cały czas pełny napęd na cztery i reduktor – na „maxa” wykorzystujemy walory naszej terenowej Toyoty! Dopiero o 21.00 docieramy do miejscowości Pucon położonej przy drodze nr 199 do której dotarliśmy po wyjeździe z parku. Nocleg w czteroosobowym domku (Cabanas Santa Clara, tel.(45)442220, www.allsur.cl , 35000 ch. peso, prowadzi ją sympatyczna pani Carmen Prevot), na obrzeżach tej turystycznej miejscowości, w której niezwykle gwarno i tłoczno. Ruch wczasowy można porównać do naszego Zakopanego w pełni sezonu. Kończąc pisanie tej wiadomości nadal jestem pod wrażeniem widoków jakie mieliśmy dzisiaj podczas przejazdu pomiędzy wulkanami i w żaden sposób nie jestem w stanie tych odczuć przekazać formą opisową – jeśli ktoś będzie w tych okolicach powinien bezwzględnie przejechać tą trasą prowadzącą przez park!!!

1.02.2008 r.

Dzień trzydziesty czwarty: Pucon - termy„San Sebastian” - „Parque Nacional Huerquehue - Los Angeles (chilijskie miasto)


Rankiem ruszamy drogą nr 199 na wschód w kierunku granicy z Argentyną. Po porannym zachmurzeniu, ustępują zamglenia i oczom naszym ukazuje się w pełnej krasie dostojny wulkan „Villarrica”, Tylko mała chmurka dodaje mu uroku u szczytu zakończonego kraterem. Powiedzieć by można wzorcowy obraz wulkanicznej góry! W miejscowości Curarrehue skręcamy na północ wzdłuż granicy do parku narodowego „Reserva Nacional Hualalafquen” - nowe widoki i zupełnie inne krajobrazy, jedziemy szerokim kanionem, a szczyty po obu stronach porośnięte są araukariami, które z oddali przypominają monstrualne palmy. Następnie wjeżdżamy do „Parque Nacional Huerquehue”, gdzie w źródłach termalnych „San Sebastian” zażywamy naturalnych gorących kąpieli. Woda gorąca jak w samowarze, wszystko zgodne z naturą, baseny to drewniane wielkie koryta lub niecki pomiędzy kamieniami górskiego potoku przez które przelewa się gorąca, termalna woda! Jeden z basenów jak „u dziadka w ogródku na wsi” otoczony sztachetami i kwiatami. Cisza spokój, a wokół zieleń, lasy i góry! Pięknie ale trzeba jechać dalej. Przejeżdżamy wąską szutrówką obok jezior Caburgua i Colico, aby po 120 km tej drogi przez parki dotrzeć do miejscowości Cunco. Cały czas podczas przejazdu towarzyszy nam widok wulkanu „Villarrica”. Stąd już szybko asfaltem do Temuco i dalej „Panamericaną” na Pn. do miasta Los Angeles (to tylko zbieżność nazw). Śpimy w motelu przy zjeździe z autostrady na jego rogatkach (Hostelera Sol de Alicante, tel. 43- 314347, www.soldealicante.cl - 15000 ch. peso pokój 2-os.z łazienką, przeciętny standard ). Nieciekawe miasto ze slamsową zabudową na przedmieściach.

.

2.02.2008 r.

Dzień trzydziesty piąty: Los Angeles – naprawa tylnego mostu w Chillan – Santiago de Chile


Dzisiejszy plan dotrzeć do Santiago de Chile, a po drodze nad Pacyfikiem zaliczyć małe plażowanie i posmakować nad oceanicznych krajobrazów. Ruszamy z Los Angeles „Panamericaną” na Pn. Niestety dzisiejsza rzeczywistość okazała się bardziej brutalna i po przejechaniu ok. 80 km z tylnego mostu naszej Toyoty zaczęły wydobywać się dziwne zgrzyty i trzaski. Z duszą na ramieniu udało nam się zjechać do najbliższej sporej wielkości miejscowości Chillan. Nasze podejrzenia to zatarte łożysko w lewym, tylnym kole. Szukamy serwisu Toyoty i sprawdzamy dostępność części, niestety nie mają potrzebnych części, ale odsyłają do sklepu z częściami do wszystkich marek, gdzie jest większe prawdopodobieństwo ich dostępności. Tam okazuje się, że bez demontażu uszkodzonych detali nie możliwe jest precyzyjne ustalenie wielkości łożyska! Polecają warsztat gdzie sami będziemy mogli dokonać naprawy używając warsztatowych narzędzi. Błyskawicznie rozbieramy uszkodzone elementy, jednak to nie łożysko, usterka tkwi w dyferencjale. To już bardzo poważna awaria! Rozbieramy tylny most na czynniki pierwsze. Wynik demontażu: zatarte sprzęgło samohamujące dyferencjału który pracuje w Toyotach terenowych 4x4 – przyczyna; ktoś, kto poprzednio naprawił ten układ wlał nieprawidłowy olej! Na szczęście usterka w porę wykryta doprowadziła tylko do przytarcia, a nie zatarcia tego elementu i po wyczyszczeniu części nadają się do dalszego użycia. Montujemy wszystko z powrotem w całość, nalewamy prawidłowy olej i po czterech godzinach jesteśmy ponownie gotowi do drogi! Przy tej naprawie wychodzi również następna usterka, a mianowicie uszkodzenie podpory tylnego wału napędowego – tą usterkę usuniemy już w Santiago, dzisiaj sobota i już wszystko pozamykane! Z piszczącym łożyskiem podpory wału o 22.30 docieramy do Santiago w progi hotelu prowadzonego przez naszego przyjaciela Roberto! Ponownie po ponad dwóch latach zawitaliśmy w miejsce które było naszą przystanią podczas motocyklowego objazdu wokół Świata, kiedy to poznaliśmy tego wspaniałego, ciepłego człowieka, z pochodzenia Włocha! Gosia może się wreszcie wygadać po włosku, a nasz przyjazd Roberto przygotował wspaniałą grillową ucztę! Przy winie biesiada trwała do 3.00 w nocy.


3.02.2008 r.

Dzień trzydziesty szósty: Santiago de Chile – zwiedzanie miasta


Niedziela, zafundowaliśmy sobie dzień spokojnego odpoczynku ze zwiedzaniem ciekawostek tego wielkiego i pięknie położonego miasta, jakim jest stolica Chile - Santiago de Chile. Nasz wspaniały kolega i zarazem gospodarz obiektu gdzie stacjonujemy - (Gala Hotel, Santiago – Centro, tel: 056 (2) 6715926 ), zafundował nam wycieczkę po mieście, służąc swoją osobą za przewodnika. Oczywiście zaczynamy od „Plaza de Armas”, gdzie stoi katedra i jeden z najstarszych budynków, w którym mieści się muzeum narodowe. Niedziela wstęp wolny i wspaniała dawka wiedzy na temat tego miasta i historii tych terenów na których znajduje się obecnie państwo Chile. Zwiedzanie kończymy wjazdem na widokowe wzgórze „Cerro San Cristobal”, na którym mieści się Sanktuarium Maryjne i z którego roztacza się wspaniały widok na panoramę miasta. Wieczorem powtórka scenariusza dnie poprzedniego, czyli biesiada do nocy!!!


4.02.2008 r.

Dzień trzydziesty siódmy: Santiago de Chile – panie zwiedzanie miasta – panowie naprawa naszej Toyoty


Dzień prawdy na temat naprawy naszej Toyoty po przejechaniu bezdrożami Ameryki Południowej prawie 10 tys. km . Nie będę się wdawał w tajniki wiedzy na temat sztuki naprawy samochodów, powiem jedynie tyle: wszystko to, co było nieoryginalne i tuningowane zawiodło, a wszystko to, co oryginalnie wymyśliła Toyota pozostało bez zastrzeżeń!!! Tam, gdzie włożył łapy jakiś partacz mechanik zawiodło! Najtragiczniej wyglądał kolektor wydechowy, dziurawy jak sito, bo przerobiony do wersji turbo z materiału na „patelnie” i niedostosowany do tak wysokich temperatur. Naprawa trwała do późnego wieczora i zakończyła się sukcesem. Nasze dziewczyny w tym czasie załatwiły z pomocą Roberto bilety powrotne z Santiago do Buenos dla Mirki i Jacka (230$ USA od os. – tani bilet + opłaty lotniskowe – lecą 7 lutego o 10.30 rano i świetnie zazębiają się im loty powrotne do kraju). Resztę dnia przeznaczyły na buszowanie po tutejszych galeriach handlowych i sklepach. Wielką przyjemnością tego dnia była wieczorna uczta kulinarna przygotowana przez nasze panie, które zaserwowały wspaniały czerwony barszczyk i prawdziwy polski bigos! Do tego wino chilijskie i wspaniała atmosfera rodzinnej biesiady! Roberto i zaproszeni przez niego goście bili brawo za wrażenia smakowe, ja z Jackiem oczywiście przyłączamy się do najwyższej oceny!!!


5.02.2008 r.

Dzień trzydziesty ósmy: Santiago de Chile – Valparaiso - Vińa del Mar - Santiago de Chile

Dzień poświęcamy na kompleksowe zwiedzenie położonych nad Pacyfikiem miejscowości: Valparaiso i Vińa del Mar. Po drodze odwiedzamy odlewnię żeliwa, której udziałowcem jest Robeto. Produkują ławki parkowe, lampy uliczne, zasuwy drogowe, itp. Następnie po pokonaniu 120 km autostradą nr 68 (tu inf.: w Chile autostrady są płatne i „mniej-więcej”, dla samochodu osobowego 50 km przejazdu to koszt 1500 ch. peso=ok 8zł; motocykl cztery razy mniej), docieramy do portu w Valparaiso. Ciekawe miasto położone na zboczach górzystego brzegu, „porośniętego” kolorowymi domkami. Kolory jak z bajki, a czas jakby zatrzymał się tu jeden wiek wcześniej. Kolejki szynowe, jak na Gubałówkę, które liczą już sobie150 lat, wywożą nas na wzgórza i cofają jakby czas o jedną epokę! Snujemy się po kameralnych uliczkach i podglądamy życie tutejszych mieszkańców. Co raz aparat sam „składa się” do robienia zdjęć! Przepięknie i niezwykle kolorowo, zwłaszcza przy wspaniałej pogodzie, słońcu i lazurze nieba. Odwiedzamy dom, obecnie muzeum, noblisty, pisarza, polityka, i artysty Pablo Nerudy. Roberto służy nam za przewodnika, więc wiedzę o tutejszych zabytkach mamy na bieżąco! Później plaża w Vińa del Mar, oddalonym od Valparaiso o 10 km na Pn. Tłumy wczasowiczów, plażowiczów w tym słynnym kurorcie w pełni tutejszego, letniego sezonu! Teoretycznie – pięknie, lecz to mrowisko za duże pieniądze, nie mieści się w naszej mentalności aktywnego wypoczynku i czulibyśmy się tu jak w luksusowym więzieniu! Szybkie moczenie „dupek” i wracamy pełni wrażeń do stolicy Chile! Cały dzień towarzyszy nam Roberto, z którym nie mamy czasu się nudzić, ponownie wspaniały dzień, nasycony mnóstwem ciekawych zdarzeń. Kolacja ponownie przygotowana w kuchni hotelowej, przez nasze panie.

6.02.2008 r.

Dzień trzydziesty dziewiąty: Santiago de Chile – pożegnalna kolacja z Mirką i Jackiem z udziałem rodziny Roberto


Ostatni dzień wspólnego wojażowania z naszymi przyjaciółmi, Mirką i Jackiem. Postanowiliśmy ten dzień uczcić przygotowując wystawną kolację, a że dziś środa popielcowa, to padło na to, że na stół powędrują potrawy typu”owoce morza”. Jedziemy z Roberto na targ rybny aby zakupić produkty i poczuć specyficzny klimat tego miejsca. Potężna hala, dawniejszy budynek dworca kolejowego, wewnątrz na jej obrzeżach stragany rybne, w środku różnego rodzaju restauracje oferujące morskie specjały tutejszej kuchni! Jedna z nich przyjmowała w swych podwojach kilkunastu prezydentów państw, co uwiecznione jest na fotografiach zdobiących klimatyczny lokal. Zakupujemy krewetki, małże i ośmiornice jako produkty do przygotowania dzisiejszej pożegnalnej biesiady, a w jednym ze straganów, który oferuje od razu konsumpcję zakupionych produktów, degustujemy potrawę z wielkiego jeżowca przygotowanego na surowo z dodatkiem cytryny i przypraw! Bardzo ciekawy smak i delikatne rozpływające się w ustach mięsko. Później spacer po centrum, ostatnie zakupy pamiątek i prezentów przed odlotem naszych przyjaciół i powracamy do bazy aby przygotować dzisiejsze menu. Pożegnalna uczta zakończyła się pełnym sukcesem i ponownie nasze panie zabłysnęły swym kunsztem kulinarnym – cała rodzina Roberto piała z zachwytu, bijąc brawo za wrażenia smakowe i oryginalność przygotowania potraw. Małże w czerwonym winie, krewetki w białym winie, ośmiornica dosłownie rozpływała się w ustach, nie liczę jeszcze paru specyficznych rybnych sałatek! Objedzeni do granic możliwości kończymy biesiadę późno w nocy.


7.02.2008 r.

Dzień czterdziesty: Santiago de Chile – przygotowanie do dalszej podróży na północ


Niestety czas nie ubłagalnie płynie i nadszedł dzień pożegnania! 8.00 rano jedziemy z Roberto na lotnisko odwieźć naszych współtowarzyszy dotychczasowej podróży. Przemierzyliśmy przez te pięć tygodni po Patagonii i południowych Andach 10 tys. km. Przeżyliśmy wspólnie wiele wspaniałych chwil, podziwiając wspaniałe miejsca, krajobrazy, poznając wspaniałych ludzi. Dodatkowo Mirka z Jackiem poznali urok potężnych i pięknych wodospadów na rzece Iguazu. Pełni wrażeń z odbytej wspólnej podróży wracają do Polski, przed nimi prawie cały dzień lotu. My z Gosią pakowanie i czyszczenie auta przed dalszą podróżą na północ kontynentu. Jutro rano ruszamy w kierunku „Salar de Atacame” i niewykluczone, że w tym pierwszym tygodniu przejazdu i odwiedzeniu najsuchszego miejsca na naszym globie, jakim jest ta pustynia, będzie towarzyszył nam Roberto. W miejscowości Calama oddalonej od San Pedro de Atacama wsiądzie w samolot i powróci do Santiago, a my dalej w kierunku Boliwii. To nasze plany na najbliższe dni.


8.02.2008 r.

Dzień czterdziesty pierwszy: Santiago de Chile - Parque Nacional la Compana - La Serena


To co było wczoraj zamiarem, okazało się dzisiaj rzeczywistością i Roberto o 10.00 staje gotowy do podróży z nami. Ruszamy na północ, oczywiście dalej „Panamericaną”, bo to właściwie na całej trasie do Atacamy jedyna alternatywa. Po przejechaniu 100 km od stolicy odwiedzamy ”Parque Nacional la Compana”. Trudno uwierzyć, ale oddalony tylko o 20 km od La Cruz i od trasy nr 5 park narodowy oferuje widoki i klimat rodem gdzieś z Maroka lub innego państwa afrykańskiego leżącego nad morzem śródziemnym. Palmy olbrzymy, sylwetką z daleka przypominają potężne araukarie które dopiero co widzieliśmy w miejscu oddalonym na południe tylko o 600 km . Kaktusy rodem z pogranicza Arizony i Meksyku, agawy i wiele bardzo egzotycznych roślin. Jesteśmy zdumieni, że tak niedaleko od Santiago może istnieć tak egzotyczne miejsce. Wjazd do parku to koszt 4000 ch. peso od os. - niezwykle polecamy to miejsce do zwiedzenia. Zafundowaliśmy sobie 1 godz. trasę pieszą w widokowe miejsce, do wielkiego lasu palmowego. Rośliny te mają wielusetletnią historię. Wracamy na trasę i docieramy dzisiejszego dnie do miejscowości La Serena, miasta kolonialnego o pięciowiekowej historii. Zatrzymujemy się na nocleg w „Casa Tamaya Hospodaje y Turismo” (Eduardo de Barra 440, tel.51-216608, 51-294251, 90835093, www.casatamaya.blogspot.com , e-mail: Casa.tamaya@gmail.com ) -25000 ch. peso za pok. 2 os. z dostawką dla trzeciej osoby, ze śniadaniem i z łazienką. Polecamy to miejsce, bo oferuje fantastyczną atmosferę, położone jest dosłownie o jedną ulicę od „Plaza de Armas”, a właścicielka jest fanką motocykli! Miasto oferuje również wspaniały klimat kolonialnej architektury, mamy dodatkowo szczęście trafić na fiestę i jesteśmy uczestnikami, oraz widzami wielu wspaniałych występów regionalnych grup tanecznych, różnej maści artystów i kuglarzy! Niezwykłe widowisko!

Roberto jest wspaniałym kompanem podróży, nigdy nie występował w takim charakterze i pierwszy raz w życiu pojechał na taka wyprawę. Wszystko go cieszy, a szczęście emanuje z jego twarzy – bawimy się wspólnie wspaniale!


9.02.2008 r.

Dzień czterdziesty drugi: La Serena - osada o nazwie Domeyko – port Huasco nad Pacyfikiem


Do godziny 12.30 przeznaczyliśmy jeszcze nasz czas na zwiedzanie zaułków tego miasta. Wiele kościołów, kolonialnych budynków ze wspaniałymi atrialnymi podwórkami, kolorowe bazary – oj Mireczka miała by w czym przebierać! Odwiedzamy następnie nowoczesną część miasta usytuowaną na samej plaży – opis: patrz, jak w Vińa del Mare – kurort nie dla nas, zanudzić się można na śmierć od nadmiaru dobrobytu, popatrzeć i szybko uciekać! Kontynuujemy jazdę na Pn. trasą nr 5. Po drodze w małym porciku Los Harnos, oddalonym o 30 km od La Sereny, konsumujemy, za namową Roberto specjały tutejszej, morskiej kuchni o nazwie: ostiones la parmezana. Biało-różowe muszle, sercówki, zapiekane z serem parmezan! Niebo w gębie, langusty mogą się pochować, a cena za wielką porcje , prawie nie do zjedzenia 2500 ch. peso (14zł porcja)!!! Knajpa, co prawda przydrożna, ale stoi wiele tirów i wiadomo, że tam, gdzie pod knajpą stoi wiele tych aut, to jedzenie jest zapewne bardzo dobre! Oczywiście ta teza ma również potwierdzenie w tym miejscu! W tle po wschodniej stronie cały czas towarzyszą nam góry ”Cordillera de Domeyko”. Jadąc dalej na Pn. 50 km przed Villenar odwiedzamy małą osadę o nazwie Domeyko, przyjętą od nazwiska wielkiego człowieka dwóch narodów: polskiego i chilijskiego. Ignacy Domejko - jest to tu wielce szanowana postać, która wielce się przysłużyła dla historii Chile! Przyjaciel Mickiewicza – filomata - wyemigrował do Chile i jako geolog i mineralog był tu twórcą podstaw eksploatacji chilijskich bogactw naturalnych (saletra, miedź, srebro, złoto). Był jednym z twórców tutejszego szkolnictwa wyższego i wielkim obrońcą praw miejscowych Indian – Araukanów (opisywałem jego wizerunek podczas naszej podróży motocyklowej wokół Świata pod datą 11 grudzień 2005 r. – www.wimdookolaswiata.pl). Dojeżdżamy następnie do miejscowości Vallenar i skręcamy na zachód w drogę nr 440 do nadoceanicznej miejscowości Huasco. Tu w atmosferze normalnego, chilijskiego, małego miasteczka-portu rybackiego spędzamy dzisiejszy wieczór. Ponowna degustacja specjałów tutejszej morskiej kuchni: ostriones, tym razem w ostrym paprykowym sosie, kraby (tylko nieco mniejsze od king-krabów z okolic Puerto Natales), miejscowe ryby, których nazw nie zapamiętałem. Dzisiaj, tak jak w La Serenie, na nadbrzeżnym bulwarze trafiamy na festiwal regionalnych zespołów, gdzie muzyka chilijska do złudzenia przypomina tą prezentowaną przez peruwiańskich grajków spotykanych również na ulicach naszych, polskich miast. Wczorajsze i dzisiejsze widoki wzdłuż „Panamericany” to przejście z zielonych krajobrazów, pól, lasów, łąk do totalnej pustyni kamienisto- skalnej. Jedynym zmieniającym się elementem jest jej kolorystyka – od pełnej skali szarości, żółci, pomarańczu po brązowo-brunatne odcienie tego koloru. Wszystko to co oglądamy powyżej, czyli na północ od stolicy Chile, jest zdecydowanie inne i nieporównywalne do tego, co dotychczas widzieliśmy na południe od niej!!!


10.02.2008 r.

Dzień czterdziesty trzeci: Huasco – nad oceaniczny kurort Bahia Inglesa - port Caldera


Ruszamy dalej na trasę. Na rogatkach miasta skręcamy na Pn., podążając nadal drogą nr 440, lecz od tego momentu już szutrówką, w kierunku „Parque Nacional Llanos de Challe”. Klimatyczne małe osady i raj dla wędkarzy, a powód to ryby o nazwie „los toyos”, nawet jedna z osad nosi taką nazwę. Pustynne tereny z przewagą piasku i wspaniały skalisty brzeg. Odwiedzamy jeszcze skromny i biedny porcik rybacki Carrizal Bajo i przez park na wschód kierujemy się do”Panamericany”. Sam park to raczej raj dla botaników, gdyż jego atutami są rośliny (krzaczki i różne gatunki kaktusów), które to rosną na terenie wyschniętego, szerokiego koryta niegdysiejszej rzeki płynącej w kanionie pomiędzy górami. No cóż, my nie jesteśmy botanikami, więc ten widok nie rzuca nas specjalnie na kolana, powiedzmy na pierwszy rzut oka pustynia, jak pustynia! Dalej jadąc nadal szutrowymi drogami, przemierzamy tereny plantacji oliwnych. Ponoć uprawiają tu najwspanialsze odmiany oliwek w Chile. Pustynia, do każdego krzaczka woda doprowadzona jest indywidualnie i wygląda to o tyle ciekawie, że niezwykle zielone drzewka rosną indywidualnie w dość dużej odległości od siebie na terenie totalnej pustyni kamienisto-piaszczystej. Dalej już drogą nr 5 docieramy do Capiapo, aby po 75 km dotrzeć do nad oceanicznego kurortu Bahia Inglesa. Tam naszym pojazdem , tak jak wszyscy posiadający auta z napędem 4x4 wjeżdżamy na samą plażę i zażywamy słonecznych i morskich kąpieli. Woda tak ciepła, jak w Bałtyku gdy mieliśmy lato stulecia. Bazę noclegowa mamy w mieście-porcie Caldera hotel „Jandy”, Gallo 560, www.jandy.cl , tel: 316451 lub 316640, usytuowany 50 m od Plaza de Armas. (27000 ch. peso pok 2-os.). Ponownie, z braku miejsc, ćwiczymy wersję spania w trzy osoby w takim pokoju, my na jednym, Roberto wygodnie na drugim łóżku. Ciekawe, bo nikt z właścicieli hotelu nie ma do takiej wersji noclegu żadnych pretensji i tylko każą sobie dopłacić za jedno dodatkowe śniadanie. Tym razem degustujemy smaki meksykańskiej kuchni pt. ”fajitas” i poznajemy klimat zabawy i relaksu na miejscowym głównym „Plaza de Armas”.


11.02.2008 r.

Dzień czterdziesty czwarty: Caldera - Parque Nacional Pan de Azucar nad Pacyfikiem - port Taltal


Rano, szybko jadąc na Pn. drogą nr 5 pokonujemy dystans dzielący nas od miejscowości Chanaral i dalej szutrową drogą nr 110, wzdłuż Oceanu Spokojnego kierujemy się w stronę „Parque Nacional Pan de Azucar”. Wrażenia z doznań wizualnych nie do opisania! Totalna pustynia nad Pacyfikiem, biały jak śnieg piasek, plaże o 400 m szerokości, skały o kolorystyce od wulkanicznej czerni, poprzez złociste odcienie, do pełnej gamy brunatnych kolorów. Rozkoszujemy się widokami, pławimy w morskich wielkich falach, a wokół totalna pustka i tylko natura pozbawiona ingerencji człowieka. W małym porciku o nazwie Caleta Pan de Azucar, w porze lanczu urządzamy sobie ucztę kulinarną, degustując specjały morza: ryba „Congrio Dorato Fritto” i wielkie ślimaki morskie o nazwie „Locos” - „niebo w gębie”, naprawdę bardzo polecamy, jeśli ktoś zawita w te rejony. Tylko dzięki wywiadowi Roberto i jego zmysłom smakowym mamy sposobność konsumpcji tych delikatesowych specjałów, bo z braku wiedzy, samym nie przyszło by nam na myśl zamówić takie dania! Powracamy późnym popołudniem na „Panamerikanę” przemierzając w poprzek park narodowy. Widoki rodem z Marsa, tylko tak można je sobie tłumaczyć: kompletny brak jakiegokolwiek życia, nawet kaktusa nie uświadczysz. Na 155 km od Chanaral zbaczamy ponownie nad ocean w drogę nr 1, do miasta-portu Taltal. Tu znajdujemy bazę noclegową na dzisiejszą noc. Pełnia sezonu, wszystko zajęte przez wczasowiczów, mamy jednak szczęście: w jednym z hoteli kończą remont, czekamy dwie godziny i przygotowują nam pokój. Ponownie wspaniała atmosfera i bardzo serdeczni właściciele obiektu. Tu uwaga: okres styczeń, luty i marzec to pełnia sezonu i bez wcześniejszej rezerwacji noclegów, można zostać, jak to się mówi: „na lodzie”.My mamy jak do tej pory szczęście, choć ponownie będziemy „ćwiczyć” wersję spanie w pokoju 2 os. w trójkę. (Hotel Gali, Taltal, San Martin 641, tel (55) 6611320 , 32500 ch. peso pokój 2-os.)


12.02.2008 r.

Dzień czterdziesty piąty:Taltal - Reserva Nacional la Paposototalna - 200 km „wyrypy”- Antofagasta


Rano mały spacer po tym egzotycznym miasteczku. Jego zabudowa to połączenie wszechobecnej robotniczej biedy z cacuszkami drewnianej architektury kolonialnych czasów. Domki, a raczej baraki zbite z desek i kawałków starych blach, a obok wspaniałe drewniane wille, których świetność przypadała zapewne na przełom XIX i XX w. Opuszczamy Taltal i ruszamy dalej na Pn. kontynuując jazdę po drodze nr 1. Przemierzamy tereny „Reserva Nacional la Paposo”, a szutrowa droga biegnie najpierw brzegiem Oceanu Spokojnego, aż do Caleta de Cobre, później przez góry, przełęczą na 1670 m n.p.m., aby dołączyć w efekcie do „Panamericany”. Nie będę się powtarzał opisując dzisiejsze widoki, powiem tyle: jeśli ktoś nie był jeszcze na księżycu to widoki widziane podczas przejazdu przez ten teren, zapewne przypominają właśnie te krajobrazy. Takich zderzeń kolorystycznych, niesamowitych i monstrualnych form kamiennych i skalnych oraz powulkanicznych tworów rzeźbionych przez wodę i wiatr w życiu nie widzieliśmy! Droga ta, to totalna „wyrypa” 200 km jechaliśmy od 10.30 do 18.00. Bazę noclegową wybraliśmy w Antofagaście. Duże portowe miasto żyjące z kopalin i minerałów, nie mające zbyt wiele do zaoferowania turystom (kopia wieży zegarowej, londyńskiego Big Bena na Plaza Colon, drewniane budynki dworca kolejowego), Hotel „Ancla”w samym centrum z garażem na samochód w cenie. Baquedano 508/516 tel.(56-55)224814 ancla.inn@anclainn.cl www.anclainn.cl Niestety drogo: 32000 ch. peso pok. 2-os., który z powodu braku miejsc ponownie zasiedlamy w trójkę, na szczęście łoża są bardzo szerokie. Ta część Chile jest wyjątkowo droga, a powodem jest zapewne zasobność jej mieszkańców żyjących i zajmujących się górnictwem i wydobywaniem przeróżnych minerałów z przyległych terenów prowincji Atacama: miedź , srebro, saletra, sól. Poruszamy się obecnie po byłych boliwijskich ziemiach, które stały się zarzewiem wojny toczonej w latach 1879-1883. W wyniku „wojny o saletrę” Chile zagarnęło 350 km wybrzeża, pozbawiając Boliwię dostępu do morza. Tereny te wcześniej były dzierżawione przez chilijskie kompanie górnicze wydobywające saletrę, gdy Boliwijczycy w 1879 r. podnieśli kwotę dzierżawy, wojska chilijskie wkroczyły do Antofagasty i zajęły te tereny. W odpowiedzi na to posunięcie Boliwia i sprzymierzone z nią Peru wypowiedziały Chile wojnę. która stała się ich przegraną. Do tej pory aneksja tych ziem nie jest uznawana przez Boliwię i przy każdej okazji ponawiają żądanie zwrotu tych terenów nadmorskich.


13.02.2008 r.

Dzień czterdziesty szósty: Antofagasta - Cordilliera de Doweyko - Salar de Acatame - San Pedro de Atacama


Dzisiejszy dzień stawia przed nami wyzwanie, pokonać pustynię Atacama. Pełne przygotowanie w zapasy żywnościowe, paliwo i wodę! Najpierw ruszamy drogą nr 5 w kierunku na Calama, aby po 70 km w miejscowości Baquedano skręcić na wschód w gruntową drogę w kierunku „Cordilliera de Domeyko” i „Salar de Atacame”. Wspaniała droga o strukturze glinianego klepiska, świetna dla motocyklistów, można jechać jak po asfalcie, całkowite przeciwieństwo wczorajszej „wyrypy” po głazach, kamorach i rozległych korytach okresowych rzek. Po przebyciu 140 km oczom naszym ukazuje się widok nie do opisania. Wjazd na 2750 m n.p.m., a pod nami widok na „salar” usytuowany na 2250 m n.p.m. W tle pasmo gór Andów, z wieloma stożkami wulkanicznymi, a najwyższy to „Co Miniques” 5910 m n.p.m.! Dalej w poprzek „salaru” 70 km do osady Paine. Droga to solne klepisko, a wokół dno wyschniętego jeziora o strukturze stalagmitowej, zastygłej, skamieniałej soli. Po dotarciu do Paine skręcamy na Pn. i podążając nadal po świetnych drogach o strukturze solnego klepiska docieramy do małej osady Toconao, umiejscowionej na drodze nr 23, prowadzącej od granicy z Argentyną. Jadąc dalej na pn. 60 km asfaltem docieramy do miejscowości San Pedro de Atacama. Niezwykle klimatyczne miejsce, o specyficznej zabudowie kolonialnej, biednej, niegdysiejszej wioski boliwijskiej. Atmosfera tego miejsca jest tak niezwykła, że trudno przekazać wrażenia z zetknięciem z tym specyficznym miejscem. Tu jest coś magicznego i niepowtarzalnego, w odsuniętym od cywilizacji miejscu, kumuluje się sedno atmosfery turystycznego i podróżniczego Świata. Zabudowa skromnych, glinianych domków nie wskazuje na to, że wewnątrz tętni tak wspaniałe życie i atmosfera wolnego Świata podróżniczego!!! Zatracamy się w tym klimacie, w czym pomaga nam świetne chilijskie wino. Pełne wyprawowe zaopatrzenie nie było nam w ogóle potrzebne, na siłę musimy konsumować zgromadzone zapasy, to bardzo ważna inf. dla udających się w te rejony! Śpimy w hotelu”Dunal”, calle Tocopilla 313, tel.(55)851989, e-mail: Hoteldunas@hotmail.com – bardzo czysto i schludnie 30000 ch. peso pokój 2-os. z łazienką – dzisiejszy kurs 1 $ USA = 465 ch. peso. Wrażenia z dzisiejszego dnia: nigdy nie było nam dane oglądać podobnych krajobrazów! Myśleliśmy, że to co oglądaliśmy podczas tej podróży od Buenos do Santiago to coś, co nie da się już przebić pod względem doznań wizualnych. Jednak po tygodniu dalszej podróży na północ musimy zdecydowanie stwierdzić, że dopiero teraz całokształt doznań „powala nas na kolana”!!!

14.02.2008 r.

Dzień czterdziesty siódmy: San Pedro de Atacama - Valle de la Luna – Boliwia (Laguna Verde) - San Pedro de Atacama


Dzień Świętego Walentego, z tej okazji, wszystkim życzymy wiele szczęścia w miłości!!!

Dzień rozpoczynamy od miłego spotkania z motocyklistami z Polski: Jackiem Jońskim z Torunia i jego kolegą Maćkiem Dąbrowskim z Wa-wy. Okazuje się, że wczoraj dotarli również do naszego hotelu, a są w podróży po Boliwii i Chile na wypożyczonych w Santiago dwóch BMW R650GS. Jak to już wielokrotnie bywało przy podobnych spotkaniach, okazuje się, że świat jest mały i mamy wspólnych znajomych. Jacek jest kolegą Marka Lechkiego - „Nomad”, lubującego się w podróżach motocyklowych po Afryce, z którym to spotkaliśmy się na trasie naszej motocyklowej podróży wokół świata zimą 2006 r. w Fezie w Maroku. Jacek z Maćkiem jadą obecnie do Antofagasty i dostają od nas instrukcję dotyczącą dalszego ich przejazdu przez rozległą pustynię. Przebyliśmy ją wczoraj jadąc w przeciwnym kierunku i mamy najświeższe informacje – droga jest świetna i bez problemu do przejechania na „moto”, trzeba jedynie mieć zapas paliwa na 400 km! My postanowiliśmy pozostać jeszcze jeden dzień w tym sercu Atacamy, jakim jest to małe miasteczko turystyczne i zwiedzamy „Valle de la Luna” - „Księżycową Dolinę” oddaloną o 15 km od San Pedro de Atacama, a mieszczącą się na Pn. krańcu „Salar de Atacame”. Zwiedzić chcemy również „Laguna Blanca” i „ Laguna Verde”, czyli białą i zieloną lagunę, usytuowane już po boliwijskiej stronie, na terenie Parku Narodowego „Reserva Nacional Eduardo”- jadąc na wschód 50 km. drogą nr 27 w kierunku Argentyny, a następnie na Pn. do granicy z tym państwem. Ta pierwsza zaczyna się już 10 km od granicy, z Chile! Obie wycieczki dostarczyły ponownie niezapomnianych widoków. Pokonaliśmy też wielką barierę wysokości wjeżdżając naszą Toyotą na wysokość 4650 m n.p.m. Granicę z Boliwią na tej przełęczy pokonujemy w 5 min. Surowe klarowne, ostre powietrze, wysokość powoduje lekki zawrót głowy, Małgosia ciężko znosi szybką zmianę wysokości, ale jakoś dajemy radę. Obok wspaniały, można by powiedzieć wzorcowy stożek wulkaniczny „Volcan Licancabur” (5.930 m n.p.m.). Lagunę zasiedlają flamingi, a usytuowana jest na 4350 m n.p.m. Dostojne ptaki brodzą w płytkiej, seledynowej wodzie, a wokół ośnieżone szczyty Andów. Niebiańskie widoki. Jutro przyjdzie czas pożegnać się z Roberto, dalej pojedziemy już sami. Z tej okazji pożegnalna kolacja w kameralnej, surowej restauracji z ogniskami na dziedzińcu i przy regionalnej muzyce miejscowych Indian zasiedlających te tereny.


15.02.2008 r.

Dzień czterdziesty ósmy: San Pedro de Atacama - Geiser del Tatio – Calame - San Pedro de Atacama


Pobudka o 4.15 i już o 5.00 jesteśmy wszyscy na trasie do gejzeru „Geiser del Tatio”. Oddalony o 90 km na północ od San Pedro de Atacame, najwyżej na świecie położony zespół gejzerów – 4300 m n.p.m. Droga gruntowa nocą daje lekkie wyzwanie, nie oznakowana, wyboista, kręta, wspinamy się mozolnie na przełęcze położone sporo pow. 4000 m n.p.m. Jedziemy tak wcześnie, aby być na miejscu o świcie, kiedy to poranne słońce nadaje wspaniałego kolorytu temu miejscu. Docieramy na czas, a widoki i doznania podczas tego porannego spektaklu, jaki zaserwowała nam natura należą do tych, których się nie zapomni do końca życia!!! Później zjazd na zachód do miejscowości Calame. Musimy odstawić naszego kompana podróży Roberto do samolotu, aby mógł powrócić do Santiago. Udaje się kupić ostatni bilet na dzisiejszy dzień na 19.00. Pożegnanie ze łzami w oczach, spędziliśmy wspaniałe dwa tygodnie razem, zwiedzając Santiago i sporą część północnego Chile. On pozostaje w mieście i czeka na wieczorny samolot, my wracamy do San Pedro de Atacama, aby jutro ponownie pokonać granicę z Boliwią i zwiedzić nieco więcej w Parku Narodowym „Reserva Nacional Eduardo”, a następnie pojechać w kierunku „Salar de Uyuni”- 200 km szerokości! Uzupełniamy zapasy, tankujemy w kanistry dodatkowe 90 l paliwa, przygotowujemy nieco cieplejsze ciuchy, bo będzie nam dane przebywać dość długo na andyjskich wysokościach i w surowym klimacie, cały czas powyżej 3000 m n.p.m. Dzisiaj rano przy gejzerach było minus 5C.


16.02.2008 r.

Dzień czterdziesty dziewiąty: San Pedro de Atacama – Boliwia - Reserva Nacional Eduardo - 5020 m n.p.m. - Laguna Colorata


O 8.00 startujemy na granicę z Boliwią. Ponownie jak dwa dni temu tym samym przejściem wjeżdżamy do tego kraju. Wczoraj wykupiliśmy za 100 USD współudział w trzy dniowej wycieczce przez park „Reserva Nacional Eduardo”, aż po „Salar de Uyuni”. Za tą cenę mamy przewodnictwo na trasie tej 500 km wycieczki, oraz wyżywienie podczas całego przejazdu, dodatkowo musimy jedynie zapłacić za noclegi, pierwszy to po 2$, drugi na Uyuni w solnym hotelu 10$ od os. Ponownie przejeżdżamy obok białej laguny, zielonej laguny, podążając na północ wysokimi Andami. Okazuje się, że odprawa celna boliwijska, której to dwa dni temu nie przeszliśmy , bo wracaliśmy zaraz do Chile, znajduje się 80 km od faktycznej granicy w kopalni boraksu na wys. 5120 m .n.p.m. - to najwyższe miejsce jakie jest nam dane odwiedzić dotychczas na naszym globie. To, czym szczycą się Chilijczycy jest również nieprawdą, bo zaliczamy również po drodze miejsce, gdzie są usytuowane boliwijskie gejzery na wys. 4750 m n.p.m. Odwiedzamy jeszcze miejsce, gdzie można zażyć termalnych kąpieli nad „Laguna Sol de Mańana”. Tam jednak nastąpiło załamanie pogody, temp. spada poniżej 0 i zaczął sypać śnieg. Dojeżdżamy do „Laguna Colorata” i tu mamy pierwszą bazę noclegową. Widoki pomimo nie najlepszej pogody niespotykane, jak sama nazwa wskazuje laguna jest wielokolorowa, o szokującym zestawieniu kolorystycznym: pasma pomarańczu, czerwieni, bieli, zieleni, granatu, brzegi laguny porośnięte mchem o złocisto-seledynowym kolorze, a wokół ołowiane chmury i góry o brunatnym odcieniu. Ponownie coś czego dotąd nigdy nie było nam dane oglądać. Warunki zakwaterowania, odpowiednie do ceny, siennik z jakąś derką w domku o wysokości 2 m, skleconym z gliny. Gosia jest załamana, pada śnieg, zimno -5C, brak jakiegokolwiek ogrzewania, warunki sanitarne poniżej godności egzystencji człowieka w XXI w. Ja jednak czuję w tym swoisty, niepowtarzalny klimat, ale muszę stwierdzić, że mongolska jurta bardziej mi odpowiadała!


17.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty: Laguna Colorata – przez tzw.Tybet Ameryki Pd. 5020 m n.p.m. – Uyuni


Dzisiaj rano okazało się, że w Boliwii jest czas przesunięty w stosunku do PL o 5 godz. - dziwne, bo Boliwia w stosunku do Chile leży na wschód, a Chile było tylko o 4 godz. do przodu. W nocy natomiast zmarzliśmy jak na Saharze w Maroku. Na zewnątrz glinianego domku, w którym spaliśmy było -10C, wewnątrz około 0C. Po opuszczeniu naszego spartańskiego lokum, na zewnątrz powitała nas wspaniała zimowa oprawa, dookoła śnieg i lód! Auto z trudem odpaliło, widać spadek temperatury był b. duży, w końcu spaliśmy na 4500 m n.p.m. Cudowna kryształowa pogoda, na tej wysokości kolory są niezwykle intensywne i ostre! Przemierzamy tereny boliwijskich Andów jadąc na północ. Odwiedzamy po drodze takie miejsca jak: ”Arbol de Piedra”(skała wydrążona przez erozję w kształcie płomienia olimpijskiego), Laguna Ramaditas, Laguna Honda, Laguna Chiar Khota, Laguna Cahape, Laguna Flamenco (każda inna o niecodziennej kolorystyce, jedno co je łączy, to brodzące po płytkiej wodzie różowe flamingi). Tereny niesamowitych bezkresów, w końcu jesteśmy na terenie tzw. „Tybetu Ameryki Pd.” My na poziomie grubo ponad 4500 m n.p.m., wokół szczyty wulkaniczne sięgające prawie 6000 m n.p.m. Późnym wieczorem docieramy do Uyuni, małej mieściny na wschodnim krańcu „Salar de Uyuni”. Niestety, z pobytu na kaktusowej wyspie i spaniu w solnym hotelu „nici”, po długotrwałych opadach deszczu w tym rejonie na powierzchni salaru jest 40 cm warstwa wody i niemożliwe jest dotarcie do tej „wyspy”! Szkoda, tak bardzo czekaliśmy na spotkanie z tym bezkresem soli! No cóż, widzieliśmy wiele rzeczy przy wspaniałej pogodzie, czasem jednak jak ze statystyk wynika nie wszystko musi być po naszej myśli, acz szkoda!!! Jutro będziemy atakować ten salar ponownie od strony Uyuni i na tyle, na ile się da, to wjedziemy w jego bezkresne tereny. Generalnie wspaniały dzień, lecz po przejechaniu prawie 250 km bezdrożami, po raz pierwszy czuję się zmęczony, zapewne ma na to również wpływ to, że cały czas przebywamy na wysokości pow. 4300 m n.p.m. Tu trzeba dodać, że walory naszej tuningowanej Toyoty doceniają nawet kierowcy obwożący turystów po tych terenach – dosiadają wyłącznie benzynowe sześciocylindrowe „Land Cruisery”. Bez przewodnictwa naszego pilota, dosiadającego już bardzo starego egzemplarza tego pojazdu, nie przejechalibyśmy tej trasy. Tu nie ma żadnych dróg, tu jedzie się te 250 km na pamięć po jakichś śladach, których są setki lub więcej. Dla wyobrażenia sobie tego tematu powiem tyle: wjeżdżasz na płaski jak stół teren rozpostarty pomiędzy górami o wymiarach 20 km na 10 km i musisz trafić pomiędzy odpowiednie z nich tak, aby wspiąć się na przełęcz i dotrzeć do następnej takiej niesamowitej przestrzeni itd. Trzeba sobie jeszcze wyobrazić, że cały ten płaskowyż był dzisiaj zasypany 10cm warstwą śniegu! O widokach nie będę już wspominał, bo tego się naprawdę nie da opisać! Jedno dzisiaj razem z Małgosią stwierdziliśmy: to, co zobaczyliśmy przez te dotychczasowe siedem tygodni pobytu w Ameryce Pd. przebiło wielokrotnie cały nasz dwu i pół miesięczny pobyt zeszłej zimy na terenie Australii i Nowej Zelandii. Nocleg w skromnym, lecz do zaakceptowania Hostalu Marith (12$ pok. 2-os. z łazienką - niestety brak namiarów tel.- w miasteczku nie ma problemu z zakwaterowaniem)


18.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty pierwszy: Uyuni – Salar Uyuni – cmentarz lokomotyw – Potosi


Rano powitała nas wspaniała, lazurowa pogoda, nie możemy się doczekać widoku salaru „Uyuni”, przecież po pustyni Atacama , to był jeden z powodów dla którego powróciliśmy na ten kontynent! Jedziemy za naszym przewodnikiem wiozącym grupę turystów z którymi razem przebywamy już trzeci dzień; trójka Hiszpanów i para Chilijczyków – młodzi ludzie żądni zwiedzania świata – trzydniowa wycieczka kosztowała ich po 55000 ch. peso od osoby (przejazd, dwa noclegi, całodzienne wyżywienie). Po przejechaniu 20 km ukazuje się nam obraz nie z tego świata! Lustrzana tafla wody o kolorze nieba, czyli lazurowa, a na horyzoncie wszystko zlewa się w jedną całość! Ogromne solnisko położone na wys. 3653 m n.p.m. o pow. 12 tys km ², 120 km długości. Po niedawnych wielkich opadach zalane wodą na ok 40 cm. Wykorzystując walory naszego auta brodzimy w poprzek tego bezkresu wody i przestrzeni jak amfibia! Dno, czyli salar jest śnieżno-białą, twardą i równą jak stół solną taflą. Brak jednoznacznej linii horyzontu powoduje, że czujemy się jakbyśmy byli w jednej, sferycznej przestrzeni nieba, która zaczyna się pod kołami naszej Toyoty i kończy gdzieś nad nami – coś nie do wyobrażenia!!! Gdzieniegdzie stożkowe kupki zebranej wcześniej soli i dookoła bezkres przechodzący w niebo bez żadnej granicy. Po przejechaniu naszą Toyotą, niemal jak amfibią, ok. 15 km docieramy do maleńkiej solnej wysepki, na której usytuowany jest solny hotel. Jak sama nazwa wskazuje wszystko wykonane jest z soli (budynek, meble, ozdoby). Zewsząd podążają w to miejsce terenowe Toyoty z turystami. Niepowtarzalna atmosfera, spacerujemy w tej stosunkowo ciepłej wodzie (ok. 15°C), a wizualne wrażenie tak jakby brodziło się po warstwie lodu pokrytego wodą. Powierzchnia wyspy do złudzenia przypomina natomiast śnieg o gruboziarnistej konsystencji, taki, jak widzimy podczas marcowych roztopów w promieniach słońca. Rozkoszujemy się tymi widokami, mamy szczęście bo wyschnięta na kamień powierzchnia salaru nie wygląda tak niesamowicie jak zalana wodą. Trudno opuścić to miejsce, lecz trzeba jechać dalej. Rozstajemy się z naszymi współtowarzyszami podróży, zwiedzamy jeszcze na rogatkach miasta Uyuni „cmentarzysko parowozów” - wyglądają jakby długo wlokły się przez pustynię, dotarły tu ostatkiem sił, sapnęły ostatni raz i tu znalazły miejsce swojego spoczynku!

Myjemy nasze autko z grubej warstwy soli, smarujemy wały i przeguby ( w mieście Uyuni znajdują się wyspecjalizowane warsztaty wykonujące te usługi rutynowo – 30 bolivianos; 1$ USA = 7.55 bol.), tankujemy (1l oleju napędowego 4.10 bol.) i o 15.00 ruszamy w kierunku miasta Potosi. Przejazd 210 km na wschód, drogą nr 5 , to następna dawka widoków, które mógłbym określić w ten sposób – skumulowane obrazy z przejazdu po wszystkich parkach narodowych w stanie Colorado, a może jeszcze więcej! Stan drogi - makabra: wykopki, rozlewiska wyschniętych rzek. Odległość tę pokonujemy w 6 godz., jednak widoki całkowicie rekompensują trudy podróży – Boliwia tak nas tym właśnie szokuje, że po dzisiejszym dniu musimy razem z Małgosią stwierdzić, że jest to niesamowicie piękny kraj, który co rusz zaskakuje nas czymś niepowtarzalnym!!! Zjeżdżając do miasta mijamy kopalnię srebra eksploatowaną od 1545 r. Tu, na jednej z dziur urywam górne mocowanie przedniego amortyzatora. Ciemno, kierowcy autobusów wożących górników do pracy jeżdżą po wąskich wyboistych półkach skalnych jak „kamikadze”. Na szczęście udaje nam się dojechać do miasta i wynająć w sąsiedztwie głównego „Plaza” pokój w hostalu „Colonial”, umiejscowiony w pięknej kolonialnej kamienicy! ( Calle Hoyos nr 8 , tel. (591) 2 – 62 24265, lub 62 24809 – cena niestety wysoka 42 $ pok. 2-os. z łazienką i śniadaniem, ale mamy w cenie garaż na auto na dziedzińcu). Jest bardzo dobry hostal „ Carlos” na sąsiedniej ulicy tel.(591) 2 – 62 25121 cena tylko 60 bolivianos za pok 2-os. z łanienką na korytarzu, lecz nie ma miejsca na auto. Standard naszego hostalu, jak na Boliwię, bardzo wysoki. Dzień niesamowitych widoków, dzień niesamowitych wrażeń!!!


19.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty drugi: Potosi – zwiedzanie miasta - 4040 m n.p.m.


Postanowiliśmy pozostać w tym niezwykłym mieście dwa dni. Miasto Potosi położone 4070 m n.p.m. - najwyżej na świecie, zostało założone przez Hiszpanów w 1545 r. po odkryciu tu niezwykle bogatych złóż srebra. Ma ono niechlubną sławę w związku z wykorzystywaniem miejscowych Indian i czarnych niewolników sprowadzonych z Afryki do wydobywania tego kruszcu. Na przestrzeni pierwszych trzech wieków eksploatacji złóż liczba ofiar sięgnęła ośmiu milionów!!! Pod koniec XVIII w. było największym i najbogatszym miastem kontynentu. Położone na zboczu górskim, ma niezwykle ciekawą zabudowę kolonialną. Snujemy się dzisiaj po stromych uliczkach, podziwiamy cacuszka architektoniczne. Boliwijczycy mieszkający tu są serdeczni i bardzo przyjaźnie nastawieni do turystów, których jest bardzo mało pomimo, że jest to tak ciekawe miejsce. Wiele ciekawych kościołów, katedra (obecnie w remoncie), a główną atrakcją jest mennica królewska, wzniesiona w latach 1753-73, która tłoczyła w czasach kolonialnych srebrne monety dla królestwa Hiszpanii. Obecnie jest to narodowe muzeum, gdzie można podziwiać drewniane maszyny napędzane siłą mułów do tłoczenia monet, technologie produkcji, zabezpieczenia i transportu do Europy. Awarię amortyzatora usunąłem, okazało się na szczęście, że jedynie odkręciła się nakrętka mocująca go do ramy i wypadły gumowe podkładki. Dokupiłem bez problemu brakujące elementy i usunąłem awarię! Gosia w tym czasie buszuje po bazarze z mnóstwem wyrobów rękodzielniczych wykonanych przez miejscowych Indian z wełny lamy.

Jeszcze jedną osobliwością dzisiejszego dnia była konsumpcja potrawy z lamy w towarzystwie pary sympatycznych, młodych Włochów. Stek smakował bardzo podobnie jak wołowy, jedynie nieco twardawy, żadnych smaków ubocznych.


20.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty trzeci: Potosi – Sucre - zwiedzanie konstytucyjnej stolicy Boliwii


Rano zwiedzamy jeszcze parę kościołów i ruszamy na trasę w kierunku konstytucyjnej stolicy Boliwii - Sucre (siedziba rządu mieści się w La Paz). Piękna trasa, 160 km asfaltową drogą nr 5 przez góry, tak, aby w efekcie zjechać na poziom 2850 m n.p.m. i zobaczyć pięknie położone pomiędzy niewysokimi górami kolonialne miasto, niegdysiejszą stolica regionu Charcas i najważniejszy ośrodek kolonialnych posiadłości hiszpańskich. To historia sięgająca czasów założenia miasta w 1538 r., kiedy nosiło nazwę La Plata. Tu 6 sierpnia 1825 r. ogłoszono nową republikę i nazwano ją na cześć Simona Bolivara - Boliwia. Kilka lat później nazwę miasta zmieniono na Sucre, dla uczczenia generała Antonia Sucre, bohatera walk o niepodległość. Obecnie miasto liczy 138 tys. mieszkańców i jest pięknym, czystym, ciekawym miastem z mnóstwem zabytków, szczególnie sakralnych. Jesteśmy zaskoczeni wspaniałą atmosferą tego miejsca, całkowicie inną jak w Potosi – tam była przewaga Indian, tu czuje się, że jesteśmy w kulturalnym sercu kraju. Takiego nagromadzenia ciekawych budowli pamiętających kolonialne czasy trudno szukać w innym miejscu w Ameryce Pd. O ilości kościołów nie wspomnę bo jest ich kilkanaście. Na jeden z nich „Iglesia de la Merced” udało mi się nawet wyjść i stanąć okrakiem na najwyższym sklepieniu od góry, czyli na kopule i podziwiając panoramę miasta „strzelać fotki”. Ponownie Boliwia pokazała swoje najwspanialsze oblicze, ludzie niezwykle serdeczni i przyjaźni, czujemy się niespotykanie bezpiecznie, a ceny jak na stolicę państwa zaskakująco niskie! Śpimy w cudownym hotelu „Grand” na ulicy przyległej do głównego”Plaza 25 de Mayo”- calle Aniceto Arce nr 61, tel. (591)64-52461, e-mail grandhotel_sucre@entelnet.bo - 150 bol. za pok.2-os.z łazienką i śniadaniem w cudownej kolonialnej kamienicy z atrialnym dziedzińcem opływającym w kwiaty. Całe popołudnie spędzamy na zwiedzaniu miasta i włóczeniu się po kameralnych uliczkach. Nasz pobyt w Boliwii całkowicie zmienił jej pierwszy wizerunek sprzed dwóch lat i stwierdzamy, że jest to jeden z najpiękniejszych krajów Ameryki Pd.!!! Dzień kończymy wspaniałą kolacją w restauracji „La Taverna Alliance Francaise”, przy tej samej ulicy tylko dwie bramy w kierunku głównego „Plaza”- oboje stwierdzamy - jeszcze czegoś takiego w życiu nie jedliśmy i za takie pieniądze: wykwintne dania francuskie z polędwicy wołowej i wspaniałe boliwijskie wino za równowartość 20$ na dwie osoby, we wspaniałej klimatycznej knajpie z cudownym wystrojem i niezwykle uprzejmą obsługą. Gosi przyszedł nawet pomysł zamieszkania tu na emerytowany wiek??? - żyjąc w hotelu i jedząc w wykwintnych restauracjach można przeżyć w luksusowych warunkach za 70 zł polskich za dzień!


21.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty czwarty: Sucre - Villazon - gr. Boliwia-Argentyna - La Quiaca


Pokonujemy dystans dzielący nas pomiędzy Sucre a Villazon, miastem położonym przy granicy boliwijsko-argentyńskiej. Jedziemy kierując się na południe, najpierw z powrotem do Potosi, drogą nr 5. później do Cucho Ingenio - 50 km drogą nr 1 na Pd. Tu skończył się boliwijski asfalt którego w tym kraju doświadczyliśmy jedynie wczoraj i dzisiaj na małym odcinku trasy. Dalej to już totalna „wyrypa”, drogami które jeszcze parę dni wcześniej musiały być korytami rzek, wszędzie błoto, gliniane domki rozmyte opływają tą substancją, wszędzie widoczne zniszczenia! Pokonujemy wiele rozległych przepływów rzek w bród, na odcinku 50 km droga biegnie już samym korytem rzeki, na szczęście o niewysokim już poziomie wody. Góry i ich wysokość szokują swoim pięknem i ogromem! Przez Cotagaita, Tupiza, po pokonaniu 500 km z czego 300 było drogą tylko z nazwy, przed północą docieramy do Villazon. Mamy szczęście bo punkt 0.00 zamykają przejście graniczne! Małe problemy z dokumentem celnym dotyczącym wywozu z Argentyny naszego auta, urzędnik graniczny na przejściu gdzie ponad miesiąc temu wyjeżdżaliśmy z tego kraju do Chile, przystawił pieczątki w miejscu wyjazdu i wjazdu i do tego z tą samą datą! Na szczęście już wszyscy kończyli pracę i nie chciało się nikomu zapewne wyjaśniać szczegółowo tej sprawy; sądzę jednak, że gdybyśmy byli tu wcześniej to przestalibyśmy wiele godzin z tego powodu! Przejście w ogóle przypomina jakiś totalny punkt przeładunkowo – przemytniczy, wszyscy jak mrówki przenoszą na plecach jakieś worki, pakunki, wielkie toboły towarów – celnik, jak kapo tylko palcem wskazuje kto z przechodzących ma się poddać szczegółowej kontroli! Koszmar, jak można upodlić tak ludzi i co czyni bieda. Widać szczęście na twarzach tych ludzi którzy przebrnęli przez punkt graniczny – zarobili zapewne następne parę groszy. Argentyna wita nas wielkim drogowskazem ; USHUAIA 5121 km. Zaraz za granicą w La Quiaca wynajmujemy pokój w Hosteria Refugio del Sol, Balcarce nr 624 , tel 03 855 422305. - 80 pes. ar. pok. 2-os. z łazienką i śniadaniem.


22.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty piąty: La Quiaca – Rn 40 – Salar Salinas Grandas - San Antonio de los Cobres - wzdłuż linii kolejowej ”El Tren a las Nubes”- Salta


Ruszamy w dalszą drogę na południe. Nasz plan to na 28 lutego dotrzeć do San Martin de los Andes, tam, gdzie mieszkają nasi przyjaciele Olga i Ignaś Jarmoliński. Odległość do pokonania to ponad 2500 km. Chcemy przebyć ten dystans poruszając się po drodze nr 40, która jest w większej części szutrowa. Ruszamy więc kultową 40-stką, która najpierw łączy swój bieg z drogą nr 9, a po 80 km, już jako szutrówka, samodzielnie wiedzie nas na południe. Tu też widać skutki niedawnych ulew i powodzi, co raz pokonujemy wyryte w poprzek drogi rowy, przepływy i rozlewiska okresowych rzek. Bajkowe krajobrazy i nadal bardzo wysoko, cały czas ponad 3500 m n.p.m. Na 196 km, 7 km przed małą wioską Tres Morros, skręcamy na zach. w drogę nr 52, tak aby po paru km wjechać na obszar „Salinas Grandas”. To, co nie było nam dane do zobaczenia na „Salarze Uyuni” podczas gdy nie ma na nim wody, teraz stanęło przed nami pełnym obrazem. Wyschnięta tafla soli o powierzchni równiutkiej jak stół, sięgająca po horyzont. Zapewne dużo mniejsza jak Uyuni, ale wszędzie bielutka - sól jak okiem sięgnąć. Wspaniała pogoda, więc kompozycje kolorystyczne nie do opisania. Na środku solnej równiny urządzamy sobie piknik i rozkoszujemy się widokami nie z tej ziemi! Po przebyciu następnych 82 km 40-stką docieramy do San Antonio de los Cobres. Tu skręcamy w drogę nr 51 na zach. aby podziwiać kunszt sztuki inżynieryjnej, czyli stalowy kratownicowy most rozpostarty nad wąwozem o szer. 224m i wys. na 63m o nazwie „ La Polvorilla” - 4197 m n.p.m.. Dalej ponownie drogą nr 51 lecz na wschód kierujemy się do Salty. Nasz pierwotny zamiar był, aby kontynuować nadal jazdę po 40-stce, lecz jakiś traf spowodował, że na rogatkach miasteczka San Antonio de los Cobres, zapytałem w miejscowej inf. turystycznej o materiały reklamowe, gdzie miły pan poinformował mnie, że na tym odcinku gdzie chcemy dalej jechać zeszła lawina kamienisto-błotna i droga jest nieprzejezdna! Mamy farta, bo odcinek do pokonania miał długość 130 km, a przeszkoda była na 90-tym km. Jedziemy więc drogą wzdłuż torów kolejki do Salty, tej dla której przyjeżdża wielu turystów szczególnie z Europy. Trasa prowadzi wąwozem”Quebrada del Toro”, a pociąg ma do pokonania różnicę wzniesień prawie 3000 m na odcinku 136 km. Cała wyprawa trwa 14 godz. tam i z powrotem (łącznie 272 km). Linia kolejowa na tym odcinku nosi nazwę „El Tren a las Nubes” (pociąg do nieba). My pokonujemy tą trasę w trzy godziny, a widoki są naprawdę warte tego aby tu przyjechać, aż z innego kontynentu i odbyć taką fascynującą podróż. Kolorystyka gór zmieniająca się za każdym zakrętem, zmienność form skalnych i do tego ilość i wielkość kaktusów, jako jedynych roślin jakie je porasta, szokują i są uosobieniem najwyższego piękna!!! Po dojeździe do kolonialnego, starego miasta Salta, lokujemy się jak zwykle blisko głównego „Plaza”, tym razem w hotelu „Residencial Elena”, calle Buenos Aires 256, tel: (0387) 4211529 – 85 ar. peso pokój 2-os. z łazienką + dodatkowo 10 peso za garaż. Salta, największe miasto na Pn. Argentyny leży już tylko 1200 m n.p.m., więc skończyły nam się po 10 dniach problemy z dyskomfortem wysokościowym (ból głowy, zawroty, zadyszka, wyschnięte i ogorzałe usta i nos).Wspaniały dzień kończymy wspaniałą argentyńską ucztą kulinarną, czyli pół kilowe steki, o grubości 5 cm rozpływające się w ustach, popijane wspaniałym winem! Nazwę i usytuowania knajpy w której stołują się wyłącznie mieszkańcy Salty przekaże bardzo miła właścicielka hotelu, bo ona nam go również poleciła – świetne żarcie i do tego cena: 53 peso, czyli 42 zł za dwa wykwintne, wielkie dania i litr wspaniałego saltańskiego wina „Torrontes”! Później nocny spacer po starym centrum i udajemy się w objęcia Orfeusza.


23.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty szósty: Salta – Rn 40 - Ruta del Vino – Rn 40 - Belem


Rano z buta zwiedzamy kolonialne centrum tego ciekawego miasta, odwiedzając dwa obiekty sakralne: Kościół św. Franciszka i katedrę usytuowaną przy Plaza 9 de Julio – oba wspaniałe! Dalej ruszamy na trasę w kierunku na Pd. drogą nr 68. Po 185 km ponownie dołączamy do 40-stki i po kolejnych 260 km jadąc tą drogą, zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Belem! Pierwszy odcinek to fascynujący wąwóz „Valle de Lerma” i „Reserva Natural Merejda Quebrada de las Conchas” z widokami nie z tej planety. Następnie jedziemy winną doliną, drogą o nazwie „ Ruta del Vino”. To wielki obszar uprawy winorośli i produkcji wspaniałych argentyńskich win, takich jak „Torrontes”. To najlepsze i bardzo popularne w całej Argentynie to: „Etchart Privado” Torrontes, Bodegas Etchart de P.R. Argentina S.A. znajdująca się na 4338 km Ruta Nacionale 40, Cafayate-Salta. - podaję te dane, bo naprawdę warte jest swojej wysokiej pozycji smakowo-zapachowej, natomiast cena sklepowa 7 ar. peso (ok.5,60zł) za butelkę 0,75 l, czyni z niego bardzo popularny i zarazem szlachetny trunek. Mijamy kolejne „bodegi” z zabudową pamiętającą kolonialne czasy obecności na tych terenach Hiszpanii. Na 230 km od Salty, w Quilmes,(5 km od trasy na zach.) odwiedzamy ruiny małej wioski inkaskiej, która jeszcze w XVII w. była zasiedlona przez potomków tej wielkiej cywilizacji. Ostatni odcinek trasy to ponownie góry i wspaniałe widoki na ich kolorystykę i ukształtowanie! Okazało się, że 40-stka w tej części, gdzie miała być szutrowa, jest już sukcesywnie asfaltowana, jednak udało nam się jeszcze pokonać w bród parę dużych rzek poprzez szerokie rozlewiska i pobyć z naturą „sam na sam”. Lokum na dzisiejszą noc znaleźliśmy w miejscowości Belem - hotel Gomez., Calchaqui 213, tel. 0835 – 61388, 80 ar. peso pokój 2-os. z łazienką, klimą i ze śniadaniem – czysto i schludnie, garaż na podwórku. Mała urocza mieścina której główną atrakcją jest muzeum archeologiczne. Cały czas poruszamy się w rejonie mocno zasiedlonym przez Indian argentyńskich, czyli rdzennych mieszkańców tych ziem. Tutaj też te populacje zachowały do tej pory największe swoje wpływy!


24.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty siódmy: Belem – Rn 40 - San Juan


Niedziela, pełny relaks, Małgosia doleguje, ja pisze wiadomości, ruszamy dopiero o 11.00. Dzisiejszy dzień to to przejazd z Belem do San Juan. Nareszcie motocyklowa odległość, 650 km drogą nr 40 na Pd. jedziemy rozległymi dolinami pomiędzy pięknymi górami. W okolicy Chilecito mijamy następny okręg produkcji win i zaraz za tym miastem rozpoczyna się najciekawszy odcinek dzisiejszej trasy, przejazd prze karkołomną przełęcz, fragmentem szutrowej górskiej drogi do Villa Union. Wspaniałe formacje skalne o zabarwieniu mocnej czerwieni w połączeniu z niesamowitą ilością ogromnych, kwitnących kaktusów, daje niezwykłe doznania widokowe. Kaktusy wyglądają jakby były przybrane setkami kwiatów, przypominających z oddali wielkie margaretki! Dalej to pokonanie sporej odległości nowo położonym asfaltem. Jednak rozległe równiny rozpostarte pomiędzy górami są poprzecinane setkami cieków wodnych, a że na 40-stce nie buduje się mostów, więc droga poprzecinana jest w poprzek wielkimi wybetonowanymi rynnami z obniżeniem terenu o parę metrów tak, aby wody okresowych rzek powstające w czasie opadów mogły swobodnie spłynąć w dół. To powoduje, że trzeba być bardzo czujnym i wypatrywać, co znajduje się na dnie tych przepływów, czasem czyściutko i posprzątane, czasem sporo naniesionego żwiru, piachu i sporych kamieni. Dzisiaj pokonaliśmy chyba sporo ponad 200 szt. takich przepływów, nowy asfalt prowokuje do szybszej jazdy, dna obniżeń są widoczne dopiero w ostatniej chwili i nieraz ostre hamowanie ratowało przed wjechanie w taką przeszkodę!!! Kilka razy i tak wylatywaliśmy na kupie kupie żwiru w powietrze. W San Juan nocleg - to nasza największa porażka!!! Nie dość, że bardzo nieciekawe miasto, wybudowane od nowa po trzęsieniu ziemi które w latach pięćdziesiątych dotknęło ten region, to hotel w samym centrum, wyglądający na pierwszy rzut oka przyzwoicie, okazał się być totalnym „syfem”- w nocy zmienialiśmy pokój! Wspomnę jedynie że właśnie w tym miejscu zaczynał swoją polityczną karierę Juan Peron, zaangażowany mocno w odbudowę zniszczonego doszczętnie miasta i tu poznał swoją drugą żonę, tak bardzo później uwielbianą przez Argentyńczyków Evitę.


25.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty ósmy: San Juan - Uspallata - Puente del Inca – Co. Aconcagua 6960 m n.p.m. - Mendoza


Po nocnych perypetiach, nieco nie dospani ruszamy dzisiejszego ranka na „widokowy” podbój największego szczytu obu Ameryk, czyli Co. Aconcagua 6960 m n.p.m. Rozpoczynamy wizytą w inf. turystycznej, gdzie dowiadujemy się że droga nr 12 jest zamknięta i należy jechać do miejscowości Barreal, najpierw na północ 40-stką 55 km, aby w miejscowości Talacasto, skręcić w lewo, na zach. w drogę nr 436, następnie po 25 km ponownie skręcić w lewo w drogę nr 149, która zaprowadzi nas do tej miejscowości. Tak więc czynimy, wysokie góry piękne widoki! Przed Barreal otwiera się nam zielona dolina rozpostarta pomiędzy surowymi górami. Jest to wielki okręg sadowniczy. Z Barreal kierujemy się szutrową drogą RP39 w kierunku przełęczy Uspallata i małej osady o tej samej nazwie. Przed przełęczą załamanie pogody, tak brzmi to w świecie alpinistycznym, nas też to dotknęło i pokutowało później jeszcze przez długi czas. Zawierucha gradowa połączona z ulewą, ciemno i strasznie, my sami na dróżce którą praktycznie nikt się nie porusza, bo po co komuś jechać kiepską wyboistą drogą w górach skoro jest alternatywnie wspaniała asfaltowa droga ! Zagłębienia w drodze wypełniły się się w parę chwil wodą, brniemy w w tej burzy od wielkiej parometrowej kałuży o głębokości pól metra do następnej, zalewani wodą z nich aż przez dach naszej Toyoty. Po stronie gdzie siedzi Małgosia woda zaczęła się wlewać przez boczne uszczelki okienne , więc musiałem nieco zwolnić. Przed samą przełęczą lekka poprawa pogody, wpadamy na wspaniałą asfaltową drogę nr 7 , biegnącą z Mendozy do granicy z Chile i łączącą zarazem stolice obu państw, Buenos Aires z Santiago de Chile. Teraz szerokim wąwozem pniemy się dalej pod szczyt, na zachód, wzdłuż rzeki Rio Mendoza, aby po 70 km zatrzymać się w miejscu, gdzie roztacza się zwykle panoramiczny widok na Co. Aconcagua. Jak już wspominałem to załamanie pogody towarzyszyło nam nadal i z widoków na szczyt „nici”, musimy się zadowolić widokówkowym obrazem i odrobiną wyobraźni!!! Zwiedzamy za to inkaski most „Puente del Inca”. Przełęcz Uspallata, jak i ów most już za inkaskich czasów miał strategiczne znaczenie! Nie zobaczyliśmy największego szczytu obu Ameryk, ale odwiedziliśmy cmentarz tych, których życie pochłonął ten szczyt! Mały cmentarz, a grobów kilkadziesiąt, mają swoistą wymowę w tym miejscu, u stóp wielkiej góry! Przecież nikt z tych śmiałków nie zakładał takiego finału i z entuzjazmem ruszał na podbój szczytu. Po chwilach zadumy wracamy drogą nr 7 do Mendozy. Dostaliśmy od Ignasia wiadomość, aby odwiedzić w Mendozie panią Luginę Gębalską, ciekawą osobę opiekującą się polonijnym schroniskiem w Andach 120 km od miasta. Wielokrotnie organizowane są w tym miejscu obozy dla harcerzy z polonijnych kręgów emigracji argentyńskiej. Sympatyczna Włoszka, żona wielkiego polskiego patrioty, który niestety już nie żyje, wielokrotnie gościła w progach swojego skromnego domu cały alpinistyczny polsko-włoski świat. Na ścianach zdjęcia Wandy Rutkiewicz i Jerzego Kukuczki, oraz wielu innych którzy zdobywali przed laty Aconcaguę. Miłe spotkanie prowadzone w języku włoskim, gdyż pani Lugina mówi po polsku niezbyt sprawnie, Gosia ponownie ma możliwość wygadania się w tym języku. Opodal domu p. Gębalskiej wynajmujemy apartament w „Apart Hotel”, Remedios de Escalada 1329 – dorrego Guaymallen – tel. +54 0261 4320639 / 0678 / 0512 e-mail: condorandino-hotel@hotmail.com -120 ar. peso apartament 2-os. z kuchnią i pełnym wyposażeniem – luksus, na zewnątrz basen! Dzień kończymy wspaniałą kolacją z degustacją win, bo przecież jesteśmy w jednym z regionów świata gdzie produkuje się ich najwięcej! Lokal naprawdę wart polecenia, więc podaję namiary: Restauracja „Don Mario”, 25 de Mayo 1324 – Dorrego Guaymallen – Mendoza tel. 4310810 www.donmario.com.ar Steki „chateaubriand” przygotowane i podane w „boski” sposób, a o ich wielkości nie będę już nawet wspominał, Małgosi miał chyba ok. 1kg (jeden kilogram)!!! Wina z najlepszych półek Bachusa!!!


26.02.2008 r.

Dzień pięćdziesiąty dziewiąty: Mendoza – zwiedzanie miasta – bodega Chandon - centrum narciarstwa La Leńas


Rano pożegnanie z p. Luginą i jedziemy zwiedzać zielone miasto Mendozę, stolicę argentyńskiego winiarstwa. Piękne place, parki, czysto i bardzo europejsko – czujemy się niczym w Hiszpanii w nowocześnie zorganizowanym mieście. Całe przedpołudnie pochłania nam obejście wszystkich ciekawych miejsc. Cudowna pogoda i wspaniały klimat panujący w tym mieście! O 14.00 wyruszamy na trasę, oczywiście kierując się nadal na Pd. drogą RN40. Nasz zamiar to odwiedzić jedną z „bodeg”, aby od podszewki poznać specyfikę winnego świata który ulokował się wokół Mendozy. Nasz cel padł na „Bodega Chandon” położoną 29 km za miastem, właśnie jadąc po naszej trasie ( tel.0261 / 4909968). Tu spędzamy bardzo miłe chwile podczas prezentacji i degustacji win produkowanych przez ten wielki koncern – produkcja jest wielkomasowa, zachowująca wszelkie standardy najwyższej jakości! W żaden sposób nie można porównać produkcji win w tym rejonie z popularną naszą wyobraźnią dotyczącą tego jak produkuje się wina w Austrii, lub Włoszech w małych rodzinnych winnicach. Tu słońce świeci okrągłe lato, a woda dostarczana jest systemem nawadniającym do każdego krzaczka winorośli, a plantacje są wielohektarowe i usytuowane na płaskiej powierzchni. Z racji tego że ja muszę usiąść za kierownicą, zadowalam się jedynie smakiem degustowanych win, Małgosia bierze na siebie ilości które są do skonsumowania! Najbardziej odpowiadał nam bukiet smakowy białego wina ”Dos Voces” (dosłowne tłumaczenie – dwa głosy), 50% Semillon / 50% Sauvignon Blanc, rocznik 2006, którego zakupujemy cały karton – cena producenta 16,50 ar. peso butelka. Koszt prezentacji 15 peso od osoby. Po wielce przyjemnych chwilach spędzonych w winnicy ruszamy dalej na trasę. Postanowiliśmy dzisiejszą bazę noclegową utworzyć w centrum narciarstwa bogatych mieszkańców Mendozy, czyli w La Leńas. Najpierw jednak pokonujemy 120 km odcinek jeszcze szutrowej 40-stki, aby na 300 km naszej dzisiejszej trasy skręcić na zach. w kierunku tej narciarskiej osady. Położone na 2300 m n.p.m. La Leńas do złudzenia przypomina narciarskie ośrodki we Francji. Nowoczesne apartamentowce z bazą noclegową na 2000 osób położone są w rozległej kotlinie i wyciągi narciarskie rozchodzące się w każdą stronę. Przed wjazdem do tego ośrodka dopadła nas burza, na miejscu okazało się że, dzisiaj spadł pierwszy jesienny śnieg, oczywiście rozpatrując to zjawisko w kryteriach tej strony naszego globu. Obecnie panuje tu totalna pustka, jednak udaje nam się wynająć apartament za 120 ar. peso, który w szczycie sezonu kosztuje 600 peso. Do San Martin de los Andes gdzie czeka na nas Olga i Ignaś pozostało już nam tylko 850 km. (dzisiejszy kurs 1$ USA = 3.15 ar. peso, olej napędowy kosztuje 1.95 ar. peso za 1 litr, to jedynie ok. 1.60 zł za litr tego paliwa!!!!!)


27.02.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty: La Leńas – 600 km drogą Rn 40 - Las Lajas


Dzisiejszy dzień to pokonanie następnych 600 km trasy biegnącej na południe z La Leńas do Las Lajas. Piękny krajobrazowo odcinek drogi Rn 40. Jedziemy cały czas wschodnim brzegiem Andów, pokonując wiele przełęczy i rozległych płaskowyżów rozpostartych pomiędzy górami. Cała trasa jak torcik, raz piękny nowy asfalt, raz kiepska szutrowa gruntówka. W tym miejscu wspomnę o ciekawostce występującej przy drogach w całej Argentynie. Jest tu usytuowanych wiele specyficznych kapliczek oznakowanych czerwonymi flagami przy których znajdują się setki butelek napełnionych wodą. Do tej pory nie wiedzieliśmy, tak do końca, o co chodzi z tymi specyficznymi kapliczkami, teraz już mamy więcej informacji na ten temat - jest to kult związany z podróżowaniem, mocno czczony przez kierowców tirów i miejscowych gauczo - przekazujemy to jako ciekawostkę i zarazem wyjaśnienie tego niezwykłego obyczaju, nie uznawanego przez kościół katolicki, choć krzyż i wizerunki świętych są częścią wystroju tych miejsc: W 1841 r Deolinda Correa,po śmierci męża musiała opuścić San Juan i wyruszyła przez pustynię wraz ze swoim synkiem do miasta La Rioja. Z powodu wycieńczenia i braku wody umiera, lecz dziecko przeżyło pijąc mleko z piersi swej zmarłej matki. Wiele lat później ponownie w tym samym miejscu pasterz natknęli się na jej grób, a że poszukiwali zaginionego stada bydła pomodlili się do niej o pomoc. O dziwo rano stado się znalazło na pobliskim wzgórzu. Tak narodził się kult Deolindy Correi i stała się ona patronką gauczo, podróżujących i kierowców ciężarówek. Tradycyjnie pozostawia się przy tych kapliczkach butelki wypełnione wodą, tak aby nikomu nie zabrakło jej w podróży i nie podzielił losu patronki. Nocleg w małej miejscowości Las Lajas u zbiegu dróg Rn 40 i Rp 242.


28.02.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty pierwszy: Las Lajas – araukarie wokół jeziora Alumine - Parque Nacional Lanin – San Martin de los Andes


Dzisiejszy dzień przeznaczamy na odwiedzenie araukariowych lasów w okolicy szczytu Co.Las Lajas (2650 m n.p.m.), przejazd wokół jeziora Alumine i odwiedzenie „Parque Nacional Lanin”. Z Las Lajas ruszamy najpierw na zachód, w kierunku granicy z Chile drogą nr 242. Pniemy się ostro w górę i już po kilkunastu kilometrach ukazują się nam wspaniałe widoki na górskie zbocza i szczyty porośnięte pięknymi araukariami. Monstrualnie wielkie drzewa o specyficznym wyglądzie budzą w nas niezwykły zachwyt. Teraz już przez następne paręset km ich widok nie będzie nas opuszczał, a zmieniają się jedynie ich gatunkowe odmiany i co za tym idzie formy ich kształtów i kolorystyka. Przy samej granicy skręcamy na Pd. w drogę nr 23, następnie dalej jadąc przy samej granicy kontynuujemy jazdę drogą nr 11 objeżdżając jezioro i przed Alumine ponownie wpadamy na drogę nr 23 aby dotrzeć późnym popołudniem w progi domu naszych przyjaciół Olgi i Ignasia, mieszkających w San Martin de loś Andes. Dzień wspaniałych widoków przy pięknej pogodzie! Ponownie po ponad dwóch latach przerwy docieramy w miejsce gdzie tak mile spędziliśmy czas podczas chwil wypoczynku w naszej motocyklowej podróży wokół świata. Oczywiście wspaniałe przyjęcie przez naszych przyjaciół i przy winku w Świecie Polaków nocne rozmowy! Teraz parę dni przerwy i chwile prawdziwego odpoczynku po przebyciu w ciągu 20 dni 9000 km od momentu rozstania z Mirką i Jackiem, kiedy to wyruszyliśmy w dalszą część podróży z Santiago de Chile. To wspaniały czas i spełnienie naszych marzeń dotyczących tematów dla których tak naprawdę przyjechaliśmy ponownie na ten kontynent, a których to nie udało nam się odwiedzić podczas naszej wcześniejszej motocyklowej podróży.


29.02.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty drugi: San Martin de los Andes


Jeszcze powrócę do wczorajszego wieczoru. Oczywiście biesiadka z naszymi przyjaciółmi i zarazem gospodarzami, przy wspaniałym winku, trwała do 2 w nocy! Wspominaliśmy nasze poznanie w Chinach i to, że już wtedy wyraziłem chęć przyjazdu do Argentyny. Czas okazał się przychylny i po 8 latach zostało to zrealizowane. Nie przypuszczałem jednak wtedy, że nadjedziemy tu z drugiej strony Świata, od wschodu i do tego na motocyklu, a teraz po 10 latach od poznania jesteśmy tu po raz drugi!!! San Martin de los Andes, to malownicza miejscowość położona nad pięknym jeziorem Lago Lacar, 660 m n.p.m. To świetna baza wypadowa do zwiedzenia wielu parków narodowych, znajdujących się w okolicy (nie będę ich wszystkich wymieniał z nazwy, bo naprawdę jest tego sporo - najpiękniejszy to Park Narodowy Lanin). To również świetny teren do uprawiania narciarstwa podczas tutejszej zimy! Zapraszamy wszystkich do odwiedzenia tego pięknego kurortu położonego w górach nad pięknym jeziorem Lago Lacar. Podaję adres ponieważ nasi przyjaciele prowadzą w tej miejscowości piękny obiekt apartamentowy i można przyjemnie za rozsądne pieniądze spędzić tu czas: Apart Hotel „Del Pellin”, San Martin de los Andes, via. Los Nortos 188, tel 0054 2972 420607, www.aparthoteldelpellin.com.ar Wracając jednak do rzeczywistości, to od rana trwa dzień techniczny. Pranie, sprzątanie, auto idzie do mechanika – zatarta rolka napinacza paska wspomagania kierownicy, wybite łożyska podpory ramieniowej układu kierowniczego, ponownie popękany kolektor wydechowy, to pokrótce usterki które wystąpiły po ostatnich 9 tys. km jady po bezdrożach Chile, Boliwii i Argentyny. U naszych przyjaciół czujemy się jak u siebie w domu, niezwykle „ciepli” ludzie, tworzą wspaniałą atmosferę naszego pobytu. Wieczorem zwiedzamy miasteczko San Martin de los Andes, piękny, mały kurorcik, przypominający europejskie małe miejscowości Szwajcarii lub Austrii, usytuowane gdzieś w Alpach, nad jeziorem. Tereny te zamieszkują emigranci ze Szwajcarii, Niemiec i Włoch, którzy przybyli do Argentyny na początku XX w.


1.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty trzeci: San Martin de los Andes - San Carlos de Bariloche - San Martin de los Andes


Rano odbieram samochód z naprawy, usterki usunięte i to za przyzwoita cenę 450 ar. peso (wymieniona rolka napinacza paska wspomagania kierownicy, wraz z paskiem, wymienione łożyska podpory ramieniowej układu kierowniczego, wyważone koła, pospawany kolektor wydechowy - cena obejmowała zarówno części jak i robociznę). Dalsza część dnia przeznaczamy na wycieczkę do San Carlos de Bariloche. Trasa biegła przez „Parque Nacional Huapi”, w jedną stronę przez Corentoso, drogą nr 234 i 231, wzdłuż jeziora „Lago Nabuel Huapi”, z powrotem przez Traful wzdłuż jeziora „Lago Traful” drogą nr 237, następnie 65 i ponownie tą którą zaczynaliśmy dzisiejszą podróż, czyli nr 234. Miasto powszechnie nazywane Bariloche, położone na wys. 770 m n.p.m. zostało założone w 1902 r. przez osadników ze Szwajcarii, Niemiec i Pn. Włoch. Widać tu wpływy kultury środkowoeuropejskiej i czuć atmosferę wysokogórskiego kurortu z domkami w szwajcarskim stylu i mnóstwem sklepików z wyrobami czekoladowymi. Jezioro Nahuel Huapi do złudzenia przypomina alpejskie jezioro Como. To co przypomina gościom że nie są w Europie, to mała ilość łodzi na jego powierzchni i dzika, naturalna okolica. Jest to również wspaniała baza narciarska do wyjazdu na zbocza góry”Cerro Catedral”. W drodze powrotnej zafundowaliśmy sobie wspólnie z Olgą i Ignasiem wspaniałą ucztę w kameralnej restauracji w miejscowości Villa Trful nad jeziorem Taful, a że jest ona usytuowana o 100 km od domu naszych przyjaciół i do tego jadąc gruntową drogą, więc dzisiejszą wycieczkę kończymy dopiero o 2.00 w nocy.


2.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty czwarty: San Martin de los Andes


Dzisiejsze niedzielne przedpołudnie Ignaś przeznaczył na przygotowanie asado (różne gatunki mięsa grillowane w argentyński sposób – dzisiaj dominowało mięso z baranka). Ucztę tą zaszczycił swoją obecnością pan Zbigniew Fularski, zwany tutaj popularnie w miasteczku "Tatuś", którego poznaliśmy dwa lata temu, podczas poprzedniego pobytu w San Martin de los Andes. Jest to dystyngowany pan, 89 letni Polak, działający w czasie okupacji w podziemiu Armii Krajowej, który w ciekawy sposób uciekł z Polski w 1945 r. na zachód i osiedlił się później w Argentynie. Pan Zbyszek to chodząca historia tamtych czasów i kompendium wiedzy na temat życia ludzi, którzy musieli emigrować do tego kraju! Przepiękna lekcja historii i wspaniały Polak, szanowany przez całą społeczność tego miasteczka. „Tatuś” mieszka tu od 1962 r., a od 1972 r. prowadzi tutaj wytwórnię wyrobów czekoladowych pod nazwa "Mamusia". Tak nazywano jego żonę, która, niestety, już nie żyje. Wytwórnia funkcjonuje do dzisiaj i co ciekawe, wyroby te są sprzedawane tylko w tym miasteczku i sprzedają się świetnie od wielu lat - to jest marka!!! Po wspaniałej grillowanej baraninie zjedliśmy sporo tych wyrobów czekoladowych. Resztę dnia przeznaczamy na odpoczynek i przygotowania do dalszej podróży. Będziemy ja na dalszej trasie do Buenos Aires odbywać wspólnie z Olgą i Ignasiem, bo wyrazili chęć zrobienia sobie małej przerwy urlopowej, a więc następne dni zapowiadają się jako bardzo ciekawe!!!


3.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty piąty: San Martin de los Andes - Rio Colorado


Rano opuszczamy San Martin de los Andes, jednak nie opuszczamy naszych przyjaciół, ruszmy razem do Buenos Aires. Musimy przeciąć całą Argentynę na wysokości północnej granicy Patagonii. Najpierw ciekawym przełomem rzeki „Rio Limay”, drogą nr 237 do stolicy regionu, miasta Neuquen. Później drogą nr 22 biegnącą najpierw przez największe tereny sadownicze w Argentynie, ulokowane wzdłuż rzeki „Rio Negro”, a w dalszej części przez typową, krzaczastą równinę patagońską. Po przejechaniu 830 km zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Rio Colorado, nad rzeką o tej samej nazwie. Tu zamykamy pętlę, którą wykonaliśmy wokół południowo-zachodniej części kontynentu południowoamerykańskiego. Byliśmy tu po raz pierwszy z Mirką i Jackiem, 10 stycznia, pierwszego dnia naszej wspólnej podróży, przebywszy trasę z Buenos Aires. Śpimy w tym samym kompleksie hotelowym, wynajmując ten sam domek dwupokojowy (280 ar. peso za całość). Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem świetnej pogody, ciekawych widoków i wspaniałej atmosfery wesołej podróży!!!


4.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty szósty: Rio Colorado – Tandil - Mar del Plata


Dalej na trasę, chcemy dojechać dzisiaj do Mar del Plata. Do Baia Blanca drogą nr 22, później na RN 3 którą podążamy aż do Benito Juarez, dalej RN74 do miejscowości Tandil. Pogoda zmieniła się radykalnie i mamy pierwszy dzień przejazdu w mgle, mżawce, deszczu, dzień w ciężkich ołowianych chmurach toczących się po ziemi z których wylewają się hektolitry wody. Jedynym elementem poznawczym było zwiedzanie w strugach deszczu ciekawej, turystycznej miejscowości Tandil gdzie znajduje się substytut prawdziwego zamku, ciekawe kamieniste wzgórze porośnięte eukaliptusowym lasem, na którego zboczu utworzono drogę krzyżowa z wielkim, 10 m krucyfiksem na jego szczycie. Do 1912 roku największą atrakcją była olbrzymia ruchoma skała znajdująca się na następnym kamiennym wzgórzu, niestety wandale zrzucili głaz w przepaść. Obecnie na miejscu oryginału umiejscowiono kilkunastometrową, stalowo- żywiczną kopię, niestety przymocowaną na stałe. Po dalszych 170 km przebytych drogą nr 226 w strugach ulewnego deszczu docieramy do Mar del Plata. Znajdujemy się w największym nadmorskim kurorcie Argentyny.

5.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty siódmy: Zwiedzamy kurort Mar del Plata


Zwiedzamy kurort Mar del Plata. Miasto założono dopiero w 1874 r., jako ośrodek handlowo-przemysłowy, dopiero później zyskał miano i popularność jako nadmorski kurort, szczególnie ulubiony przez klasę średnią oddalonego o 400 km Buenos Aires. Mamy szczęście, bo po wczorajszej ulewie, dzisiaj pozostała jedynie wilgoć i poranna mgła. Padało w tym mieście non stop przez cały zeszły tydzień. Ludzie tłumnie wylegli na plażę. W Argentynie od poniedziałku rozpoczął się już szkolny okres, więc na plażach dominują podstarzałe nimfy wodne i stare słonie morskie! Generalnie jest to w obecnej chwili miasto starych ludzi. Ciekawy nadmorski bulwar, odwiedzamy nabrzeża portowe które upodobały sobie jako miejsce do wylegiwania prawdziwe słonie morskie, dziwne bo świetnie czują się w otoczeniu ludzi i zgiełku portowego!? Nadoceanicznym brzegiem docieramy do położonej o 15 km na zach. od Mar del Plata małej osady Playa Chapachmalai, gdzie można pooglądać rezydencje rządowe, w których to wiele lat temu upodobali sobie za letnie miejsce wypoczynku Peron wraz ze swoją drugą żoną Evitą. Wieczorem zafundowaliśmy sobie wyjście do miejscowego teatru na musical w obsadzie najsłynniejszych argentyńskich gwiazd. Spektakl na wysokim poziomie w nieciekawej sali z kiepską akustyką. Jesteśmy zaskoczeni bardzo wysoką frekwencją choć trzeba przyznać że ukulturalnienie sporo tu kosztuje, jeden bilet 70 ar. peso (ok. 56 zł). Jutro jedziemy dalej wzdłuż morza w kierunku Buenos, chcemy zwiedzić wybrzeże aż po Punta Rasa (Punta Norte}, gdzie teoretycznie rozpoczyna się już rzeka „Rio de la Plata”.


6.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty ósmy: Mar del Plata – Pinamar


Dzisiejszego dnia zadowoliliśmy się przebyciem dystansu 120 km dzielącego Mar del Plata od Pinamar w kierunku na pn-wsch. wzdłuż Atlantyku. Pogoda wspaniała więc resztę czasu poświęcamy plażowaniu. Szerokie piaszczyste plaże i ukształtowania terenu bardzo przypominają najpiękniejsze polskie plaże z okolic Karwi. Jedynie piasek bardziej żółty, o konsystencji drobnych potłuczonych muszli. Prawie wszyscy plażowicze oprócz kąpieli morsko-słonecznych raczą się popularnym napitkiem w postaci yerba mate, rodzaj herbaty. Odkryty przez Indian Guarani, sławę zawdzięcza jezuitom. Uważa się że lista jej zalet jest długa, m.in. oczyszcza organizm, wzmacnia odporność, pobudza. Doceniają ją przede wszystkim mieszkańcy Argentyny, Brazylii, Urugwaju i Paragwaju. Codziennie wypełniają guampę (naczyńko z drewna lub tykwy) suszem yerby mate, wkładają bombillę (rodzaj metalowej słomki, przypominający wyglądem fajkę) i piją regularnie, uzupełniając naczyńko wodą o temp. ok. 70-80°C. My również próbowaliśmy tej mikstury, jednak jej smak nie przypadł nam do gustu! Następną osobliwością argentyńskiego plażowania jest możliwość wjazdu na plaże własnym autem, oczywiście jedynie wtedy gdy posiada ono napęd na cztery koła. Za miejsce na dzisiejszą bazę noclegową wyznaczyliśmy sobie przyległą do Pinamar, nadmorską miejscowość wczasową Valeria del Mar , Somellera 415, tel.(02254)40 1920, e-mail info@parajelahuenco.com.ar , www.parajelahuenco.com.ar 270 ar. peso za 4-os. apartament z wszelkimi wygodami + śniadanie , na terenie obiektu basen, do morza trzeba pokonać tylko pasmo wydm. Piękne wille, małe hoteliki i pensjonaty położone w sosnowym lesie. Pinamar i jego najbliższe okolice to to rejon , który upodobali sobie za miejsce letniego wypoczynku głównie najbogatsi Argentyńczycy. Na głównym deptaku tej miejscowości jedynie sklepy najlepszych firm, czuć w powietrzu snobistyczną atmosferę wielkich pieniędzy bogatego tutejszego świata. Przyjemnie spędziliśmy czas z naszymi przyjaciółmi Olgą i Ignasiem. Jutro ostatni odcinek naszej obecnej podróży po kontynencie południowoamerykańskim, czyli pokonanie dystansu 450 km dzielącego nas od Buenos Aires.


7.03.2008 r.

Dzień sześćdziesiąty dziewiąty: Pinamar – poczatek Rio de la Plata w Puna Rasa – Buenos Aires


Podziwiamy cacuszka architektoniczne Pinamar. Jest na co popatrzeć, bo pięknie zaprojektowanych rezydencji bardzo dużo i do tego są one położone na pagórkowatych wydmowych terenach porośniętych pachnącym sosnowym lasem (pino = sosna). Następne 40 km naszej dzisiejszej trasy, kontynuujemy jadąc po szerokiej plaży aż do Mar de Ajo. Tego nie można byłoby wykonać w Polsce, tu rozkoszujemy się widokiem oceanu jadąc po szerokich, rozległych i całkowicie pustych plażach. Walory naszego auta ponownie dają pełną swobodę poruszania się w takim terenie. Jadąc po sypkim piasku, używając wszystkich napędów i reduktora możemy utrzymać prędkość rzędu 50-60 km /h. jedynie wskazówka poziomu paliwa jakoś tak szybko przesuwa się do minimum. Przez szereg następnych małych kurortów docieramy do portu w San Clemente del Tuyu, gdzie konsumujemy smaczną rybkę łowioną w tutejszych akwenach mieszających się wód Morza Argentyńskiego i rzeki Rio de la Plata. Jadąc dalej na północ ok.10 km, docieramy do teoretycznego punktu o nazwie „Punta Rasa”, gdzie na końcu zatoki „Bahia Samborombon”, ta wielka rzeka mająca w tym miejscu 200 km szerokości wpada do „Mar Argentino”, które jest częścią wielkiego Oceanu Atlantyckiego. Dalej to już szybkie pokonanie 300 km odległości dzielącej nas od stolicy Argentyny, Buenos Aires. O 21.00 stajemy pod budynkiem naszego przyjaciela Ryśka (jeszcze raz przypominam że w 1986 r. opłynął na kajaku przylądek "Horn" http://www.sdk-kayaks.com ). Kończymy nasz 58 dniowy przejazd po kontynencie południowoamerykańskim, pokonując 21 tys. km, z czego ok. 70% przypadło na bezdroża i kiepskie szutrowo- gruntowe drogi, a niejednokrotnie tylko szlaki. Cali, zdrowi, bez żadnych sytuacji które rzutowałyby na nasze bezpieczeństwo dotarliśmy do punktu, z którego wyruszyliśmy na tą wyprawę.


8-11.03.2008 r.

Dzień siedemdziesiąty do siedemdziesiąty trzeci: Pobyt w Buenos Aires


Pobyt w Buenos Aires po powrocie z trasy wyprawy, to wiele spotkań w kręgach polonijnych. Najpierw 8.03 wieczorem, wraz Olgą i Ignasiem Jarmolińskim, oraz Ryśkiem Kruszewskim wizyta w domu Rysia i Hali Wygasiewicz. Wszyscy „od zawsze” działali w tutejszych harcerskich szeregach, więc wspomnień z odbytych w młodości obozów bez liku. Mama Hali i ojciec Ryśka Wygasiewicza, to historia zeszłego wieku żywym słowem pisana! Jak zawiłe i trudne w tych latach były losy Polaków i ich rodzin! Następnego dnia, po niedzielnej mszy św. w polskim kościele katolickim, spotkanie z ojcem Ksawerym Soleckim i wieloma jego parafianami. Później wyjazd do Martin Coronado, aby w Maciaszkowie, w skromnym klasztorze ojców franciszkanów, którzy to w zeszłym roku obchodzili 50-lecie założenia tu, w Argentynie tej placówki i spotkanie z ojcem Jerzym, oraz ojcem Herculanem. Wspaniałe momenty, spędzone ze wspaniałymi ludźmi przy polskim obiedzie przygotowanym przez siostrzyczki zakonne prowadzące na terenie klasztoru dom starców dla naszych rodaków, którzy tu, w ciepłej atmosferze tego miejsca spędzają późne chwile swego życia!!!

W spotkaniach tych towarzyszy nam Rysiek. Jako stary harcerz i parafianin wszędzie napotyka na historię swojego dzieciństwa i wspaniałych czasów młodości! Wszędzie przebiją się w rozmowach wspomnienia o ojcu Ryśka Kruszewskiego, Mietku, żołnierzu armii Andersa, który swój szlak bojowy zakończył pod Monte Casino i trudnych czasach powojennej rzeczywistości emigrował do Argentyny. Jego droga życiowa po wybuchu II wojny światowej i historia dotarcia z Polski, poprzez ZSSR, do armii Andersa to materiał na książkę! Częściowo opisał te losy jego kolega szkolny Henryk Krzyczkowski w swojej książce. Słuchanie tych opowieści i wspomnień to studnia wiedzy na tematy związane historią przybycia polskich emigrantów na te tereny i z dalszymi losami ich tu pobytu! W trudnych czasach komunizmu, który panował w ówczesnej Polsce. Wszyscy ci wspaniali ludzie, wielcy patrioci tu, w Argentynie musieli szukać swojej zastępczej ojczyzny, jednak w sercu zawsze Polska pozostawała tą najważniejszą! Pozostawiliśmy pod opieką Ryśka naszą Toyotę, aż do momentu jej sprzedaży i 11 marca o godz. 13.00 meldujemy się na lotnisku w Buenos Aires aby udać się w powrotną drogę do Polski. Tak jak przylecieliśmy tu 2,5 miesiąca temu powracamy przez Mediolan do Warszawy.


12.03.2008r

Dzień siedemdziesiąty czwarty: Buenos Aires – Międzyrzecze Górne


O 11.00 szczęśliwie dolecieliśmy do Warszawy, wieczorem zawitaliśmy w progi naszej "Chałupy na Górce" w Międzyrzeczu Górnym koło Bielska-Białej, witani przez naszą rodzinę i przyjaciół. Podziwiamy pierwsze oznaki budzącej się wiosny, a Gosia z podziwem patrzyła na swojego wnuka Filipka, który jako ośmiomiesięczny facet wykazywał niezwykłe zainteresowanie motocyklizmem (sesja zdjęciowa). Zakończyliśmy naszą wyprawę po Ameryce Południowej. Dziękujemy wszystkim naszym przyjaciołom w Argentynie za tak wiele pomocy której udzielali nam na różnych etapach naszej podróży!


Podsumowanie:


Rozpoczynam niestety od smutnej wiadomości, gdyż z przykrością musimy powiadomić, że wspaniały jacht „Bona Terra” z naszym przyjacielem Januszem Słowińskim na pokładzie miał 13 marca spotkanie z potężnym sztormem w okolicach przylądka Horn Płynąc już samotnie w dalszym rejsie przez Pacyfik i Ocean Indyjski Janusz miał powrócić do Europy opływając wokół Świat. Po uderzeniu nagłego i niespotykanego wiatru o prędkości 180 km /h, walczył z żywiołem, jednak po połamaniu masztów i zalaniu maszynowni spychany przez wiatr na skały, był zmuszony do wysłaniu sygnału SOS. Po akcji ratunkowej z użyciem dwóch chilijskich samolotów i okrętu ratunkowego, po 9 godz. walki w sztormie, przy 10 m falach Janusz został podjęty z jachtu i szczęśliwie odstawiony do szpitala w Puerto Viliams. Potłuczony, z objawami stłuczenia kręgosłupa bezpiecznie przebywa obecnie w szpitalu w Punta Arenas (Chile).

Przypominam, że dwa lata temu podczas naszej motocyklowej wyprawy wokół świata spędziliśmy wspólnie z załogą jachtu na jego pokładzie wieczór wigilijny 2005 (do obejrzenia na naszej str. internet.: http://www.wimdookolaswiata.pl). Na przełomie roku 2007/2008, podczas obecnej podróży, również miało miejsce spotkanie z załogą jachtu Bona Terra w Buenos Aires i Ushuaia. Niestety, z powodu opóźnienia nie spotkaliśmy się z Januszem i jachtem, on był w Puerto Viliams (Chile), my w Ushuaia (Argentyna), po drugiej stronie kanału Beagle. Janusz na przestrzeni ostatnich dwóch lat wielokrotnie opłynął przylądek Horn, a ostatni swój rejs przed tym nieszczęśliwym zdarzeniem odbył w okresie styczeń-luty 2008 r., płynąc na Antarktydę, zawijając do polskiej stacji polarnej im. Arctowskiego oraz schodząc poniżej 62 równoleżnika, z której to wyprawy szczęśliwie powrócił do mariny w Ushuaia. W okresie tych trudnych chwil jesteśmy z nim myślami i podtrzymujemy na duchu!!! Januszku trzymaj się!!!


Podsumowując całą naszą podróż, możemy stwierdzić że kontynent Ameryki Pd., to turystyczna „studnia bez dna”. Odkrywaliśmy te walory po raz pierwszy podczas naszej podróży motocyklowej wokół świata i już wtedy, dwa lata temu, opuszczając te tereny mieliśmy wielkie odczucie niedosytu, że tak wiele miejsc, o których wiedzieliśmy iż są wspaniałe i piękne nie udało się nam zobaczyć. Wiedząc o tym, już w trakcie poprzedniego pobytu marzyliśmy o powrocie w ten zakątek naszego globu. Poprzez obecny wyjazd zrealizowaliśmy te marzenia, zwiedziliśmy więcej niż planowaliśmy, poznaliśmy wielu nowych wspaniałych ludzi. Podsyciliśmy również nasze dalsze pragnienie powrotu w te strony, bo im dalej zagłębiamy się w szczegóły, tym więcej pojawia się nowych miejsc do których ciągnie nas nasza turystyczno-podróżnicza dusza! Jeśli ktoś zbierze nasze informacje przekazywane w relacjach z motocyklowej wyprawy wokół świata, a dotyczące tego kontynentu, oraz te z obecnej podróży, ma zasób wiedzy, aby wybrać coś dla siebie i podążyć na podbój Ameryki Południowej, do czego gorąco zachęcamy i namawiamy! Kontynent wspaniały o zróżnicowanej strukturze w każdym zakresie: krajobrazowym, klimatycznym, przyrodniczym, widokowym i kulinarnym, ze wspaniałymi mieszkańcami różnych kultur, żyjących w zgodzie z naturą!


Argentyna - paliwo tanie jak woda - 1l w przeliczeniu ok. 2.00 zł na południu ok. 1.20zł (strefa bezpodatkowa). Trzeba być jednak być przygotowanym na to, że nawet 600 km od stacji do stacji, to w wielu rejonach „normalka”. Ceny noclegów w przyzwoitych hotelikach w granicach 15-25$ za pokój 2-osobowy z łazienką. Jedzenie, a w szczególności argentyńskie steki, to coś, po co specjalnie przyjeżdżają do tego kraju rzesze turystów. Wspaniałe mięsa i wina, a porcje jak dla olbrzymów i wszystko to w bardzo przystępnej cenie. Np. w restauracji wspaniały stek 0,35 kg – ok. 15zł, butelka świetnego wina Torrontez – 12zł (to same w sklepie 6 zł). Ponadto spożywanie posiłków w Argentynie, to cudowny spektakl, który trwa zawsze parę godzin, a rozpoczęcie kolacji o godz.22.00, to normalne zjawisko. Ludzie wspaniali, pogodni i bardzo uczynni. Nie spotkaliśmy się z żadnym aktem agresji lub złodziejstwa. Jeden wyjątek – przedmieścia Buenos Aires, tu trzeba szczególnie uważać, mieć oczy dookoła głowy i szeroko otwarte. To, jak wiemy, dotyczy wszystkich wielkich miast świata!


Chile – nieco drożej, szczególnie paliwo – jednak nadal taniej niż w Polsce. Kraj niezwykle ciekawy zwłaszcza, że aby przebyć go z jednego końca na drugi należy pokonać 6000 km. To, co zobaczymy po drodze jadąc z terenów Ziemi Ognistej do granicy z Peru to przejcie przez strefy klimatyczne, kulturowe i krajobrazowe, jakich nie sposób doświadczyć będąc w innych państwach. To przejście od arktycznej surowej przyrody, poprzez wszystkie fazy strefy umiarkowanej do totalnej księżycowej pustyni i do tego cały czas z jednej strony Pacyfik, a z drugiej wspaniałe Andy! Podobnie, jak w Argentynie mieszkańcy pogodni i bardzo uczynni, może jedynie nieco mniej spontaniczni. Bardzo bezpiecznie i czuć, że państwo jest solidnie zarządzane, co przejawia się wszechobecnym porządkiem.


Boliwia - nasz obecny pobyt w tym kraju całkowicie zmienił pierwszy niekorzystny wizerunek sprzed dwóch lat. Stwierdzamy teraz, że jest to jeden z najpiękniejszych krajów Ameryki Pd., który pokazał swoje najwspanialsze oblicze. Niezwykła dzikość natury w połączeniu z serdecznymi i przyjaznymi ludźmi. Tereny wysokich Andów położone pow. 4000 m n.p.m, tzw. „Tybet Ameryki Południowej”, to paleta krajobrazów, których nie uświadczymy nigdzie indziej na całym świecie. Choć mieszkańcy tych terenów, w przeważającej liczbie miejscowi Indianie, żyją bardzo skromnie, to czuć i widać na ich twarzach wszechobecne szczęście. Czujemy się w tym kraju niespotykanie bezpiecznie. Praktycznie nie spotykamy się tu z szeroko pojętą turystyką i jedynie czasami spotykamy naprawdę klasyfikowanych globtroterów. Powodem jest zapewne stan dróg, bo te bardzo kiepskie, czasami tylko w zarysie. To powoduje, że tym bardziej czujemy się bliżej natury i jej dzikości w tym rejonie świata.


Więcej i szerzej o poszczególnych odwiedzanych krajach opisywaliśmy, ujmując w relacje z poszczególnych dni i etapów naszej podróży, więc obecnie nie będziemy powielać tych informacji i dodatkowo się rozpisywać! Dzisiaj jedynie stwierdzamy, że to, co zobaczyliśmy przez te dziesięć tygodni pobytu w Ameryce Południowej przerosło naszą najśmielszą wyobraźnię! Wspaniała, poznawcza podróż pod każdym względem!


Wojtek i Małgosia BMW