OSTATNIA AKTUALIZACJA: niedziela 28 październik, 2007, GODZ. 21:02


CZARNOGÓRA, ALBANIA, GRECJA 2007



Wyprawa została zaplanowana przez uczestników zeszłorocznej na Korsykę, już w październiku 2006 roku. Szczegóły dopracowałem przed wyjazdem, a Grzesiu dodał program zwiedzania Czarnogóry i ciekawych miejsc na Peloponezie.



Dzień pierwszy - 15.09.2007

720 km. Bielsko-Biała - Novi Sad (Serbia)


Wyjeżdżamy z domu o 8.30 ja z Gosią BMWR1200GS, Romek z Łodzi na BMW R1150RS (dojechał już do nas wczoraj), Jurek z Moniką z Bielska Białej BMW R1200GS. Pogoda nie dopisuje zapowiadało się na deszcz i dopada nas po drodze do granicy. Granice ze Słowacją przekraczamy w Glince za Rajczą. Temperatura spada do 10° C. Jedziemy w deszczu. W Oravskim Podzamoku dołącza do nas Grzesiu na Hondzie Varadero. Pogoda poprawia się dopiero przy granicy z Węgrami, a temperatura podnosi się do 20° C, świeci już słoneczko i dzień jest przyjemny. Jedziemy przez Bańską Bystricę, Zvoleń, Budapeszt, Kecskemed aż do granicy z Serbią w Roszke za Szegedem. Do noclegu w Novim Sadzie zostało nam 120km. Przyjeżdżamy do miasta około 18 i szukamy zarezerwowanego przez Grzesia pensjonatu do około 20.30. Ulica i adres okazała się być oddalona od centrum koło 10km i nikt nie potrafił nam wyjaśnić gdzie jest taka posesja. Jak zwykle przypadek zrządził że w końcu trafiliśmy pod właściwy adres! Po przejechaniu z Bielska Białej 720km śpimy w pensjonacie Salas37 – piękne pokoje w przebudowanej stajni, wspaniała atmosfera sielskiej posesji z restauracją w podwórku – 55 euro za pokój. Przebywamy w małym skansenie połączonym z antykwariatem. Wieczór w knajpce na dziedzińcu i degustacja pełnej gamy mięs i specjałów kuchni serbskiej – uczta kulinarna, plus wspaniałe domowe białe wino. Rano małe nieporozumienie, okazało się że pokój ma kosztować 67 euro + 440 dinarów za śniadanie. Po wyjaśnieniu całego zamieszania przez Grzesia zamawiającego nocleg jeszcze z Polski stanęło na naszym i zapłaciliśmy umówioną przez niego kwotę.


Dzień drugi -16.09.2007

400 km. Serbia – granica z Czarnogórą – Mojkowac


Wyjechaliśmy bardzo późno ok. 9.30. Pogoda dopisywała od samego rana. Droga bardzo dobra , piękna i kręta przes Ruma, Sabac, Valjevo, Pożega, Użice, Prijepolje. Jechaliśmy górami potem przepięknym wąwozem, gdzie przed granicą z Czarnogórą zatrzymał nas wypadek ciężarówka wpadła na skalne pobocze i urwała się cała jej kabina – droga totalnie zablokowana. Pogoda dopisywała 24°C. Granica z Carnogórą przed Bielo Polie, szybko i sprawnie. Mieliśmy dojechać do Żabliaka ale z powodu zbliżającego się zmierzchu i aby nie tracić wspaniałych widoków widzianych w dzień zatrzymujemy się przed Majkowac zadowalając się 400km przebiegiem dzisiejszego dnia. Śpimy więc w pensjonacie Kristac – przy samej drodze (10€ od osoby) – warunki dobre, przepiękne widokowo miejsce.


Dzień trzeci - 17.09.2007

Majkovac – Sutomore ( Czarnogóra )


Pogoda dopisuje 25°C. Wyjechaliśmy o 9.00 z motelu do Majkowac, tam skręciliśmy w kierunku Żabliaka i zarazem Parku Narodowego Durmitor. Przepiękna trasa widokowa prowadząca wspaniałymi górami. Najpierw jechaliśmy wzdłuż rzeki Tary i jej kanionu. Cudo widoki i zdjęcia na moście wysoko rozpiętym, pomiędzy skalnymi przyczółkami, a w dole głęboki kanion i rzeka.(trzeci na świecie pod względem głębokości). Żabliak to górskie miasteczko - centrum narciarskie. Mamy tu postój – śniadanie i kawka. Dalej przez Park Narodowy Duritor. Uczta widokowa w blasku słońca – to trzeba zobaczyć! Przepiękne góry (droga porównywalna do transfogarawskiej w Rumunii). Świeżo położony asfalt bardzo mały ruch. Zatrzymaliśmy się w połowie parku na następną kawkę , serwowaną przez Romka bo w bazie nie było prądu. Cudowny lazur nieba i toń jeziora. Droga tak kręta że cudem wyminąłem się z wyjeżdżającym z nieoświetlonego, wykutego w skałach tunelu. Gdyby VWGolf jechał tak jak my na światłach nie byłoby zagrożenia a tak tunel ciemny, auto czarne - na szczęście skończyło się tylko na strachu i zastrzyku adrenaliny! 10 km. za Niksicko miasteczku gdzie znajduje się Monastir Ostrog przerwa na obiadek. Zamówienie przerosło nasze oczekiwania pod względem obfitości. Droga do monastyru wykutego w skałach jest wąska, kręta i prowadząca nad przepaścią. Świątynia znajduje się na wysokości około 2000 m n.p.m. Nie udało się nam go zwiedzić w całości bo trwała długa msza. Później przez Podgorice skierowaliśmy się do miejscowości Bar nad Adriatykiem. Droga męcząca duży ruch. Około 20km przed tym portem mijamy piękne jezioro Szkoderskie jadąc po stronie Montenegro. Pięknia panorama ciągnąca się aż po horyzont. Zaraz za nim wjeżdżamy w tunel o długości 4,5km do miejscowości Sutomore położonej już nad morzem. Przyjechaliśmy tam około 20.00 i wynajęliśmy pierwszy napotkany motel za 15€ od osoby. Warunki na tą kasę mało zadowalające. Łazienka brudna, zimna woda – hotel Sirena Marta – Sutomore. Wieczór kończymy winkiem i biesiadą w knajpce.


Dzień czwarty -18.09.2007

300 km. Sutomore – granica albańsko-grecka - Palase


Wyjeżdżamy około 9 rano. Słońce świeci od rana, przy pakowaniu temp. sięgała już 24°C. Droga do granicy wiodła krętą, wąską górzystą drogą wśród albańskich wiosek..Granica Albańska w Murigan to 2 budki.. Spotkaliśmy tam trzech motocyklistów z Austrii. Jechały dwie Afriki i Ducatii. Przyjechali na tydzień z Chorwacji w planach mieli objazd dookoła Jeziora Szoderskiego i powrót do domu. Na granicy spotkaliśmy również Polaków jadących Fordem Mondeo. Przepuścili nas przed samochodami tak że nie staliśmy długo. Od Tirany dzieliło nas ok. 100 km – droga dobra ale upał zaczyna nam doskwierać. Wjazd do Tirany to koszmar, tak jak i same miasto. Brud, kurz, śmieci i totalnie niezorganizowany ruch samochodowy. Rezygnujemy z dojazdu do samego centrum i błyskawicznie wyjeżdżamy w kierunku nadbrzeża, do portu Durres. Tam postój na spaghetti i kawkę – to największy port Albanii. Droga to szlak grzybów ( tak nazywamy małe bunkry rozrzucone po całym terytorium Albanii -jest ich masa). Dojeżdżamy do Vlore odcinek w jednym momencie bardzo ciężki – totalna przebudowa drogi. Monika bardzo się wystraszyła gdy Jurek wpadł w koleiny a z naprzeciwka jechał tir. Bardzo duży ruch, temperatura 34°C. Ruszamy dalej teraz już wzdłuż zatoki Gjiri i Vlores z pięknymi widokami na nowo powstałe kurorty. Docieramy do Przełęczy Liogarase (1027m.n.p.m.) – droga kręta ale bardzo widokowa. Postój i obiad na szczycie. Potem już krętą drogą w dół aż docieramy nad sam brzeg morza do małej osady Palase przed Dhermi i wynajmujemy tam pokoje w pensjonacie na samej plaży -25€ za pokój 2os.- super. Plaża kamienista i oczywiście „grzybki” również na samej plaży. Wieczór w knajpce na tarasie przy piwku i z szumem morza w tle.


Dzień piąty - 19.09.2007

300 km. Palase – Bonitva (Grecja)


Wyruszamy z hotelu o 8.30 w kierunku Sarande i dalej greckiej granicy. Mijamy po drodze albańskie wioseczki, w jednej z zatok dawny port marynarki wojennej z wykutym w skale portem dla okretów. Pogoda przepiękna, co chwilę mijamy stada kózek przebiegających przez drogę. Bardzo przyjemne uczucie towarzyszyło nam gdy pozdrawiali nas miejscowi ludzie, a machająca ręką babcia dopełniła tych nastrojów. Dojechaliśmy do Sarandy drogą wąziutką wykutą niejednokrotnie w skałach, o nawierzchni przypominającej połączenie smołówki z szutrówką. Tam kawka i odpoczynek w nadmorskiej knajpce. Upał bardzo doskwiera, lecz rekompensują go widoki. Stąd już do granicy 45 km .przez Muzine drogą wzdłuż gór. Granica to istny plastikowy śmietnik. Albańczycy przepuszczają nas bez kolejki po stronie greckiej taka sama sytuacja, tak że w 10min jesteśmy odprawieni. – miejscowość graniczna nosi nazwę Kakavia .Temp. rośnie do 34°C, pot leje się z nas ale za to droga teraz bardzo dobra. Stajemy po stronie greckiej w pierwszej napotkanej tawernie na obiad. Dalsza droga piękna wśród gór, a upał daje się nam nadal we znaki. Przez Ioannina, Filippiada, Preveza po 140 km docieramy do urokliwego miasteczka Vonitsa nad zatoką Amvrakikos Kolpos. Hotel znajdujemy bez trudu przy samym nadmorskim bulwarze. 25€ za pokój 2os. z widokiem na morze. Wieczór przy uzo w nadmorskiej knajpce. Potem spacer wzdłuż zatoki pod kościółek na wyspie połączonej z lądem długim kamiennym mostem.


Dzień szósty - 20.09.2007

Bonitva – Marathopada


Wyjechaliśmy po 8.30. Niebo było pochmurne więc jechało się cudownie i bez tak dokuczliwego skwaru. Droga wzdłuż wybrzeża przez Palairos, Mylikas, Astakos, Masolongi. Napotykaliśmy nadal stada kózek, a widoki i zabudowa wiosek niezbyt różni ten rejon od Albanii – niestety Grecy to nie czyścioszki. Kraina nosi nazwę Etoloa Karnania. Dojechaliśmy wybrzeżem do miejscowości Patra i przez przepiękny most, płacąc za wjazd 1,70€ dotarliśmy na półwysep Peloponez . Pierwszy postój był nad samym morzem w super knajpce z widokiem na wspaniały most. Wypiliśmy po kawie i dalej w drogę. Drogą przez miasto prowadziła koło portu, gdzie stały olbrzymie promy pasażerskie. Wokół płotu otaczającego port spotkaliśmy wiele grupek azjatów siedzącą przy płocie (czyba czekali na możliwość pracy). Nie odgadliśmy do końca sensu ich siedzenia. Dalej zachodnim brzegiem Peloponezu pojechaliśmy w kierunku Olimpii, po drodze odwiedzając małe miasteczka.Na trasie w Pyrgos obiad w miejscowym barze tuż przy ruchliwej ulicy, tak jak to czynią miejscowi mieszkańcy. Stąd tylko 19 km i byliśmy w Olimpii. Droga do niej wiodła wśród popalonych drzew i lasów. Tuż przed wioską dobitnie widać skutki pożarów w Grecji. W Olimpii narodziła się idea igrzysk olimpijskich, a miejsce i idea dedykowana była ku czci Zeusa. Teraz to miejsce to ruiny przypominające czasy dawnej zamierzchłej świetności. Całą Olimpię otaczają spalone drzewa. Widok okropny, tu zatrzymano czoło ognia dwa tygodnie temu. Po zwiedzaniu udajemy się w dalszą drogę. Trasa prowadzi nadal pośród spalonych drzew, zgliszczy i popiołu. Dalej jadąc zachodnim wybrzeżem przez Kyparissia, Ffiliatra docieramy na nocleg do nadmorskiej miejscowości Marathopoli. Dzisiaj moja i Gosi rocznica, więc aby uczcic tą naszą miłość poszliśmy całą grupą zjeść okolicznościową kolację do knajpki nad samym morzem. Była super uczta rybna z langustą w roli głównej. Całkiem przyzwoite ceny jak na takie specjały i smakołyki. Po kolacji wróciliśmy na nasz taras gdzie kontynuowaliśmy imprezę. Jurek z Grzegorzem imprezę zakończyli około 3 nad ranem. Apartament gdzie mieszkaliśmy był super. Składał się z dużej sypialni, drugiego pokoju, dużego tarasu i aneksu kuchennego.Cena 30€..


Dzień siódmy - 21.07.2007

50 km. Mardhopada – Methoni


Finał następnego dnia był taki że rano zamiast wyjechać około 9.30 opóźniło się wszystko do 10.00.Niektórzy byli na potężnym kacu. Niebo pochmurne zanosiło się na tak długo oczekiwany przez tubylców deszcz. Nie padało tutaj od 6 miesięcy. Nadal jedziemy wzdłuż zachodniego wybrzeża Peloponezu. W malutkiej miejscowości nawet nas trochę pokropiło ale to były 3 może 4 krople deszczu. Nikomu nie chce się jechać więc po około 30km zatrzymujemy się na kawę i postanawiamy że robimy gdzieś przerwę na plażowanie. Pokonujemy jeszcze następne 20km i zatrzymujemy się w miejscowości Methoni na południowo-zachodnim cyplu półwyspu. W planach mamy zwiedzanie najpiękniejszej i najlepiej zachowanej twierdzy na Peloponezie. Twierdza została wybudowana i służyła obronie przed piratami. W 1209 Wenecjanie zatrzymali ją na trzy wieki zamieniając w ośrodek handlu i kultury, oraz siedzibę floty morskiej. W 1500 roku Turcy zdobyli twierdzę – mężczyzn zabili a kobiety i dzieci sprzedali w niewolę. W 1828 twierdzę zdobyli Francuzi. Twierdza nosi nazwę Kastro. Po zwiedzeniu zapada decyzja że zostajemy w jej okolicy na nocleg. W górach na południowym-wschodzie grzmi i widać że solidnie leje, a tu słoneczko, lazur nieba i toni morskiej Znajdujemy hotel po 30€ za pokój 2os. i resztę dnia spędzamy na plaży. Kąpiele w morzu, spacery wzdłuż piaszczystego brzegu, leżakowanie i opalanie. Były oczywiście degustowane owoce morza w knajpie wkomponowanej w nabrzeże tuż obok twierdzy. Wieczór to spacery po urokliwym maleńkim miasteczku, kolacja w restauracji przy rynku i cała sesja zdjęciowa z udziałem pięknie oświetlonej twierdzy odbijającej się w wodach morskiej zatoki.


Dzień ósmy - 22.09.2007

270 km. Methoni – Gythio


Z Methoni wyjeżdżamy tradycyjnie około 8.30 i kierujemy się w kierunku półwyspu Mani przez Koroni,Messini, Kalamata,Aeropoli. To był jeden z najpiękniejszych odcinków dotychczasowej trasy. Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża mijając przepiękne, klimatyczne wioski. Sam półwysep charakteryzuje się specyficzną zabudową. Wszystkie domy są wybudowane w kształcie wież obronnych, a budulec to wyłącznie kamień. Budowle, tradycje i zwyczaje sięgają czasów, kiedy potomkowie Spartan tworzyli klany rodzinne i walczyli o ziemię. Cały półwysep jest usiany tymi budowlami położonych u szczytów gór i na rozlicznych wzgórzach. Cudowne, niepowtarzane widoki. Zahaczyliśmy również o nadmorską miejscowość Ditos, gdzie znajduje się jedna z najpiękniejszych jaskiń – Ditos. Wpływa się do niej łódkami i pokonuje około 2 km. Woda przejrzysta i kryształowa, lekko słonawa. Widok na niespotykane formy i kolory stalagmitów i stalaktytów. Ostatni fragment trasy pokonuje się już pieszo, robiąc po drodze mnóstwo zdjęć wśród wiszących nacieków skalnych. Po zwiedzeniu jaskini ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku zachodniego wybrzeża Peloponezu. Znowu widzieliśmy spalone lasy i miejscowości. Wrażenia zgliszczy przygnębiające. Droga wije się nadal wśród kamiennych wiosek z domami w kształcie wież. Docieramy do portowego miasteczka Gythio i tam znajdujemy hotel zaraz przy nabrzeżu (30€ pokój 2os. z łazienką). Miasteczko bardzo urokliwe i klimatyczne, wkomponowane w stromy skalisty brzeg. Dzisiaj to dzień urodzin Jurka, idziemy na kolację do przybulwarowej knajpy. Ja z Gosią i Jurkiem zamówiliśmy wielki talerz z „owoców morza”. Wspaniałe langusty, krewetki, kalmary itp i do tego świetne domowe białe wino. Monika również spróbowała, ale nie zmieniłam zdania że jeść tego nie będzie. Po kolacji wróciliśmy do hotelu gdzie odbył się dalszy ciąg urodzin Jurka. Impreza zakończyła się grubo po północy!


Dzień dziewiąty - 23.09.2007

340 km. Gythio – Ateny


O 8.00 zarządzone było śniadanie - zjedliśmy je na werandzie, a menu to wszystko to co pozostało z wczorajszej biesiady, a było tego sporo! Poznaliśmy tu również grupę Polaków z Grekiem polskiego pochodzenia – poznawcza wymiana zdań na temat miejsc wartych odwiedzenia. P arę minut po 9.00 wyruszyliśmy w kierunku Sparty. Około 40 km odcinek drogi pięknie wijący się wśród gór. Dosyć mocno powiewał wiatr i temperatura się znacząco obniżyła – spadła do 21°C. Sparta to nowoczesne miasto nie mające nic do zaoferowania turystom , oprócz posągu Leonidasa i stadionu który przebudowany nie ma nic wspólnego z tamtymi odległymi latami, jedynie miejsce jego usytuowania pozostaje to same. Zrobiliśmy fotki i według wskazówek poznanego Greka pojechaliśmy do przepięknego miasteczka Mistra – gdzie znajduje się pięknie położone na wzgórzu miasto pochodzące z około 1295 r. Wstęp 5€. Zrezygnowaliśmy z dokładnego zwiedzania, bo zajęło by to około 1,5 godziny . Zrobiliśmy sporo fotek zjeżdżając ze wzgórza do miasteczka, w obecnym czasie usytuowanego u podnóża tego średniowiecznego. Tam degustujemy wyśmienitą kawę frape i ruszyliśmy w drogę w kierunku Epidauros. Droga przez Tripoli wiodła przez piękne góry, zrobiło się bardzo zimno i wiał bardzo mocny wiatr przy wspaniałej kryształowo-lazurowej pogodzie. Przerwa śniadaniowa na samej przełęczy przed Nafplio z przepięknym widokiem na zatokę Argolikos Kolpos– wszystko jak na dłoni w cudownym słońcu. W takiej atmosferze na przełęczy nareszcie przyszedł czas na szprotki w oleju wiezione jeszcze z syberyjskiej tegorocznej wyprawy. Dojechaliśmy do Epidauros gdzie znajduje się teatr starożytny z III w. p.n.e. Odkryty i odkopany dopiero w XIX w. Może pomieścić 13 tyś widzów – największy i najlepiej zachowany w Gecji. Pobiegaliśmy trochę po tych wielkich kamiennych schodach w górę i w dół, porobiliśmy sporo fotek i zwiedziliśmy jeszcze w jego sąsiedztwie kamienie byłego miasta starożytnej Grecji. Następnie wschodnim wybrzeżem Peloponezu ruszyliśmy w stronę Koryntu. W tym mieście wjechaliśmy na starą drogę prowadzącą do Aten i dotarliśmy pod kanał koryncki przekopany w XIX w. Stajemy tam w momencie gdy mostu po prostu nie było, jak za chwilę się okazało chowa się on całkowicie głęboko pod wodę, tak by mogły przepłynąć statki. Fotki i ruszamy w kierunku stolicy Grecji drogą wijącą się wzdłuż południowego wybrzeża. Robi się późno i zimno. Do Aten docieramy już po zmierzchu. Nie możemy znaleźć hotelu, wszystko pozajmowane. Wjeżdżamy w podejrzaną dzielnicę pełną mętów, panienek i brudu. Ceny hoteli to 120 euro- szok. Zaczyna się robić nerwowo tym bardziej że wszyscy jesteśmy głodni, zziębnięci i zmęczeni. Poszliśmy szukać hotelu – znalazł się za 45€ w dzielnicy slumsów i łatwych panienek. Dzielnica obskurna, strach zostawić motocykle – przed czym również ostrzegają nas miejscowi motocykliści. Rozpakowaliśmy bagaże i szukanie parkingu. Horror – niedziela, wszystko nieczynne. Po około godzinnym szukaniu mamy. Gdy wróciliśmy i zabraliśmy się na parking nie trafiliśmy na ten który wypatrzyliśmy wcześniej ponieważ wszędzie ruch jednokierunkowy i nie zjechaliśmy w odpowiednią przecznicę. Na szczęście udało się nam znaleźć inny parking. Cała akcja „parking strzeżony na motocykle” zajęła nam dwie godziny. Po zaparkowaniu motocykli udaliśmy się w stronę dzielnicy restauracyjnej u podnóża Akropolu na zasłużoną kolację. Usiedliśmy w pierwszej napotkanej knajpce. Po kolacji, ruszyliśmy na nocne zwiedzanie Akropolu, mijając po drodze dawne mury miasta widoczne przez szklane okna w chodniku i przechodząc przez obskurne uliczki tonące w śmieciach. Widok porażający. Jednak wszystkie te negatywne odczucia zatarł zapierający widok ze wzgórza na oświetlony Akropol, Partenon, świątynię Hefajstosa i tętniące w dole oświetlone miasto. Potem ruszyliśmy szukać słynnej dzielnicy Plaka. Trafiliśmy w uliczkę pełną knajpek i toczącego się nocnego życia. Usiedliśmy przy jednej z nich przy piwie omawiając plan jutrzejszego dnia?- zostać w Atenach czy jechać dalej itd. Pomysłów tyle ilu nas przy stole. Wróciliśmy do hotelu i niestety nie przespaliśmy ani godziny – hałas ulicy i krzyczących dziwek był nie do zniesienia, więc nic nie wyszło z tego aby odpocząć po trudach dzisiejszego dnia. Koszmar!


Dzień dziesiąty - 24.09.2007

300km. Ateny – Delphi


Wyruszyliśmy rano piechotką z hotelu na podbój Akropolu. Zjedliśmy śniadanie w jednym z miejscowych fast-foodów. Pusta wczoraj ulica dzisiaj tętniła swoim codziennym wzmożonym życiem. Ruch uliczny to mnóstwo motocykli, motorków i skuterów jadących między autami. Monika stwierdziła że widziała jeszcze nigdzie tylu tych pojazdów na ulicach co tutaj. Zdarzał się dosyć często widok wożonych na motocyklach różnego rodzaju pakunków, kartonów, worków itp.- coś w stylu Azjatów. Pogoda w Atenach dopisywała, było niezbyt upalnie, słońce na błękitnym niebie i przejrzyste powietrze, rzadko bywające nad tym ogromnym miastem – brak całkowity smogu o którym często słychać z przekazów innych turystów. Dopiero dzisiaj okazało się że Partenon widziany i pięknie oświetlony wczorajszego wieczoru, który zrobił na nas takie wrażenie, okazał się być świątynią Hefajstosa ( nazwa została przez nas wzięta z bryły budynku i stąd ta wczorajsza pomyłka). Spacer pod Akropol wśród ruin dawnego miasta i przepiękny widok na całe Ateny. Spotkaliśmy grupę polaków z Lublina. Bardzo dużo turystów, to bardzo delikatne określenie – są ich wielotysięczne tłumy. Wdrapaliśmy się pomiędzy nimi na Akropol – który mnie osobiście rozczarował. Wszystkie świątynie to rekonstrukcje – non stop trwa tam remont, nawet budują nowe kolumny – suwnice i mnóstwo rusztowań, sprzętów i maszyn – przeistacza się to miejsce w swoisty historyczny Disneyland. Tak więc dosyć szybko obeszliśmy całe wzgórze dyskutując zawzięcie nad dalszym pobytem w Atenach i poruszaniu się w tej masie turystów – to nie dla nas!. Trafiliśmy w końcu do dzielnicy Plaka – śliczne uliczki i mnóstwo straganów. Czas mamy bardzo dobry więc decydujemy się opuścić Ateny wczesnym popołudniem. Ruch uliczny jest tutaj okropny. Jesteśmy już zmęczeni tym miastem. Szukamy parkingu gdzie stoją nasze motorki. Zabieramy je z parkingu i przebijamy się przez miasto w ogromnym zgiełku i hałasie miasta w kierunku naszego hotelu. Gdy parkujemy pod nim nasze motory wzbudzamy naszą obecnością sensację na całej ulicy. Pakujemy się w szybkim tempie i znikamy z tej podejrzanej dzielnicy. Z miasta wyjeżdżamy bez problemów, w kompletny strój motocyklowy ubieramy się dopiero po opuszczeniu Aten. Jeszcze tego dnia wieczorem około godz. 18.00 dojechaliśmy do Delf drogą przez Thiva, Leivadeia. Trasa wiodła piękną górską drogą niestety dosyć zimno, bo góry i wiał silny wiatr. Znaleźliśmy pensjonat za 27€ .Pokoje marne – łazienka wspólna, ale duży taras z widokiem na góry i jezioro w dole. Ceny w miasteczku oszalały – ta sama pamiątka którą kupiliśmy w dzielnicy Plaka w Atenach za 5€ tutaj kosztuje 25€. Sytuacja powtarza się przy kolacji – jedzenie beznadziejne i zimne, chleb stary za który zapłaciliśmy po 2€ od rachunku na każdą osobę. Najgorsza kolacja z całego wyjazdu. Po kolacji wróciliśmy na taras. Było tak zimno że siedzieliśmy w kurtkach a Gosia dodatkowo okuła się w koc. Popijając uzo daliśmy radę dalej biesiadować.



Dzień jedenasty - 25.09.2007

230 km. Delphi – Kastriaki (klasztory w Meteoryach)


Rano ruszyliśmy zwiedzać ruiny starożytnego miasta – świątyni w Delphach – stadion olimpijski , świątynia Apollina i Pytia (kobieta przepowiadająca przyszłość odurzona halucynogennymi oparami wydobywającymi się z tutejszego źródła) – to osobliwości tego przepięknie położonego miejsca. Wróciliśmy zachwyceni z godzinnym opóźnieniem. Zapakowaliśmy się na motorki i na trasę. Droga do Meteorów nudna z dużą ilością tirów na drodze. Krajobraz zmienił się z górskiego w płaski region pól uprawy bawełny. Oprócz nich jeszcze slumsy na obrzeżach nieciekawych miast – przytłaczające wrażenie.Trasa prowadziła przez: Amfissa, Lamia, Karditsa, Trikala, Kalampaka. Do Meteorów dojechaliśmy na tyle wcześnie, że zdążyliśmy zwiedzić wszystkie monastyry, a jest ich sześć – pięć tylko zewnątrz, wizualnie i spacerowo, jeden kompleksowo również wewnątrz. Klasztor żeński o nazwie Barbara. Przepiękne wnętrza. Niesamowite wrażenia– dziewczyny obowiązkowo ubrano w długie spódnice. Nazwa Meteory to z grecka tłumaczone: „powietrze”. Miejsce to nazywają również kamiennym lasem. Pierwsi zakonnicy pojawili się tutaj w XI w. Meteory to jeden z 7 cudów świata wpisany na listę UNESCO. Jestem tu trzeci raz i nadal zachwyca mnie niesamowitość tego miejsca. Potężne wygładzone skały a na ich szczytach klasztory. Trafilismy fantastycznie, praktycznie „0” innych turystów. Po objechaniu wszystkich zatrzymaliśmy się w hotelu z widokiem na Meteory w małej turystycznej miejscowości Kastriaki - 100 euro za nas wszystkich (trzy pokoje luksus – to czyni posezonowość naszego pobytu). Szybkie uzupełnienie zapasów w sklepie i wspaniała kolacja w knajpce naprzeciwko. Zasmakowaliśmy w tutejszym daniu – musaka (mięso mielone, ziemniaki, bakłażan, sos beszamelowy i na to wszystko zapiekany ser). Po kolacji wywiązała się rozmowa z właścicielem restauracji, który również okazał się motocyklistą ale z powodu prowadzonego interesu nigdzie nie był przez ostatnie 2 lata. Po kolacyjce zasiedliśmy na tarasie w hotelu. W pewnym momencie zatrzasnęły się nam drzwi i gdyby nie Romek który dzielnie zaoferował się przejść przez barierkę, zostalibyśmy tam na noc. Było bardzo wesoło i dużo śmiechu. Udany wspaniały wieczór.



Dzień dwunasty - 26.09.2007

500 km. Kastriaki – granica z Macedonią – granica z Serbią - Niś (Serbia)


Z hotelu wyjechaliśmy ok 9.00. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów zjechaliśmy przy widokowym miejscu na parking – gdzie poszły w ruch podpinki – zrobiło się zimno i poczuliśmy jesień. Droga przez Grevena, Siatista, Kozani, Ptolemaida do granicy z Macedonią przebiegła dość sprawnie, spore odcinki nawej pustej autostradąy. Bardzo mocno wiał wiatr. 40 km przed granicą mały postój, kawka i ostatnie zakupy w Grecji. Granicę z Macedonią w Niki przekraczamy dość szybko i znajdujemy się w innym świecie. Zaskakuje bieda tego kraju. Miasteczko Bitola do którego wjechaliśmy brudne, szare. Mieszkańcy patrzyli na nas jak na ufo. W całej Macedonii nie spotkaliśmy ani jednego motoru czy nawet skutera. Chleb sprzedają na ulicy z budek, a wystawiony jest w plastikowych workach leżących na ziemi - koszmar. Po wyjechaniu z miasta wjechaliśmy w region plantacji winogron. Widok ten ciągnął się kilometrami. Po wyjechaniu z krainy winogron wjechaliśmy na autostradę – budki płatnicze wyglądają jak rozpadający się złom. Cały przejazd przez Macedonię to widok na biedne wioski. Szybko pokonujemy przestrzeń tego państwa i stajemy na granicy z Serbią 15km za Kumanowem. Odprawa sprawna i szybka – żadnych problemów. W Serbii ilość hoteli jest ograniczona więc mieliśmy obawy co do noclegu. Założyliśmy że dojedziemy do Niszu i coś znajdziemy. Serbia w tym rejonie to podobny krajobraz do Macedonii – biedę widac na każdym kroku. Do Niśu wjechaliśmy około 19.00 – podjechaliśmy pod motel Lion, okazało się że nie ma miejsc tutaj ani w najbliższej okolicy. Zaczynało padać i to mocno. Szybka narada i postanawiamy że zanim ruszymy dalej zjemy kolację. Teraz juz na dobre się rozpadało. W trakcie posiłku wpadłem na pomysł, dzwonie do hotelu Ambasador w samym centrum Niśu i udaje się zarezerwować trzy ostatnie pokoje. Humory się wszystkim poprawiły od razu bo nie musimy już nigdzie po nocy i w deszczu dalej jechać. Uczynni właściciele hotelu gdzie jedliśmy kolację zaoferowali miejsce na bezpieczny postój motorków. Taksówką jw ulewie podjechaliśmy pod hotel, typowo komunistyczny obiekt z czasów socjalistycznej Jugosławii z lat 70-ych. Poszliśmy jeszcze zwiedzić rozległą cytadele położoną w samym centrum miasta. Piękny obiekt ciekawie zagospodarowany – knajpki – miła atmosfera i wspaniałe winko. Przeszliśmy jeszcze deptakiem przez całe centrum ciekawego miasta i spanko.


Dzień trzynasty - 27.09.2007

350 km.Nis – granica z Rumunią - Caranesebes (Rumunia)


O 8.00 zjedliśmy śniadanie, po zapakowaniu się wszystkich wyjechaliśmy o 9.30. Wcześniej Jurek pod hotelem Lion pompował koło bo przyjechał na flaku. Ruszyliśmy podrzędną droga w stronę rumuńskiej granicy przez Knjażevac, Zajcar, Milovac. Droga biegła wzdłuż i przez góry. Była duża mgła w dolinach – więc pięknie to było oglądać zjeżdżając w dół (ten układ chmur zwany jest konwersją). Zrobiło się z tego powodu dość zimno. Zatrzymaliśmy się na kawę w hotelu o nazwie Lux gdzie Jurek po raz pierwszy naprawiał oponę z powodu dziury w bezdętkowej oponie. Z moją pomocą cała akcja trwała chwilkę i ponownie okazało się ze gumki oferowane w fabrycznym zestawie naprawczym do niczego się nie nadają i jedynie sznur z poliwęglanową osnową ma realne możliwość prawidłowo zreperować oponę w drodze! Nie sprawdziły się kołki Jurka tak więc Grześ dał sznurek który się sprawdził. Potem szybkie dopompowanie opony i dalej w drogę. Nie ujechaliśmy daleko ponieważ nagle lewy kufer Jurka poszedł własną drogą prawie ich wyprzedzając. Dobrze że nie jechało nic z naprzeciwka. Oprócz paru rys na nim nic więcej się nie stało. Powodem tej sytuacji było to, że Jurek nie zapiął kufra, a jedynie go powiesił na stelażu po naprawianiu opony. Dalsza droga przebiegła już bez niespodzianek.. Dojechaliśmy do Doliny Dunaju. Widoki boskie zakłócone opadami deszczu. Dunaj wije się pomiędzy skałami, a cały ten fragment przełomu rzeki zwany jest „Żelazne Wrota”.Do Rumuni wjeżdżamy przejściem usytuowanym na zaporze w okolicy miasta Drobetta Turnu Severin (Rumunia). Na granicy serbskiej staliśmy kilka min. w deszczu. Po przejechaniu zapory na Dunaju, granica rumuńska poszła już dużo sprawniej. Obecnie Rumunia to jeden wielki remont dróg. Droga to tylko jeden pas, więc non-stop światła.Nie ujechaliśmy już zbyt daleko z powodu tej remontowanej drogi (100km trzy godziny) i w pierwszej większej miejscowości o nazwie Caranesebes zaczęliśmy szukać noclegu. To była dobra decyzja, ponieważ zbliżała się straszna ulewa. Niski standard, ale w końcu jesteśmy w Rumunii. Do motelu trafiliśmy w ostatniej chwili przed ulewą. Wieczór spędzamy w barze. Klimaty miejscowe – pijemy piwo i oglądamy mecz pośród miejscowych. Doczepił się do nas jakiś miejscowy Rumun – chyba z chorobą sierocą, bo siedząc kiwał się na boki gadając do siebie. Potem już gadał do nas, że Cyganie i mafia kradną. Tak nas zmęczyło jego gadanie, że uciekliśmy spać.


Dzień czternasty – 28.09.2007

330 km. Carpeneses – granica Rumunii z Węgrami – Hajduszoboszlo (Węgry)


Ruszamy wcześnie w kierunku Timisoary. Pogoda dopisuje, ale mocno wieje. Droga to dramat, koleiny i tir na tirze. Beznadziejny, koszmarny odcinek. Na stacji w tym mieście jemy śniadanie, ale tak mocno wieje, że nie siedzimy długo. Tu też zginął Grzesiowi pas nerkowy – jednak nikt go prawdopodobnie nie ukradł, lecz szalejący wiatr porwał go gdzieś na tyle daleko że nie moglibyśmy go znaleźć. Ruszamy dalej drogą – taką samą, jeżeli nie gorszą w kierunku Aradu. Jeszcze więcej tirów i jeszcze mocniejszy wiatr. Mijamy piękne miasto. Bardzo ładny rynek i kamienice. Granica rumuńsko-węgierska w Putnok. Po przekroczeniu granicy węgierskiej pogoda nam już nie sprzyjała. Rozpadało się na dobre. 120 km od Hajduszoboszlo jechaliśmy w ulewie przy silnym wietrze. Ostatnie 8 km przed miejscowością to był już horror. Na miejscu dość szybko udało nam się znaleźć hotel za 28 Euro + 4 Euro za śniadanie. Szybko się rozpakowujemy i idziemy na źródła termalne, oczywiście w ulewie. Moczenie dupek w basenie o temp. 36-38°C. Czas minął bardzo szybko i nawet nie wiedziałyśmy kiedy minęła godzina. Po basenach poszliśmy do knajpki, gdzie do jedzonka przygrywała madziarska kapela. Mile rozpoczęty wieczór przerwał zły stan zdrowia Gosi. Spadło jej ciśnienie i konieczna była pomoc lekarza z basenowego kompleksu. Po podaniu wapna i wypiciu jeszcze 2 koniaków już z Gosią było wszystko dobrze. To skutek nierozsądnego zbyt długiego pobytu w leczniczych źródłach – na pierwszy raz dozwolony jest jedynie 20min pobyt. Jedzonko w knajpce było rewelacyjne. Po kolacji spacerek i powrót do pokojów. Wygrzewanie w basenie zrobiło swoje i wszyscy byliśmy niezwykle padnięci i senni.


Dzień piętnasty – 29.09.2007

540 km. Hajduszoboszlo - granica słowacka – granica polska- Bielsko-Biała



Wyruszamy po 9, po zrobieniu zakupów w warzywniaku, czyli ostre papryczki i nalewka Unicum. Pogoda dopisuje, jedziemy bocznymi drogami. Mały ruch, więc jedzie się przyjemnie. Po dotarciu do autostrady zwiększamy tempo, więc bardzo szybko docieramy do granicy węgiersko-słowackiej i bez problemu ją przekraczamy.Im bardziej zbliżamy się do wysokich Tatr po stronie słowackiej tym bardziej się oziębia. Widoki przepiękne w kolorach ślicznej jesieni. Zatrzymujemy się w górskiej miejscowości Smokowiec. Tu jemy pożegnalny obiad, lecz gulasz i zupa czosnkowa są takie sobie. Za to herbatka z rumem którą serwują sobie Gosia z Moniką – ponoć bardzo dobra. W miejscowości w której odpoczywamy jak i dalej wzdłuż Tatr po stronie słowackiej widoczne są skutki huraganu, orkanu sprzed trzech lat - hektary zniszczonych lasów. Widok makabryczny, spoglądając na jedno samotne drzewo stojące pośród kikutów całego niegdyś lasu, to patrzenie na monumentalny pomnik tej przyrodniczej tragedii. Nadal bardzo zimno, powietrze mroźne, arktyczne. Na jednej z przełęczy górskich skąd rozciąga się widok na Chopok, Jurek dopompowuje powietrze do koła – sznur założony podczas naprawy przebitej opony, a użyty z zasobów Grzesia okazał się nie dość dobry, ja sugerowałem założenie innego sprawdzonego wcześniej w innych sytuacjach. Albo jest następna dziura albo opona jest źle naprawiona z powodu złego sznura – wydaje mi się że nie nadaje się do opon motocyklowych. Dalsza droga mija bardzo przyjemnie wśród pięknych jesiennych kolorów lasów i widoków tatrzańskich skalnych szczytów w promieniach zachodzącego słońca. W Tvardosinie, 83 km przed Bielskiem żegnamy się z Grzesiem który inną drogą jedzie do Krakowa. My już stąd mamy niedaleko do przejścia w Korbielowie, które ekspresowo przekraczamy. Tam też robimy sobie jedno z ostatnich już zdjęć. Smutno się robi. O 19.00 jesteśmy przed domem Jurka i Moniki w Bielsku Białej, gdzie zaczynaliśmy nasz wyjazd i gdzie dotarliśmy po 15 dniach bezpiecznej jazdy. Łącznie pokonaliśmy 5310 km. Romek zostaje u nas w Międzyrzeczu do jutra, mamy więc na gorąco możliwość pooglądania zdjęć z naszej wyprawy! Dobiegł do końca czas naszej ostatniej ostatniej tegorocznej wyprawy motocyklowej!

To była wspaniała wyprawa poparta wspaniałym towarzystwem, wspaniałymi widokami, świetną pogodą i wieloma ucztami kulinarnymi, które są fantastycznym dopełnieniem całości!


Dziękujemy!!!


Tekst stworzyłem na podstawie skrupulatnych zapisków Moniki!



Po paru dniach spotykamy się ponownie na:


AKOŃCZENIE SEZONUN PODRÓŻNIKÓ MOTOCYKLOWYCH

SZCZYRK 2007”

5-7 października 2007


Witamy wszystkich serdecznie w pięknym sercu Beskidów w miejscowości Szczyrk w Kompleksie Wypoczynkowym „ Markus”, 43-370 Szczyrk , Myśliwska 19. (znajduje się on przy głównej drodze prowadzącej od Bielska-Białej przez Szczyrk – po lewej stronie pomiędzy stacją benzynową, a stacją kolejki krzesełkowej na Skrzyczne). Impreza odbędzie się pod dodatkowym tytułem „Oktoberfest na Podbeskidziu” ponieważ przewidzieliśmy podczas sobotniej wycieczki udostępnić do zwiedzenia dwa browary w Tychach i Żywcu i co za tym idzie wypić po beczce piwa tyskiego i żywieckiego na późniejszej biesiadzie! Do tego pamiętając smak zeszłorocznych prosiaczków zamierzamy powtórzyć to menu nie zapominając o kapeli i muzyce góralskiej!


Program spotkania:


Piątek – 5 października:

Przyjazd uczestników, zakwaterowanie, gorąca strawa, piwko, biesiadka - (niezbyt mocno zakrapiana i ograniczona czasowo ze względu na jutrzejszy program wycieczki po browarach!)


Sobota – 6 października:

8.00 - śniadanie

9.00 - wyjazd na trasę wycieczki

11.00 - zwiedzanie browaru Tychy

13.30 - wyjazd na trasę do Żywca

16.00 - zwiedzanie browaru Żywiec

17.30 - wyjazd na trasę do Szczyrku

18.30 - biesiada przy piwie tyskim i żywieckim, pieczonych prosiakach oraz pięknej muzyce góralskiej do „rana”!


Niedziela -7 października:

Od 9.00 do 11.00 śniadanie wg. uznania i możliwości.

12.00 – pożegnanie i rozjazd uczestników spotkania.


Życzymy wspaniałego pobytu, świetnej atmosfery zabawy, wymiany wielu wspomnień tegorocznych wypraw i zawiązanie pierwszych planów podróżniczych na następny sezon!


Organizatorzy: Wojtek i Małgosia BMW

www.wimdookolaswiata.pl

e-mail wojtekbmw@op.pl

tel.033 8155516 kom. 602 224897



Tychy i tyski browar:


Tyskie Muzeum Piwowarstwa znajduje się w dawnym budynku kościoła ewangelickiego z 1902 roku, na terenie Tyskich Browarów Ksiażęcych, wejście od strony ul. Katowickiej. Dla zwiedzających muzeum zostało otwarte 01.12.2004, wcześniej 22.11.2004 odbyło się uroczyste otwarcie dla VIP-ów. W sali muzealnej można zobaczyć ponad 300 butelek z początku XIX w., narzędzia bednarskie, oryginalne dębowe beczki, kufle, podstawki, etykiety, kapsle, dokumenty, zdjęcia związane z piwem i jego historią oraz poznać historię tyskiego browaru. Wszystko to w nowoczesnej oprawie. W nowocześnie wyposażonej sali kinowej muzeum można obejrzeć film o historii ziemi pszczyńskiej i Tyskich Browarów Książęcych zrealizowany w technologii trójwymiarowej. Salę wypełniają ekrany dotykowe prezentujące historię browarów i proces produkcyjny, gry piwne, beczka mailowa z której można wysłać maila do znajomych. Mail zawiera zdjęcie w technice Blue Boxie wstawione w wybrane tło.Gości w muzeum wita obraz księcia Jana Henryka XI w ozdobnych pozłacanych ramach, w rzeczywistości obraz okazuje się ekranem plazmowym na którym wyświetlana jest ruchoma postać księcia zachwalająca browar i zapraszająca do zwiedzania muzeum. Na zakończenie zwiedzania goście zapraszani są pubu w piwnicach muzeum. Fragment pubu widać z sali muzeum przez przeszkloną podłogę pod "ścianą trzech żywiołów".Oprócz muzeum można zwiedzić Browar Książęcy. Przewodnik oprowadza po terenie browaru, zabytkowej warzelni, piwnic pod tankofermentorami oraz liniach rozlewniczych znajdujących się w nowej części browaru. Przedstawia historię i dawne funkcje budynków browarnianych np. Budka Piwowara, Willa Müllera, Dom Kawelerów, dawne piwnice leżakowe zwane "Toszkiem".

Od XVII wieku Tychy były jedną z najzamożniejszych wsi Ziemi Pszczyńskiej. Już przed 1629 rokiem funkcjonował tu browar książęcy, uprawiano chmiel i jęczmień. W początkowym okresie piwo było dostarczane do karczm i Zamku Pszczyńskiego. W XIX wieku nastąpił szybki rozwój browaru. Wybudowanie linii kolejowej Warszawa-Wiedeń stworzyło bardzo korzystne warunki rozwoju. W 1824 roku piwo produkowane w tym browarze zaczęto butelkować. W latach 1861-1963 w pobliżu pierwszego, wybudowano drugi browar, który wyposażony był w maszynę parową o mocy 16 KM. W 1890 roku w Browarze Książęcym wprowadzono oświetlenie elektryczne i dodano maszynę parową o mocy 40 KM oraz wybudowano oczyszczalnię ścieków. W roku 1893 pojawiła się linia kolejowa Browar-Dworzec kolejowy. W roku 1922 Browar Książęcy znalazł się na ziemiach polskich. W okresie międzywojennym rósł popyt na piwo, dlatego inwestowano w browary. Po roku 1926 w Polsce upowszechniło się piwo marki "Książęco Tyskie". Po zajęciu Tychów przez wojska niemieckie 3 września 1939 roku, zmieniono nazwę Browaru Książęcego na "Fürstliche Brauerei A. G. In Tichau". Browar Książęcy został wyzwolony 27 stycznia 1945 roku i przejęty przez pracowników. 1 lutego 1945 został znacjonalizowany, by po dokonaniu niezbędnych napraw wznowić produkcję 6 marca 1945 roku. Po wyzwoleniu browaru rozpoczęła się gruntowna modernizacja browaru, wymiana osprzętowienia i rozbudowa budynku browaru. Efektem tych modernizacji był wzrost produkcji piwa od 402 tys. hektolitrów w 1950 r. do 899 tys. hektolitrów w 1973 r. W roku 1973 rozpoczął się eksport piwa. W roku 1989 Browar Książęcy musiał dostosować się do nowych warunków i przestawić się na gospodarkę rynkową. W latach 90. XX wieku browar był nadal modernizowany. Od roku 1996 Browar Książęcy przejęły dwie zagraniczne firmy. Pod koniec lat 90. XX wieku wybudowano nowy budynek, będący rozlewnią oraz centrum sprzedaży i obsługi klienta. W roku 1999 Tyskie Browary Książęce połączyły się ze spółką Lech Browary Wielkopolski tworząc Kompanię Piwowarską


Żywiec i żywiecki browar:


Muzeum Browaru Żywiec zostało uruchomione w 9 września 2006 roku w piwnicach żywieckiego browaru z okazji 150-lecia Browaru. Muzeum zajmuje powierzchnię ok 1600 m2. Wnętrza Muzeum odwzorowują starą ulicę. Wędrując po niej natykamy się na multimedialne ekspozycje, prezentacje i filmy ukazujące ewolucję piwa. Żywiecki Browar znajduje się przy głównej drodze z Żywca w stronę Zwardonia - 20 minut piechotą od dworca w Żywcu. Muzeum znajduje się w Browarze - a dokładniej to pod nim - w dawnych leżakowniach piwa. Zwiedzanie kosztuje 12 lub 15 zł (to droższe o 3zł obejmuje wejście do części produkcyjnej której nie będziemy zwiedzać ze względu na brak czasu i podobny proces produkcyjny jak w zwiedzanym wcześniej browarze tyskim). Cena obejmuje zwiedzanie z przewodnikiem, 0,3l piwa (lub soczek dla niepełnoletnich i uwiązanych pojazdami silnikowymi), oraz kufel.

Za datę powstania browaru w Żywcu przyjmuje się rok 1856 - rok rejestracji firmy przez wnuka cesarza Leopolda II, austriackiego arcyksięcia Albrechta Fryderyka Habsburga. Żywiecczyzna była już wówczas od ponad 30 lat w rękach cesarskiej rodziny Habsburgów i wchodziła w skład monarchii austriackiej. Browar żywiecki został usytuowany przez Habsburgów w miejscu wręcz wymarzonym, na górskim zboczu schodzącym do kotlinki, z wysoko położonym źródłem. Taki układ grawitacyjny ceni się również i dziś, we współczesnym piwowarstwie. Najwyższy punkt w browarze żywieckim to ujęcie wody z rzeczki Leśnianki oraz spod masywu Skrzycznego, skąd doprowadza się ją rurociągami. Poniżej na skarpie usytuowano budynki z urządzeniami tak, by chmielowy napój niejako siłą ciężkości sam spływał tam, gdzie trzeba, a więc kolejno: warzelnia, fermentownia, leżakownia, wreszcie rozlewnia i transport.

Pierwsze tutejsze piwa były piwami jasnymi pełnymi typu pilzneńskiego, ale już w kilka lat później piwowarzy z Żywca dopracowali się własnych, oryginalnych receptur. Prócz piw jasnych pełnych produkowano piwo zimowe wystałe (Bier Winterlager) oraz Piwo Marcowe (Bier Marzenlager). W 1877 r. wypuszczono na rynek pierwsze piwa lagrowe (Lagerbier). Wkrótce też Arcyksiążęcy Browar pozazdrościł Anglikom mocniejszych piw i opracował własne ich receptury, najpierw ciemnego Portera, a następnie jasnego, mocnego Ale. Doskonale przyjęty i cieszący się uznaniem Porter okazjonalnie warzony jest w Żywcu po dziś dzień, a prażenie i mieszanie słodu odbywa się ręcznie jak kiedyś. Pod koniec XIX wieku miało miejsce przełomowe - jakbyśmy to dziś określili - posunięcie marketingowe: zmieniono niemieckojęzyczne nazwy piw żywieckich na ich polskie odpowiedniki, co bez wątpienia podniosło sprzedaż. Od tej pory galicyjscy poddani jego cesarskiej mości kupowali już piwo jasne pod rodzimymi nazwami: Cesarskie, Eksportowe, Piwo Lagrowe. Po 1918 r. otrzymały one nazwy: Zdrój Żywiecki, którego spadkobiercą jest najpopularniejsze obecnie Żywiec Full Light - Jasne Pełne z "tańczącą parą" oraz Leżak - z recepturą powieloną przez dzisiejszego Krakusa. W okresie międzywojnia w browarze żywieckim produkowało się cztery główne gatunki piwa jasnego, opatrywane prostokątnymi etykietkami. Ich centralnym elementem była arcyksiążęca korona jako wyróżnik marki, a kolor etykiety odpowiadał gatunkowi piwa: Leżak Żywiecki - zielona, Zdrój Żywiecki - niebieska, Piwo Marcowe - czerwona, Piwo Słodowe - jasnobrązowa. Jedynie piwa specjalne, czyli Porter i Ale miały nietypowe etykiety okrągłe, na które obecnie polują birofile. Zwłaszcza na unikalne Ale, gdzie zamiast arcyksiążęcej korony jest orzeł, który trzyma w szponach flagę polską i brytyjską na znak, że na naszej ziemi narodziło się piwo tak samo dobre i mocne jak angielski "stout". Rozpoczęła się II Wojna Światowa. Niemcy skonfiskowali browar i nazwali go Beskidenbreuerei Saybusch, zwolnili z pracy większość polskiej kadry piwowarskiej, a produkcja szła głównie na potrzeby niemieckiej armii i policji. Dla niej to właśnie warzono jasne pełne, nazwane Beskiden-Gold. Głównym gatunkiem był Saybuscher Gold, zbliżony do Zdroju Żywieckiego. Warzono niewielkie ilości Porteru, Ale, Export Dunkel i trochę piw w typie Słodowego i jasnego pilzneńskiego. Pewne ilości piwa sprzedawano na miejscu, resztę wywożono do Generalnej Guberni. Choć dla Polaków bardzo trudno dostępne, piwo żywieckie nadal istniało i dawało nadzieję na powrót dawnych dobrych czasów.

Browar nie ucierpiał zbytnio podczas wojny, a tuż przed wyzwoleniem ocalał dzięki czterem robotnikom, którzy z narażeniem życia odcięli druty od głównego ładunku trotylu założonego przez Niemców. Okupanci zdołali wywieźć tylko pomniejszy sprzęt i urządzenia, zniszczyć część archiwów i wysadzić w powietrze tory wraz z bocznicą. Miesiąc po wyzwoleniu arcyksiążęcy browar w Żywcu pod Zarządem Państwowym wznowił działalność, kierowany przez tego samego "przedwojennego" dyrektora Stanisława Foxa. Każde z piw żywieckich obecnie produkowanych przez browar ma swoją niepowtarzalną historię, czasem wręcz anegdotyczną. Na przykład piwo jasne pełne, opatrzone etykietą z "tańczącą parą" w krakowskim stroju, która jest najsłynniejszą marką i oficjalnym znakiem firmowym całego browaru. Nie ma chyba w Polsce drugiego takiego piwa, które pod tą samą etykietą produkowane byłoby niezmiennie od prawie półwiecza. Ale czy ktoś zastanawiał się, dlaczego piwo z Beskidów, mających przecież własny bogaty folklor góralski reklamowane jest przez parę w strojach krakowskich? Nie wiecie, no to posłuchajcie...

Był rok 1956, polityczna odwilż i pierwsze próby handlowych kontaktów z Zachodem. Żywieckim piwowarom, borykającym się z gospodarką niedoborów udało się właśnie opracować recepturę piwa o przedłużonej, 6-miesięcznej trwałości. Co więcej, żywieckie jasne pełne nareszcie przypominało w smaku tradycyjne, doskonałe piwo z arcyksiążęcego browaru. Żywiec Full Light zachwycił amerykańskiego emigranta z Polski pana Lutoma, którego imienia dziś już nikt nie pamięta, ale wszyscy wychwalają zmysł do interesów. Dzięki niemu pierwszy raz po wojnie "żywiec" trafił na eksport. Z każdą butelką obchodzono się jak z niemowlęciem owijając ręcznie w bibułkową serwetkę, żeby w transporcie nie uszkodziła się etykieta. Projekt tej etykietki, czyli właśnie wizerunek tańczącej pary nadzorował osobiście pan Lutom. W Żywcu przekonywano go, że jeśli już folklor to raczej tutejszy, z Beskidów. Lutom upierał się jednak, że każdemu Polakowi ojczyzna kojarzy się z Krakowem, a więc na polskim piwie będą krakowiacy i już. Jak widać miał genialną intuicję. Żywieckie jasne pełne eksportowano w tych latach również dla innego polonusa, pana Stawskiego z Chicago. Tutejsi piwowarzy mówili na nie "góral", by odróżnić je od "krakowiaków" dla Lutoma. Zresztą obaj panowie zaopatrywali swoje odrębne polonijne środowiska i nie myśleli o konkurowaniu. Etykietka tym razem prawidłowo wskazywała na beskidzkie pochodzenie piwa, była na niej mianowicie postać górala w białej pelerynce i z ciupagą.

Pod koniec lat 50-tych powstał drugi obok tańczącej pary charakterystyczny żywiecki znak: "trzy choinki", które miały symbolizować zalesione góry Beskidu Żywieckiego. Symbol ten był zazwyczaj tylko jednym z elementów grafiki piwnej. Dopiero na kolejnym gatunku eksportowym "trzy choinki" zaistniały po raz pierwszy w całej okazałości jako główny akcent etykietki. Był nim produkowany od 1973 r. Krakus - piwo najwyższej jakości, z łagodną goryczką i zaakcentowanym aromatem chmielowym. Pierwsze piwa eksportowe to było jak porywanie się z motyką na słońce, ale okazało się, że słynnej żywieckiej jakości pielęgnowanej przez pokolenia nic nie zdoła zniszczyć - podsumowuje pan Grzegorz Zwierzyna, 30-latek z młodszego pokolenia birofilów, kolekcjoner piwnych etykiet i szef gastronomii w żywieckim browarze. Posypały się międzynarodowe nagrody, zaczęliśmy konkurować z Niemcami i Czechami. Utrzymanie renomy w latach, w których wysoka jakość słodu czy chmielu była rzadkością browar zawdzięczał starej kadrze piwowarów, określanej jako "szkoła żywiecka". Ameryka pokochała żywieckie piwo bardzo szybko, ale dziewiczy powojenny medal, który zapoczątkował kolekcję kilkunastu złotych krążków i innych wyróżnień, przyznano polskiemu piwu dopiero w Genewie w roku 1963. Rok później żywieckie piwo wyeksportowano po raz pierwszy na kontynent afrykański: do Mali, Liberii i Ghany. Tymczasem w kraju logika nakazowo-rozdzielcza sprawiała, że rarytas żywiecki rozprowadzano niemal wyłącznie poprzez sklepy wolnocłowe. Kto miał fantazję i pieniądze, mógł się jeszcze do woli nasycić "żywcem" w zagranicznej podróży, na przykład na pokładzie Batorego. Zachowało się pierwsze zamówienie z Baltony zaopatrującej polskie statki, noszące datę kwiecień 1957. A centrala handlu zagranicznego Rolimpex drżącą ręką wysyłała w 1962 r. do Żywca zamówienie na pierwszą partię do Włoch i na Wyspy Kanaryjskie. Młodsze pokolenie, które nie zaznało socjalistycznej siermięgi, z niedowierzaniem wysłuchuje opowieści jak to pół Warszawy jechało gdzieś na drugi koniec miasta, gdzie właśnie rzucono do delikatesów żywieckiego fulla czy Krakusa.


Cała impreza i jej program zostały zrealizowane w 100% - uczestnicy bezpiecznie powrócili do swych domów i oczekują na następny sezon!