OSTATNIA AKTUALIZACJA: środa 12 wrzesień, 2007, GODZ. 22:42


SYBERIA – MONGOLIA - BAJKAŁ 2007

Uporaliśmy się z tekstem oraz ze zdjęciami i możemy przedstawić całość opisu trasy naszej wyprawy! Staraliśmy się wiernie przekazać nasze odczucia i nastroje, tak aby czytający mogli skorzystać z opisu jak z przewodnika w podróży, jak również brać pod uwagę w przygotowaniu wypraw i poruszaniu się przez długi czas i na długich dystansach w grupie!

Może najpierw jeszcze powrócę do przedstawienia okoliczności powstania pomysłu zorganizowania tej wyprawy. Pierwszy nasz zamysł po powrocie z podróży dookoła świata, to w sezonie 2007 objechać Morze Bałtyckie bez wsiadania na prom, zliczyć Murmańsk i Nord Cap. Jednak zaraz po powrocie nasz wieloletni przyjaciel i kolega Krzysiu poprosił nas o to, aby odbyć pod naszym przewodnictwem podróż nad Bajkał. Po kontuzji jego nogi, której leczenie trwało prawie rok postanowił że jak wyzdrowieje to odbędzie ją jeśli my pojedziemy z nim i przygotujemy taką wyprawę. Przesunęliśmy więc nasz pierwszy plan na sezon 2008 i bez chwili zastanowienia razem z Gosią postanowiliśmy że jedziemy następny raz na Syberię, choć dopiero co, przed dwoma laty byliśmy tam. Jako przyjaciele pomożemy naszemu koledze zrealizować jego marzenia i postanowienie. Przygotowując trasę przejazdu wzbogaciliśmy ją o przejazd przez Mongolię aby również dla nas była to podróż poznawcza. Na cztery miesiące przed wyjazdem dołączyli do naszej ekipy Benek z Mirką i tak po prawie półrocznych przygotowaniach ruszamy na trasę:


Dzień pierwszy, 22czerwca 2007 r. – piątek (Międzyrzecze Górne – Zosin)


Ruszamy w pierwszą poważną wyprawę, naszym nowo nabytym i zarejestrowanym dopiero w kwietniu tego roku, motocyklem BMW R1200 GS Adventure. Na liczniku mamy już 4000 km, a odczucia z jazdy moje i Gosi jako „plecaczka” - że jest to świetna maszyna, dużo wygodniejsza i o lepszych parametrach zawieszenia i dynamiki od swojego poprzednika!

Start grupowy o godz. 14.00 spod domu Ali i Krzysia (Yamaha Super Tenere 750). Jedziemy przez Rabkę, Nowy Sącz w kierunku Frysztaka, gdzie dzisiaj rozpoczyna się zlot motocyklowy pod nazwą „Memoriał Janka”. Jadą również z nami Jurek z Moniką (BMW R1200GS Adventure), mają dojechać aż do Kijowa, zwiedzić to piękne miasto i przy okazji kawałek nas odprowadzić. Potworny ruch na drogach, dosłownie wleczemy się w sznurze aut. Po drodze dołącza jeszcze Grzesiu (Honda Varadero), który jedzie na zlot z Krakowa i wie , jak dojechać do Frysztaka. Pomimo tej wiedzy, już w okolicy miasta nie możemy odnaleźć miejsca zlotu, robi się późno. O 20.00 – stej. podejmujemy decyzję, jedziemy dalej, a Grzesia prosimy by pozdrowił od nas wszystkich uczestników zlotu, gdy odnajdzie miejsce spotkania motocyklistów . Dalej przez Rzeszów, Jarosław, Hrubieszów docieramy do Zosina o 0.40 już następnego dnia czyli w sobotę. Uzbierało się tego 560 km od domu, na szczęście bez deszczu, który od Rzeszowa wisiał w powietrzu. Mamy tu zarezerwowane miejsca w gospodarstwie agroturystycznym dosłownie 300 m od granicy ( Dec Katarzyna tel. 084 6514180 ). Tu już od wieczora czekają na nas następni uczestnicy wyprawy, – Mirka z Benkiem ( BMW R1150 GS – którzy zakupili wcześniej nasz poprzedni motocykl (my pokonaliśmy na tej maszynie większą część trasy wokół świata) oraz Cezary ( Honda Paneuropa), On postanowił nas odprowadzić na granicę z Rosją, aż za Charków. Jeszcze na koniec dzisiejszego długiego dnia małe piwko i do łóżek, bo była to lekka „wyrypa”!


Dzień drugi, 23 czerwca 2007 r. – sobota (Zosin - Kijów)


Rano pada – taki już urok tego miejsca, zawsze kiedy tu przekraczamy granicę, to „leje”. Szybko tzn. o 10.00 jesteśmy na przejściu, odprawa graniczna sprawna lecz okazuje się, że Jurek zapomniał w domu upoważnienia notarialnego na swoje BMW- motocykl zarejestrowany jest na bank, bo kupiony został na kredyt. Kiedy próbuję coś załatwić okazuje się, że nasz kolega ma dowód rejestracyjny tymczasowy i do tego już nieważny. Koniec marzeń o zwiedzaniu Kijowa, szybki nawrót, pożegnanie i z powrotem do Polski. Z późniejszej relacji telefonicznej dowiedzieliśmy się, że przejęła go polska policja i po wyjaśnieniu sprawy dostał nowy tymczasowy dowód rejestracyjny na tydzień. Spokojnie na 21.00 docieramy do Kijowa, nad którym z oddali widać szalejąca burzę. Myśleliśmy, że dostaniemy się w centrum tego piekła, lecz skończyło się na strachu. Śpimy w katolickim domu rekolekcyjnym, miejsca załatwił nam nasz kolega motocyklista Witalij, ksiądz. z Charkowa. Kolacja, a po wieczerzy w sobotni wieczór trzeba koniecznie zobaczyć Chreszcziatik! Ala i Gosia zmęczone pozostają na miejscu , reszta w miasto. Okazuje się, że tradycyjna zabawa i piknik, który to pamiętamy z poprzednich lat już zaniknął – pusto, spokojnie, żadnych oznak niegdysiejszej wspólnej ulicznej zabawy. Pijemy piwko i powrót metrem do naszej bazy, która mieści się niedaleko głównego dworca. O 0.30 jesteśmy już w łóżkach i „nyny”.


Dzień trzeci, 24 czerwca 2007 r. – niedziela (Kijów – Charków)


Ruszamy o 10.00. Przejazd przez Kijów i zwiedzanie miasta z motocykli, wszak jesteśmy już tutaj na stalowych rumakach piąty raz (pozwoliłem sobie umieścić parę już historycznych fotek z tego miasta, dotyczących przejazdu przed pięciu laty). Droga do Charkowa dobra, świetna pogoda, szybki przejazd i już o 17.00 jesteśmy 70 km przed tym miastem. Mieliśmy się tu spotkać z Witalijem, który jedzie w przeciwną stronę, jutro ma specjalną mszę w Kijowie. Zaczyna padać, dzwonimy do Witalija z pytaniem, dlaczego go jeszcze nie ma. Okazuje się, że nad Charkowem szaleje potworna burza, ulice zamieniły się w rzeki i nie sposób jechać na motocyklu. Poszły w ruch „przeciw deszczówki” i w strugach wody mozolnie pokonujemy dystans dzielący nas od miasta. Na szczęście zawierucha już trochę zelżała, lecz skutki widać na każdym kroku. Fontannami z potężnych kałuż jesteśmy dosłownie zalewani przez przejeżdżające obok ciężarówki – nie zwracają w ogóle uwagi na motocyklistów! Dotarliśmy do kościoła katolickiego, gdzie czeka Witalij, ukraiński ksiądz motocyklista. Chwali się swoim nabytkiem - Suzuki Bandit 1200 - i czeka na ustanie deszczu i o 20.00 rusza do Kijowa. My pozostajemy pod opieką polskiego proboszcza ks. Mikołaja i przy piwku do późnej nocy prowadzimy ciekawe i pouczające Polaków rozmowy o Świecie.


Dzień czwarty, 25 czerwca 2007 r. – poniedziałek (Charków – Lipeck)


Ruszamy wcześnie , czyli o 9.00 spod kościoła katolickiego w Charkowie. Jak zwykle będąc w tym mieście obowiązkowo odwiedzamy cmentarz polskich oficerów zamordowanych przez Sowietów w 1940 r. – ponownie chwile zadumy nad losem tych bestialsko zabitych młodych polskich patriotów! Następnie Cezary odprowadza nas do samej granicy z Rosją pod Biełgorodem, pożegnanie i na przejście. Odprawa bardzo sprawna, chociaż był przez chwilę stres, bo w wizach rosyjskich wpisany był nr. paszportu bez adnotacji literowej. Najpierw powiedzieli, że ich nie obchodzi niepełny numer paszportu, wpisany do wizy w konsulacie w Warszawie i tam mamy sobie wyjaśnić sprawę. Jednak po rozpoznaniu tematu przez naczelnika przejścia pozwolono nam wjechać na teren Rosji. Miły urzędnik na rosyjskiej granicy pobrał od Krzyśków i Benków jedynie po 5 $, tytułem grzecznościowej formy zapłaty za wypisanie druczków i deklaracji. Wszystko odbyło się bardzo kulturalnie i w miłej atmosferze.

Jednak to nie koniec biurokratycznych uciążliwości, które wprowadziła Rosja. Otóż okazało się, że

dokument deklaracji wwozowej motocykla jest wystawiony tylko na dwa tygodnie, pomimo wypisania ubezpieczenia (strachowki) na miesiąc. Zatem trzeba go będzie przedłużać gdzieś w głębi tego państwa w urzędach celnych (tamożnaja). Co z tego wynika? - no cóż trzeba będzie gdzieś marnować czas na urzędowe sprawy, zamiast zwiedzania – wiadomo jak to wygląda w różnych urzędach, szczególnie w Rosji!!!.

Wymiana pieniędzy i okazuje się, że rubel bardzo mocny 1$=25rubli (dokładnie przy wjeździe do Rosji było 25,60 przy wyjeździe 5 tygodni później 25,20). Pogoda szkoli nas od samego rana i zakładanie „kondonów” mamy mocno przećwiczone – temp. 14-16 C. Pierwsze zetknięcie z cenami i stwierdzamy, że wszystko mocno podrożało w porównaniu do dwóch lat wstecz, kiedy to wyjeżdżaliśmy w podróż dookoła świata. Ruszamy na tereny rozległej Rosji. Krzysiu łapie gumę na przedzie przy 120 km/h, to było konsekwencją wcześniejszego najechania na duży leżący na jezdni kamień. Nie może wybaczyć sobie, że tak się stało i jest mocno zestresowany ( nawet kurtki nie zdjął wymieniając z naszą pomocą dętkę). Nie pomagają nawet moje i Benka słowa otuchy, uważa że niepotrzebnie marnujemy czas z powodu jego nieuwagi. No cóż, mało podróżował dotychczas w grupie i nie wie, że to normalka i nie ma się czym tak przejmować! Po pokonaniu tego dnia 500 km, drogą przez Biełgorod, Gubkin, Woroneż do Lipecka, mamy wielkie problemy ze znalezieniem miejsca odpoczynku na dzisiejszą noc. Nie dość, że ceny za 2 os. pokój rozpoczynają się od 80$, to nigdzie nie ma wolnego lokum. Za podpowiedzią miejscowego taksówkarza udaje się znaleźć skromny, niezbyt zachęcający, pamiętający komunistyczne czasy motel przy wyjeździe z miasta w kierunku na Tambow. Cena również nie odpowiadająca standardowi, 500 rubli od osoby – po negocjacjach udaje się dostać zbiorową „skitkę” - płacimy po 400 rubli od głowy i 50 rubli za „stajankę” od motocykla. Całość rekompensuje miła „biesiadka”, na którą zaprasza nas przyjemny Rosjanin, mieszkaniec Briańska, Mikołaj. Przebywa tu w delegacji, jako kontroler sieci rurociągowej – gościnność słowiańska w wydaniu rosyjskim nie zna granic! Imprezę kończymy przed pierwszą, zmiana czasu zabrała już nam dwie godziny, a rano trzeba dalej jechać.


Dzień piąty, 26 czerwca 2007 r. – wtorek (Lipeck – Kużnieck)


Ruszamy na trasę dopiero o 9.00. Trasa prowadzi przez Tambow do Lermontowa, gdzie odwiedzamy dworek i zarazem muzeum tragicznie zmarłego w pojedynku młodego rosyjskiego poety Lermontowa.

Michaił Jurjewicz Lermontow - ur. 15 października 1814 w Moskwie, zm. 27 lipca 1841 w Piatigorsku -rosyjski pisarz, jeden z najwybitniejszych twórców XIX w. w Rosji. Poeta, prozaik, dramaturg.

Życiorys - Pochodził z zamożnej rodziny szlacheckiej; syn kapitana Jurija Lermontowa i Marii Lermontow. Po śmierci matki (1817) wychowywany był przez babkę, bez kontaktu z ojcem. Chłopiec uczył się w domu, w dzieciństwie władał już językiem francuskim i niemieckim. Kilkakrotnie odbył wraz babką wycieczki na Kaukaz (1818, 1820, 1825), które wywarł duży wpływ na jego wczesną twórczość. W 1828 rozpoczął studia na Uniwersytecie Moskiewskim. Po ich ukończeniu w 1832 wyjechał na dwa lata do Sankt Petersburga, gdzie uczęszczał do szkoły podchorążych gwardii w Sankt Petersburgu. Sympatyzował z dekabrystami. W 1837 napisał wiersz Śmierć poety, w którym oskarżał koła polityczne Rosji o śmierć Puszkina; został za to zesłany na Kaukaz. Po kilku miesiącach powrócił, ale w 1840 za pojedynek z synem francuskiego ambasadora został przez sąd wojenny powtórnie skazany na zsyłkę na Kaukaz. Zginął w pojedynku sfingowanym przez carską policję.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Michai%C5%82_Lermontow

Ciekawostką tego miejsca jest to, że pomimo tego iż wszystkie majątki po rewolucji przeszły na skarb państwa i zostały rozgrabione, dwór wraz z wyposażeniem i całą zawartością został zamieniony na jedno z najwcześniej powstałych muzeów w sowieckiej Rosji, a to wszystko za wstawiennictwem Nadieżdy Krupskiej – była niesłychaną fanką poety. Dalej Penza, gdzie przekraczamy rzekę Sura i nocleg w okolicy Kuźniecka. Tu już normalne ceny 250 rubli od głowy, była bania i kolacja w specjalnym pomieszczeniu przy bani z konsumpcją świetnych szaszłyków przygotowanych przez sympatycznego Ormianina z Gruzji - kucharza pracującego w tamtejszej „gostinicy”.


Dzień szósty, 27 czerwca 2007 r. – środa (Kużnieck – granica z Baszkirią)


Ruszamy dalej i przez Syzran, Toliatti w potwornym ruchu aut ciężarowych i Tirów najnowocześniejszych marek światowych, w których przeważają mocno reklamowane tzw. ”gruzowiki z Ameryki”, mozolnie poruszamy się na wschód. Przed pokonaniem zapory na rzece Wołga przed Toliatti, korek w stylu zachodniej Europy, do tego skwar i niesamowity smród spalin! Za Oktiabrskiem mijamy granicę Republiki Baszkirskiej i od razu następne dwie godziny „w plecy” - wskazówki o dwie godziny do przodu, to już cztery w stosunku do PL. Nocujemy przy trasie w nowo powstałym kompleksie hotelowo- gastronomicznym. Zarządca, młody Tatar Baszkirski, lokuje motocykle w przyległym do obiektu warsztacie, my trafiamy do jeszcze niezbyt dobrze wywietrzonych po niedawnym malowaniu, śmierdzących farbą pokoi. Kolacja, szaszłyki i piwko „Baltika 7” tzw. „siedmiorka” na świeżym powietrzu i o 23.00 jeszcze w pełni słońca – zaszło dopiero po północy!


Dzień siódmy, 28 czerwca 2007 r. – czwartek (Baszkiria – Ural - pod Jakatierinburg)


Pomimo zmiany czasu na naszą niekorzyść, wstajemy bardzo wcześnie i juz o 8.00 jesteśmy na motocyklach. Mijamy Ufę, od Penzy poruszamy się po drodze nr. M5 i podążamy wytrwale na wschód. 100 km za tym miastem wjeżdżamy w Ural. Góry na wygląd przypominają nasze Beskidy, tak pod względem charakteru, wysokości, kształtu, jak i pod względem roślinności. Po drodze wiele placów straganowych, na których o dziwo dominują wszelkie artykuły plażowe w postaci kółek, pontonów, basenów i materacy do pływania. My zakupiliśmy manierkę o kształcie sporej piersiówki z napisem URAL i z zawartością 0.7 l bimbru cedrowego (kiedrowy)– ponoć wspaniały – który popróbujemy wieczorem! Obowiązkowo na następnym postoju były olbrzymie i wspaniałe szaszłyki – to specjalność i atrakcja kulinarna tego regionu. Pół kilo wspaniale upieczonego mięsiwa 250 rubli – ale była wyżerka!!! Właśnie w tej gostinicy utworzonej z wysłużonego, starego wagonu Kolei Transsyberyjskiej, gdzie spożywaliśmy te pyszności, dowiadujmy się że jest skrót drogi do Jakatierinburga ( nigdysiejszy Swierdlowsk – na cześć kata rodziny carskiej Romanowów) i że nie potrzeba jechać przez Czelabińsk do tego miasta, tylko górami w poprzek, skrót ok.120km i dużo atrakcyjniejsze widoki. Czelabińsk to nieciekawe, ogromne i zatłoczone miasto; przejeżdżaliśmy z Gosią tą trasą dwa lata temu. Zatem korzystamy ze skrótu i na wysokości miasta Miass zbaczamy na północ z trasy M5. Dalej przez Zlatoust i w centrum na jednym ze skrzyżowań nikną moi towarzysze-podróżnicy! Wracam i okazuje się że w maszynie Krzysia siadła kompletnie elektryka, motocykl zgasł na środku skrzyżowania. Pierwsze sprawdzenia, akumulator nie daje należytego napięcia. Benek rozgląda się i pyta pyta, dlaczego jeszcze nie ma miejscowych „bajkerów” i w tym momencie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zjawia się natychmiast dwóch! Benek bierze Krzysia z akumulatorem i pod przewodnictwem jednego z „bajkerów jadą do warsztatu elektromechanicznego. Wynik badania - uszkodzony akumulator daje tylko 7V napięcia. No cóż, był to tani, niby włoski produkt, z pewnością wyprodukowany dla włoskiej firmy w Chinach, który już raz na gwarancji Krzysiu wymieniał w Polsce z tego samego powodu. Na szczęście w miejscowym sklepie motoryzacyjnym jest jeden akumulator do rosyjskich motocykli, co prawda tylko 8A/h lecz co najważniejsze działa. Po zalaniu elektrolitem i przeprowadzonej próbie motocykl odpalił – jesteśmy uratowani, a już to bardzo czarno widziałem. Tu przestroga dla podróżujących w odległe i nieznane strony – starajmy się wykorzystywać eksploatacyjne wyroby i części sprawdzonych wytwórców i w miarę markowych firm, bo czasem drobny defekt z takiego powodu może zniszczyć nasze plany wyprawowe!!! Tym razem mamy szczęście i z pomocą miejscowych motocyklistów po dwóch godzinach przestoju jedziemy dalej. Dalej pokonujemy ciekawe pasma górskie wielkiego Uralu. Dalej przez mniej ciekawe i smrodliwe miedziowe i uranowe zagłębia Karabaszu, Kystyna, Kasli - gdzieniegdzie księżycowe, przygnębiające krajobrazy. Późnym wieczorem docieramy do drogi M36, gdzieś w połowie jej biegu z Czelabińska do Jakatierinburga i wynajmujemy pokoje w „gostinicy” przy trasie- drogo 400 rubli od osoby!

Motocykle dosłownie idą pod broń, bo pilnuje je właściciel sąsiedniego obiektu. Dlaczego pod bronią? -bo już trzy razy w mafijnych porachunkach spalono mu lokal – przy okazji mamy od niego ofertę zakupu „wiaderka” wzbogaconego uranu??!! Pijemy z nim piwo, jedynie kurtuazyjnie i myślimy, czy jutro uda się odebrać motocykle w nienaruszonym stanie ! W „gostinicy” mamy natomiast sposobność pokosztować zakupionego na Uralu „kiedrowego bimberku” - „oczień wkusny”!


Dzień ósmy, 29 czerwca 2007 r. – piątek ( Jakatierinburg – Tobolsk)


Rano odbieramy motocykle w nienaruszonym stanie i ruszamy w stronę Jakatierinburga. W mieście zwiedzamy potężną cerkiew zbudowaną w miejscu, gdzie stracono carska rodzinę Romanowów. Obiekt wykonany w stylu starocerkiewnym z wielkim rozmachem, sporo złota i stosowny pomnik rodziny carskiej umęczonej i zamordowanej pod prawosławnym krzyżem. Dalej przez Tiumeń w potwornym ruchu ciężarówek jedziemy w kierunku Tobolska. Na początku nie planowaliśmy odwiedzić tego historycznego już miasta, lecz gdy ks. Wojtek dowiedział się od ks. Kazika, że przejeżdżamy niedaleko, zachęcił i zaprosił nas do jego odwiedzenia. Ja byłem tu już pięć lat temu, gdy pierwszy raz w 2002 r. jechałem na motocyklu (BMW R650GS Dakar) nad Bajkał ( obecnie to już mój trzeci przejazd). Moja Gosia nie widziała tego starego syberyjskiego miasta o 420 letniej historii, która splata się z tragicznymi losami wielu Polaków tam zesłanych i przymusowo mieszkających, lub więzionych w potężnej więziennej „tiurmie” - twierdzy. Nie widzieli oczywiście tego miejsca również pozostali uczestnicy wyprawy. Późnym wieczorem docieramy na rogatki miasta przy moście na rzece Irtysz. Sesja zdjęciowa przy stosownym napisie nad rzeką, telefon do ks. Wojtka i po pół godziny stoimy pod polskim katolickim kościołem z czerwonej mocno wypalanej cegły, budowla w stylu neogotyckim powstała w 1907 r. Ksiądz udostępnia nam na nocleg swoje mieszkanie w centrum Nowego Tobolska, motocykle jadą do pobliskiego, hotelowego parkingu. My przy symbolicznym „piwku” do nocy z ks. Wojtkiem prowadzimy pouczające rozmowy Polaków o Polakach w Świecie !!! Historia, historia i jeszcze raz historia, ciekawa, a niejednokrotnie tragiczna.


Dzień dziewiąty, 30 czerwca 2007 r. – sobota (Tobolsk – Ishim)


Dzięki uprzejmości ks. Wojtka jesteśmy poprowadzeni i zwiedzamy zabytki tego miasta, które właśnie dzisiaj obchodzi uroczystości 420-tej rocznicy powstania. Największe wrażenie robi zwiedzanie potężnej „tiurmy” -więzienia i odwiedzenie zbiorowej mogiły umęczonych i zamordowanych tam Polaków, która znajduje się na rozległym terenie miejscowego cmentarza – jedyna uciążliwość to kąsające komary olbrzymy. Zwiedzamy ponadto miejscowy kreml i podziwiamy piękną panoramę roztaczającą się z tego miejsca na stary Tobolsk i rozlewiska rzeki Irtysz – wspaniałe widoki przy cudownej lazurowej pogodzie! Objeżdżamy jeszcze stary Tobolsk z wielką ilością cerkwi, stajemy pod sierocińcem z tamtego okresu, utworzonym dla polskich dzieci. Oglądamy miejsce gdzie rodzina carska Romanowów spędziła ostatnie miesiące swojego życia przed straceniem w Jakatierinburgu. Wyprowadzeni przez ks. Wojtka na rogatki miasta, żegnamy się i pouczeni o istniejącym skrócie drogi do Ishimia, który jest teoretycznie zamknięty jedziemy dalej właśnie tym traktem – przemierzyłem go również pięć lat temu, wiec znam dobrze tą trasę. Dawniej było więcej gliniastych wykopów, obecnie tylko 20 km kiepskiej drogi, tak że przy pięknej pogodzie szybko pokonujemy dystans do Ishimia przez Vagaj i Aramaszewo. Wieczorem meldujemy się u ks. Kazika, który jak zwykle wielce serdecznie wita nas w progach miejscowej parafii katolickiej! Jestem już tutaj trzeci raz na przestrzeni ostatnich pięciu lat, wiec jest o czym rozmawiać, co wspominać i porównywać. Wspaniałą kolację przygotowała wolontariuszka ze Słowacji Alionka, którą znamy również z poprzedniego pobytu – jeszcze raz dziękujemy za wspaniały chłodnik !!! Był czas na małe pranie, prysznic i jak zwykle małą biesiadę przy piwku, oraz „Polaków o Polakach w Świecie rozmowy!” .


Dzień dziesiąty, 1 lipca 2007 r. – niedziela (Ishim – Omsk)


Rano msza św. w miejscowym kameralnym kościółku – gdzie nasz przyjazd był również motywem kazania ! Po mszy wspólne zdjęcie z parafianami, spośród których sporo jest pochodzenia polskiego i ruszamy w dalszą drogę na wschód do Omska. Dzisiaj krótki przejazd tylko 400 km, tak że wczesnym wieczorem jesteśmy pod kościołem katolickim w tym mieście, gdzie miał po wczorajszym telefonie ks. Kazika czekać na nas ks. Andrzej, Słowak. Tam również wielokrotnie nocowałem na plebani więc z trafieniem nie było problemów. Zamiast ks. Andrzeja czekał na nas ks. Melichar (Melchior), również Słowak i poprowadził nas do miejscowej siedziby Caritasu w centrum miasta. Okazało się bowiem, że czasie pożaru przyległej do plebani posesji , strażacy tak gorliwie lali wodę, że zalali również pomieszczenia plebanii, niszcząc je! Z tą wodą to nie był koniec problemów, ponieważ z powodu potwornej burzy, która przeszła nad miastem, musieliśmy jeszcze ponad pół godziny stać na stacji benzynowej – lało się z nieba strumieniami! W Caritasie mamy świetne warunki, przestronna kuchnia więc dzisiejsza kolacja (na bazie produktów zakupionych w sklepie) składa się przede wszystkim z obfitej jajecznicy na słonince, czyli popularnie tu zwanym „sale” i z ikry – testowaliśmy parę gatunków tego przysmaku.


Dzień jedenasty, 2 lipca 2007 r. – poniedziałek (Omsk - Nowosybirsk)


Wcześnie rano wyruszamy, gdyż zakładamy dojazd do Nowosybirska, a jest to spora odległość ok.750 km. Pogoda świetna, droga prosta przez równinne tereny stepowe, ruch jakby trochę mniejszy, jazda idzie nadzwyczaj sprawnie przez pierwsze dwie godziny udaje się nam pokonać 236 km, nie przekraczając nigdzie 130 km/h. Wręcz na takich pustych i otwartych terenach wydaje się, że był to „spacerowy przejazd”. Nawet Ala, która cały czas narzeka na stan swojej kości ogonowej nie odczuła negatywnie pokonania jednym rzutem takiego dystansu. Droga bez historii, jedyne wydarzenie to, spotkanie z włoskim motocyklistą Mauro Rocca podczas tankowania, gdzieś na trasie 150 km przed Nowosybirskiem. Podczas wspólnego obiadu w „gostinicy” nad jeziorem, wykorzystując to, że moja Gosia zna język włoski dowiadujemy się, że Włoch „ni w ząb” nie zna żadnego innego języka poza rodzimym, a jednak odważył się pojechać w te strony i planuje dojechać aż do Władywostoku, przy czym zakłada jedynie na odcinku Czita- Chabarowsk odbyć podróż koleją. Wyzwaniem do tej eskapady było szczęśliwe wyzdrowienie po poważnym wypadku motocyklowym, któremu uległ podróżując w deszczu swoim BMW na włoskiej autostradzie – jechał zbyt szybko i wpadł przednim kołem w poślizg – ponad pól roku spędził w szpitalu. Wtedy podjął decyzję, że jak wyzdrowieje to odbędzie taką podróż, ponoć jako pierwszy Włoch, motocyklista! Włochy to wielki rynek motocyklowy, więc udało mu się pozyskać wszystkie znaczące firmy, jako sponsorów. Od Yamahy dostał motocykl, diety na drogę i jedzie przez Syberię porozumiewając się z jej mieszkańcami na migi i językiem obrazkowym!!! Teraz dzięki Gosi ma spory dostęp do naszych informacji, które mu jesteśmy w stanie przekazać. Doprowadzamy go do Nowosybirska i kierujemy do hotelu w centrum, gdyż tam następnego dnia ma spotkanie z miejscowym klubem Yamahy, musi ponadto wyprostować przednie koło bo wpadł gdzieś po drodze w syberyjską „jamę”. My szlakiem katolickich parafii jedziemy ponownie do wielokrotnie wcześniej odwiedzanej przeze mnie, siedziby sióstr elżbietanek. Okazuje się, że obie polskie zakonnice Adela i Marcela poznane podczas poprzednich moich przejazdów przez te strony są na wyjeździe, więc pozostała na miejscu niemiecka siostra Aleksandra pomogła nam znaleźć lokum na dzisiejszą noc w przyległych budynkach parafialnych ojców franciszkanów. Ojciec Gracjan przyjął nas niezwykle serdecznie i ciepło. Przy wspólnej kolacji ponownie pokaźny zastrzyk wiedzy na temat historii i ciekawych, niezwykłych i czasem tragicznych losów ludzi tu zesłanych i mieszkających. Nowosybirsk z małej wioski, rozrósł się do wielkiego syberyjskiego miasta (ponad 1,5 mil mieszkańców) na przestrzeni ostatnich 110 lat, a szybki rozwój zawdzięcza powstaniu Kolei Transsyberyjskiej, która ominęła ówczesną stolicę Syberii, Tomsk . Tu zesłano w czasie II wojny światowej większość Niemców z nad Wołgi i Donu gdzie mieszkali od 200 lat po zaproszeniu do osiedlenia się tam przez carycę Katarzynę II. Dowiadujemy się również, że za sprawą owych Niemców, właśnie ta parafia była pierwszą powstałą za Uralem parafią katolicką. Otwarto ją jeszcze za komunistycznych czasów i była umiejscowiona w biednej dzielnicy tego miasta, zamieszkałej prawie wyłącznie przez Niemców. Obecnie prawie wszyscy wyjechali do swej ojczyzny leżącej w Europie. Tu też w centrum znajduje się mała cerkiew pod wezwaniem Św. Mikołaja, wyznaczająca geograficzny środek Syberii. Wiele by można jeszcze opowiadać tego wieczoru, jednak jest już po północy i trzeba zakończyć te rozmowy Polaków w Świecie – idziemy spać. Jutro ruszamy na południe w kierunku gór Ałtaj i Mongolii. Dla mnie i Gosi wreszcie będzie to przejazd poznawczy , a nie przewodniczy i porównawczy. Przewodniczy idzie jak po przysłowiowym „sznurku” (jedynie zaciskając zęby Ala walczy z dolegliwościami swojej kości ogonowej, Krzysiu z bólem w kręgosłupie, którego nie udało się do końca wyleczyć przed wyjazdem – to stara powracająca co jakiś czas dolegliwość). Porównawcze wrażenia w odniesieniu do wizerunku zapamiętanego przeze mnie na przestrzeni ostatnich pięciu lat: Syberia rozwija się w tej części niezwykle dynamicznie i zatraciła już swój niegdysiejszy dziki wizerunek, dla nas i wybierających się w te strony podróżników ta wiadomość będzie zapewne smutna, myślę że dla jej mieszkańców, to powód do dumy!!!


Dzień dwunasty, 3 lipca 2007 r. – wtorek (Nowosybirsk - Bijsk)


Po wspólnym śniadaniu spożytym w towarzystwie ojca Gracjana, pożegnanie i ruszamy dalej. Przekraczamy rzekę Ob na zaporze usytuowanej na południowym skraju miasta i tworzącej rozległe, długie na prawie 180 km Nowosybirskie Morze. Pierwszy postój jeszcze przed Barnaul i widzę, że mam sms-a od Radka, który wyruszył do Mongolii na motocyklu BMW R1200GS tydzień przed nami w towarzystwie dwóch księży. Jeden jedzie również motocyklem Honda Afrika Twin, drugi Volkswagenem Golf. Pisze, że ma kontuzje kolana, a drogi przypominają makabryczną, potworną pralkę, taką że „plomby wypadają”. Informuje, że rozstał się z księżmi i wraca do kraju , obecnie jest w górach Ałtaj! To niezbyt dobre wieści!

Lekko przy łamani taką wiadomością ruszamy dalej. Ledwo przejechaliśmy następne 50 km, widzimy że z przeciwka jedzie jakaś znana sylwetka motocykla, „dajemy po heblach” i o ironio spotykamy się z powracającym Radkiem! Kontuzji prawie nie widać, rozstania z księżmi nie chce komentować, niezwykle narzeka na stan dróg i po trzy dniowym pobycie w Mongolii ma już dosyć, wraca do Polski, a przecież z relacji które mi zdawał przed wyjazdem chciał w tym kraju spędzić ponad miesiąc! Co się stało? Jedyne czego udaje się dowiedzieć to jest to, że przeszarżował na drodze, na której było sporo luźnego żwiru zalegającego grubą warstwą i stąd po próbie ratowania się przed wywrotką, podparł się nogą i skręcił kolano. Drogę do Europy pokonuje w towarzystwie dwóch Niemców jadących wyprawowymi terenówkami 4x4. Żegnamy się, życząc nawzajem dalszej bezpiecznej i bezawaryjnej drogi i każdy rusza w swoją stronę – ponownie zastrzyk stresujących i niepozytywnych informacji. Jedyna dobra wiadomość - Mongołowie na granicy nie pobierają kaucji od pojazdów wjeżdżających na ich terytorium!

Następny postój w Barnaul pod „bajkerską” knajpą. Mam namiary jeszcze od Tomasa i Rozy, którzy byli tu dwa lata temu, podczas swojej dwuletniej podróży wokół świata.( poznaliśmy ich w czasie naszej podróży dookoła świata, nad Bajkałem dwa lata temu, a trzy dni przed obecną wyprawą odwiedzili nas w naszej „chałupie na górce” w Międzyrzeczu Górnym). Ciekawa knajpa, świetny motocyklowy wystrój z dwoma monstrualnej wielkości motocyklami na zewnątrz. Aby dodać skale wielkości powiem, że użyto wielkich traktorowych kół i nie sposób dosięgnąć z siodełka do rączek kierownicy, to jakieś trzy metry. Tu pozostawiamy nasze panie , a sami pod przewodnictwem uczynnego, poznanego w knajpie entuzjasty motocyklowego jedziemy do warsztatu „bajkerskiego”, którego namiary miałem również od Tomasa i Rosy (Moto Centrum - Deminow Iewgienij Dmitrowicz tel. dzwoniąc w Rosji 8 902 997 1719, dzwoniąc z poza Rosji +7 902 997 1719 – u nas wykręca się wewnątrz kraju prefix „0”, u nich „8”, którego nie wykręca się dzwoniąc z zagranicy (nie wykręcamy tej ósemki), jedynie dodaje się nr kierunkowy na Rosję +7!!!- e-mail ra9yem@mail.ru lub motobarnaul@mail.ru ). Jedziemy tam, aby jeszcze przed wjazdem do Mongolii zakupić tylne opony dla Krzysia i Benka – Krzysia Mitas wygląda jak durszlak, tyle pokaźnych pęknięć jeszcze super gumy, które sięgają aż do kordu opony (dzisiaj naliczył 24), Benka kostki na Metzelerce nikną w oczach! Po dojeździe na miejsce okazuje się, że jest jedna 17-stka, pozostawiona przez niemieckiego motocyklistę, Michelina Ananke, zdjęta właśnie z GS-a, z 1/3 bieżnika! Decyzja – kupuje ją Benek za 100$ (drogo, lecz tutaj to niezwykły rarytas!!!) - będzie na wszelki wypadek dla tego, komu pierwszemu będzie potrzebna. Na szczęście mamy od teraz jakiś zapas i co ważne „guma” nadaje się również do Yamahy Krzysia! Lokujemy oponę na „topcase” Benka BMW i wracamy do knajpy , do naszych pań. Okazuje się, że nasze niewiasty rozbawione, tańczą z poznanymi tam Ormianami – ot ta wschodnia gościnność! Mamy spory problem, by po posiłku opuścić to miejsce, nie mogąc do końca przekonać kompanów zabawy dlaczego nie chcemy pić i bawić się dalej – „cóż tam parę piwek, tu wszyscy piją i jadą dalej!” – wymogli jedynie na nas symboliczne stukanie się pełnymi pucharami trunku , bez wypijania ich zawartości. Wieczorem tego dnia docieramy do Bijska, na teren katolickiej parafii ks. Andrzeja – dziennikarza i redaktora syberyjskiej katolickiej gazety.( Fr Andrzej Obuchowski 695 301 Biysk-1 , Str. Tvierskoj 3 ,Box – 5 Russia , tel/fax +7 (3854) 371463 , e-mail andrzej@mail.biysk.ru www.mateusz.pl/goscie/misja ) Kontakt do duchownego przekazał nam i rekomendował nas jeszcze z Nowosybirska ojciec Gracjan. Ks. Andrzej ma do dyspozycji przy parafii podróżniczy domek i jest niezwykle miły i gościnny. Zawsze chętnie udostępnia to miejsce podróżnikom przybywającym w tych stronach. Oprócz nas gości tu również para polsko – niemiecka lecz właśnie dzisiaj pojechali na raftingowy spływ rzeką Katuń, przełomami gór Ałtaj – te spływy to ponoć światowa atrakcja tego regionu! Kolacja wspólnie z ks. Andrzejem w azerskiej knajpce i czeburaki z mięsem i serem o wielkości „pirogu” noszonego przez Napoleona. Nawet Krzysiu nie zmógł go w całości! Później pigułka podróżniczo- regionalnej wiedzy przekazana przez ks. podróżnika Andrzeja przy zimnym, lanym z beczki piwie „Baltika siedmiorka” - upał dzisiaj był niemiłosierny 30-34 C.


Dzień trzynasty, 4 lipca 2007 r. – środa (Bijsk – rep.Ałtaju - Iodro)


Pożegnanie z ks. Andrzejem, który życzy nam udanego przejazdu przez góry Ałtaj i Mongolię i zawsze chętnie widzi nas tu ponownie, gdyby nie udało się zrealizować tego zamierzenia. Duchowny wyjeżdża jeszcze przed nami mając wiele załatwień dzisiejszego dnia. Opuszczamy posesję omijając wielką kałużę, która powstała po wczorajszej burzy na bocznej drodze. Jadąc wąską ścieżką zahaczam o stalowy gruby kołek wysoki na ok. 20cm wbity w trawę tuż przy jej brzegu, był niewidoczny bo zielsko było wyższe od niego i miało może 25 cm! Nieprawdopodobny ból w lewej nodze, dosłownie sprasowało mi duży palec w nodze pomiędzy tym kołkiem, a podnóżkiem motocyklowym! Tylko jakimś nad ludzkim wysiłkiem i prawdopodobnie zastrzykiem wewnętrznej adrenaliny udało się utrzymać nasze BMW w pozycji horyzontalnej i nie wywrócić maszyny!!! Potworne pieczenie, skaczę na jednej nodze jak oszalały! But rozerwany, wiszą jakieś łaty, jednak po chwili ciut lepiej i zdejmuję poszarpanego buta z obolałej nogi! Wszystko sine , lecz jakby nic nie złamane, ruszam palcami, rozległe stłuczenie , zmiażdżenie lecz bez złamań! Wracamy na parafię, kleimy buta i okładamy obolałe palce altacetem w żelu. Próba ponownego założenia buta wypadła pomyślnie, decyzja - będę próbował jechać dalej. Zranione miejsce niesamowicie piecze i boli. Dojeżdżamy do Górno-Ałtajska i zwiedzamy regionalne muzeum rekomendowane przez ks. Andrzeja, moja noga „daje radę” i kuśtykając udaje mi się zwiedzić to, myślę, że nieco przereklamowane muzeum. Atrakcją było również odwiedzenie w tym miejscu wystawy figur woskowych przywiezionej z Petersburga – Putin, car Iwan Groźny, car Piotr II - 2,20 wzrostu i wiele innych historycznych postaci Rosji i nie tylko. Jedziemy dalej na południe i wjeżdżamy w góry Ałtaj. Najpierw przypominają nieco Beskidy, później jakby Bieszczady, dalej podobne są do naszych Pienin z przełomami rzek Poprad i Dunajec, a tu rzeka Katuń i jej dopływy. Niezwykle zielono i soczyście. Docieramy tego dnia do małej ałtajskiej osady Iodro (Jodro) w Ongudajskim rejonie, gdzie mieści się kompleks z gostinicą (mały domek i drewniana jurta), restauracją i dużą jurtą mieszczącą regionalne muzeum. Wokół wspaniałe góry , a ten teren znajduje się na obszarze Narodowego Parku, gdzie są naskalne wizerunki i obrazy, które powstały 4-3 tyś lat temu! Wspaniałe miejsce, wspaniała atmosfera i klimat jego otoczenia, świetni gospodarze i goście w osobach pracowników muzeum z Bijska, którzy prowadzą tu naukowe badania i archiwizację naskalnych wizerunków. Jest wśród nich Natasza Zamaradzka z pochodzenia Polka. Ich dyrektor osobiście prowadzi nas i objaśnia naskalne wizerunki, które jutro będą kopiowane po to aby turyści, których obecnie jest mnóstwo nie zniszczyli i nie zatarli tych historycznych obrazów. Zamawiamy seans regionalnego pokazu połączonego z degustacją ałtajskiej kuchni, który prowadzi osobiście nasza gospodyni, Ałtajka. Spektakl, bo raczej tak to trzeba nazwać, odbywa się w jurcie przeznaczonej i przygotowanej do tego celu. Wspaniały pokaz, wielka dawka historii i wiedzy na temat tego narodu. Kumys, wódka przygotowana z kumysu o podobnym smaku, jak sake; wędzone i suszone w jurcie nad ogniem sery, kiełbasy końskie i inne wyroby. Czasem specjały szokowały smakiem i wyglądem, czasem znajdowaliśmy odpowiedniki polskich przysmaków typu oscypek, bryndza, bunc, czy żętyca (serwatka z owczego mleka). Tu dowiadujemy się również o mocy tzw. ”mumio” czyli skalnych łez – smolisty, czarny wytwór natury, ściągany w tym rejonie z zagłębień skalnych; ludowy, odwieczny środek na szybkie leczenie złamań, stłuczeń i innych urazów. Gospodyni przygotowała miksturę, zrobiliśmy kompres na obolałą nogę i czekamy na efekty do jutrzejszego poranka. Piwko i spać- to był długi dzień!


Dzień czternasty, 5 lipca 2007 r. – czwartek (Iodro – Taszanta -Mongolia)


Rano okazało się że specyfik pomógł i to skutecznie, opuchlizna nieco sklęsła, a zgniecenie wyszło na zewnątrz mocnym zsinieniem i boli znacznie mniej – ogólnie mówiąc jest OK. Od gospodarzy mamy propozycję posadzenia drzewek w alei przyjaźni – koszt 8$ od drzewka – ja z Gosią postanawiamy natychmiast, że tak uczcimy naszą miłość i idziemy sadzić nasze drzewo. Tak po cichu myślę, że będzie to kiedyś świetny pretekst aby tutaj powrócić! Czas pięknie tu płynie , lecz trzeba dalej jechać. Podaję namiary na ten regionalny kompleks: Toptygina Galina Michajłowna tel. 8 3884525424 lub kom. 8 9069702118. Ruszamy dalej na południe przez niezwykle ciekawe góry Ałtaj, widoki powalają gdyż zaczynamy wjeżdżać w coraz wyższe partie gór, teraz to już jakby Tatry, a w oddali Alpejskie ośnieżone szczyty z wieloma lodowcami – coś wspaniałego! Co chwilę zatrzymujemy się aby fotografować, gdyż dodatkowo pogoda i układ chmur na niebie zachęca do tego. O 14.00 jesteśmy 50 km przed Taszantą (ostatnia miejscowość na terenie Rosji) i tankujemy na ostatniej rosyjskiej stacji benzynowej. Tu spotykamy kilkunastoosobową grupę motocyklistów z Litwy, którzy w towarzystwie serwisowego Dogge jadą również naszą trasą – sami faceci, każdy solo na motocyklach enduro typu: KTM,BMW,Honda Afrika. Ich przywódca to Henrike Eimontas e-mail heimontas@grnail.com , od niego dowiadujemy się że przejście jest czynne tylko do 17.00. Szybkie ostatnie uzupełnienie zapasów i rozległym pięknym płaskowyżem otoczonym wokół wielkimi ośnieżonymi górami, drogą prostą jak „strzała” pokonujemy ostatnie rosyjskie kilometry. Od Ust-Siema, już od wczoraj, gdzie droga odbiła od wąwozu rzeki Katuń poruszamy się tzw. Czujskim Traktem, czyli drogą uruchomioną już w 1903 r. Była to ważna droga zaopatrzeniowa dla Mongolii i Ałtajskiego kraju. Obecnie to doga nr.M52 o dobrej nawierzchni, przebiegająca przełęczami i wąwozami, wśród pięknych krajobrazów, gdzie w oddali widać było największe szczyty Ałtaju: Aktru (4044 m.n.p.m.), Maaszej (4177 m.n.p.m.) i ten najwyższy Biełucha (4506 m.n.p.m.). Podobno za komunistycznych czasów jechała tu ciężarówka , za ciężarówką i ruch handlowy był wzmożony, obecnie źródła zaopatrzeniowe Mongolii mają różne kierunki, nie tylko z Rosji. O 15.30 stajemy na granicy, spora kolejka, ale puszczają nas bokiem. Trochę w stresie, że nas dzisiaj nie odprawią poddajemy się granicznej, biurokratycznej procedurze. Idzie jednak nadzwyczaj sprawnie i o17.30 opuszczamy punkt odprawy po rosyjskiej stronie, do faktycznej granicy jest jednak jeszcze 25 km, bo usytuowana jest na samej przełęczy Durbet-Daba 2480 m.n.p.m (tyle wskazywał mój GPS). „Rzutem na taśmę” stajemy przed bramą do Mongolii 10 min przed zamknięciem przejścia! Mówiąc o bramie miałem na myśli dwie: tą jedną stalową i drugą utworzoną z niespotykanej dotąd nigdzie i nigdy tęczy, która powstała na granatowo-sinym burzowym niebie, oświetlonym zachodzącym słońcem! Coś niezwykłego i o niespotykanej kolorystyce, w pierwszej chwili myśleliśmy, że to jakieś niezwykłe rozszczepienie światła, jakaś kolorowa łuna , dopiero później wyłoniła się tęcza o niespotykanej barwie i intensywności świecenia. Taką ciekawostką przyrodniczą przywitała nas Mongolia. Stajemy przed tą stalową bramą czekając na decyzję czy nas jeszcze wpuszczą do tego kraju. Zdumieni przecieramy oczy, bo od strony Mongolii podjeżdża Ford T z 1915 r., z dwoma śmiałkami w pilotkach – zjawa , prawda, czy przenieśliśmy się w czasie o jeden wiek?! Okazuje się, że to prawda! Ci śmiałkowie z Holandii pokonują historyczną trasę rajdu Pekin- Paryż właśnie na tym sprzęcie w 100-lecie jej organizacji! Już dwa miesiące są w drodze.( Revival Tour Peking-Parijs tel 06 20602440 e-mail dregter@hotmail.com , www.kilometersvoorkinderen.nl ) Po chwili jest decyzja; nas odprawią po stronie mongolskiej, Holendrzy muszą czekać do jutra, aby odprawili ich Rosjanie. Przykro gdyż z powodu braku znajomości języka angielskiego, rosyjski pogranicznik nas prosi o przekazanie im tej niepomyślnej wiadomości. Jedziemy do punktu odprawy mongolskiej, 8 km od faktycznej granicy. Tutaj też dokładnie kończy się asfalt. Odprawa widocznie z powodu chęci szybkiego zamknięcia przejścia błyskawiczna, żadnego pytania o kaucje za motocykle. Po zapłaceniu jakiegoś osobistego ubezpieczenia 5$ od osoby, tuż przed otwarciem bramy wyjazdowej z przejścia jesteśmy o 18.40 po mongolskiej stronie. Myślimy o pozostaniu tuż za granicą i wynajęciu jakiejś jurty, lecz rosyjski kierowca radzi aby pojechać 40km dalej w rejon trzech jezior, bo tu nas ograbią i jest tu „mówiąc krótko”- nieciekawie. Korzystamy z rady i jedziemy dalej. Ruszamy przez step mongolską szutrówką, wyraźnie odznaczającą się drogą od innych stepowych dróżek, biegnących równolegle jak naczynia włosowate od głównej arterii. Pralka jak „cholera”, lecz nico inna niż na rosyjskiej „federalce” z Czity do Chabarowska, lub argentyńskiej, kultowej drodze nr.40 biegnącej przez Patagonię – tysiące km pokonaliśmy już takimi drogami w świecie. Po „wjechaniu się” w rytm drogi i mojego BMW, da się jechać spokojnie i bezpiecznie 60-70km/h. Po przejechaniu ok.10 km czekam na Benka i Krzysia. Nie da się jechać ściśle jeden za drugim bo kurzy się, a gdy jadę wolniej to pralka jest dużo bardziej odczuwalna i uciążliwa. Już po tych 10 km takiej drogi dostrzegam wyraźną różnicę w zawieszeniu nowego BMW Adventure , jest wspaniale zestrojone, a motocykl trzyma się drogi jak przyklejony. Zdecydowanie poprawiono pracę tylnego zawieszenia, które w poprzednim modelu było za sztywne. Po chwili jest Benek i również zaskoczony drogą na „plus” jak ja, wszak to wg. wszystkich opisów miał być najgorszy odcinek traktu. Czekamy na Krzysia, dojeżdża po 10 min z miną na „kwintę” - tragedia, mało nie leżał, podpiera się nogami, Ala łzy w oczach i wydaje się, że motocykl rozpadnie się, tak trzęsie. Szybciej nie sposób jechać gdyż wiotki przód Yamahy powoduje całkowity brak kontroli i sterowności motocykla na drodze jak pralka, zasypanej sporą ilością żwiru wymieszanego z piaskiem! Motocykl jest przeładowany, dwie osoby i kupa bagażu, to za dużo jak na możliwości Yamahy Super Tenere 750. Teraz nie ma wyjścia próbujemy jechać dalej. Sytuacja powtarza się przy każdym następnym postoju i oczekiwaniu. Krzysiu oświadcza, że nie jest w stanie tym motocyklem w taki sposób jechać, a droga bez asfaltu będzie na dystansie 1400 km, to za duży stres. Podejmujemy więc szybką i jedyną decyzję – jutro wracamy do Rosji i nad Bajkał dotrzemy od zachodniej strony przez Rosję. Nie zostawimy przecież naszego najlepszego kolegi, dla którego pojechaliśmy jako przewodnicy w tę trasę - rok temu bez chwili wahania razem z Gosią obiecaliśmy Krzysiowi i Ali to, że dowieziemy ich nad to syberyjskie morze. Rezygnujemy więc z przejazdu przez Mongolię do Ułan Bator i zwiedzenia dokładniej wschodniego brzegu Bajkału, gdyż przy takiej wersji nie będzie już na to czasu! Benek z Mirką oczywiście czynią tak samo, gdyby Krzysiu z Alą dosiadali również BMW z pewnością pojechalibyśmy dalej razem, tak jak było wcześniej zaplanowane. Po przejechaniu ok. 50 km zatrzymujemy się przy drodze, a napotkani Mongołowie oferują do dyspozycji cała jurtę. Podjeżdżamy zobaczyć co to za oferta. W jurcie mieszka cała wielopokoleniowa rodzina mongolskich Kazachów. Część rodziny pójdzie spać do przyległego domku, nam dają do dyspozycji połowę namiotu i łóżka do spania. Robi się późno, więc decydujemy się skorzystać z tej propozycji. Od tego momentu wszystkie doznania to pełny folklor, trudny do opisania!

Obok jurty stado kóz, nie ma prądu, palenisko na środku namiotu opalane kozim łajnem, specyficzne zapachy, babcia z dziadkiem w otoczeniu całej trzypokoleniowej rodziny „kuchcą” i przygotowują kolację. Z drugiej strony my popijamy jakąś ruską wódeczkę aby wyzabijać zarazki i uczcić dojazd do Mongolii. Jest kultowo i wspaniale! Benek z Krzysiem mają lokum noclegowe na specjalnych dywanach, ja z Gosią jakąś rozlatującą się wersalkę, Ala z Mirkiem na szpitalnych łóżkach. Cała materiałowa jurta wyścielona od sufitu przez ściany po podłogę dywanami.

Zapada chłodna mongolska noc na stepie, gdzieś po południowej stronie gór Ałtaj. To był niezwykle trudny, przełomowy i stresujący dzień!


Dzień piętnasty, 6 lipca 2007 r. – piątek (Mongolia – Iodro)


Noc była naprawdę bardzo zimna i śpiący na dywanach Benek z Krzysiem zmarzli potwornie – jak to się mówi „ciągło od ziemi”. Poranek przywitał nas piękną, klarowną i słoneczną pogodą. Step mongolski, jurta, kozy i my pośród kazachskiej rodziny. Skuszeni wczorajszymi zapachami kolacji naszych gospodarzy, na śniadanie zamówiliśmy u nich posiłek. Przynieśli następną porcję wyschniętych „kup” kozich i wzięli się za przygotowanie potrawy na specjalnym palenisku-piecyku wewnątrz jurty. Mięso baranie, lub kozie – trudno wyczuć - ziemniaki i makaron, przyprawy, olej i to wszystko do wielkiego gara. Po kilkudziesięciu minutach mamy zaproszenie do stołu. Całkiem dobre, jedynie nieco za tłuste. Gosi i Krzysiowi obserwującym, jak to było przygotowywane jedzenie staje w gardle – mnie, Benkowi i Mirce– po odsączeniu z nadmiaru tłuszczu nawet całkiem smakuje. Rano dowiadujemy się, że jesteśmy na skraju niegdysiejszej osady Cagaannuur, w której rozgałęziają się szlaki na wschód wzdłuż granicy z Rosją w kierunku Ulaangom i na południe w kierunku Olgij, Hovd. Osada Cagaannuur ponoć kwitła i tętniła handlowym życiem, obecnie jakieś ruiny domków i parę jurt gdzieś w zasięgu wzroku, na horyzoncie rozległego stepu pomiędzy górami. Jedziemy na penetrację najbliższych okolic w kierunku jezior trasą na wschód. Droga całkiem przyzwoita, dla nas i Benków żadnych problemów. Krzysiu też dzisiaj trochę inaczej patrzy na sprawę i stwierdza, że gdyby było 10 dni na przejazd do Ułan Bator to i tą Yamahą da się przebrnąć, niestety urlop Ali nie pozwala na taki rozwiązanie, braknie nam czasu na powrót. Fantastyczne krajobrazy, wielbłądy, jaki, rozległe stepy – warto było nawet ten skromny wycinek dzikiej Mongolii zobaczyć, lecz tak jak zadecydowaliśmy wczoraj nastał czas powrotu do Rosji. Już „wjeżdżeni” w mongolską pralkę i nasze BMW pomykamy z Benkiem po „szutróweczkach” z wielką przyjemnością i uznaniem dla naszego sprzętu. Krzysiu swoim tempem i w stresie również melduje się na granicy, a zdenerwowanie bardziej wynika z tego, że musimy na niego czekać niż z samej jazdy. No cóż Krzysiu jest bardzo ambitny i źle mu z tą sytuacją, pocieszamy go i relaksujemy wspólnie z Benkiem.

Realizujemy scenariusz dnia poprzedniego, tylko w odwrotnym kierunku. Mimo, że jesteśmy na granicy już o 14.00 i tak opuszczamy punkt odprawy rosyjskiej dopiero o 18.30. Największym zaskoczeniem było dla nas to że ponownie spotkaliśmy ekipę z Forda T – czy przyjedziesz na przejście graniczne rano, czy tak jak my po południu, to odprawisz się dopiero na koniec jego urzędowania! Jeszcze tego dnia pokonujemy dystans 270 km i stajemy na nocleg w małej ałtajskiej osadzie Iodro, gdzie spaliśmy przedwczoraj. Była bania i miła biesiada z innymi gośćmi, wszak rozpoczął się weekend. Dzisiejsza droga to również wspaniałe krajobrazy Ałtaju w zachodzącym słońcu – wspaniałe i niepowtarzalne góry- dla tych gór i ich widoku warto było tu nawet specjalnie przyjechać!


Dzień szesnasty, 7 lipca 2007 r. – sobota (Iodro – Bijsk)


Dzisiejsza trasa to przejazd do Bijska. Rano dziwne obrazki, wszyscy polewają się wodą, nas też nie pominięto. Okazuj się że dziś wg. tradycji religijnej i kalendarza prawosławnego, święto Ivana Kupielnika (Kupały) - czyli Jana Chrzciciela w naszej katolickiej interpretacji:

Magiczne przesilenie. Iwan Kupała to nasz Jan Chrzciciel. Kupała w Rosji jest także figurą mitologiczną, podobnie jak Kostrubonko, Kostroma, Łada czy Jaryło. ...mimo że nawiązują do imienia świętego chrześcijańskiego, mają pradawny i pogański rodowód. Słowiańska sobótka, w Rosji zwana też nocą Kupały, która powinna być obchodzona jako dzień i noc zakochanych

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,60153,885316.html

Wspaniałe widoki na góry widziane z innej strony, żar się leje z nieba, ponad 34 C.Czas na chwilę wytchnienia, zjeżdżamy do cienia na polankę nad rzeką. Jest to również miejsce obozowe dzieci z Zespołu Pieśni i Tańca przebywających tu na wakacjach

Tylko pojawiliśmy się na polanie , od razu poczęstunki, wódeczka i biesiada na całego. Dzień zabawy i radości – rytualne kąpiele w rzece, świetna zabawa. Tu czujemy tą spontaniczną wschodnia gościnność- cudownie mijają chwile odpoczynku.

Wieczorem ponownie meldujemy się na parafii w Bijsku u ks. Andrzeja. Dokładna powtórka scenariusza wieczoru z dnia 3 lipca, kiedy byliśmy tu po raz pierwszy – doszły tylko tematy naszego przejazdu przez Ałtaj i pobytu w Mongolii. W związku ze zmianą trasy naszego przejazdu wykonuję parę telefonów aby wykorzystując stare znajomości uprzedzić naszych przyjaciół o chęci spotkania się z nimi i ewentualnego udostępnienia miejsca na nocleg. Wszędzie jesteśmy mile zapraszani i oczekiwani, jedynie w głosie Andrieja z Taiszet czuję nutę rozżalenia że będziemy sporo wcześniej ( wg. wcześniejszego planu przejazdu u niego mieliśmy zakończyć syberyjską eskapadę motocyklową i załadować się na Kolej Transsyberyjską) później, jak dojechaliśmy do niego wyjaśniło się dlaczego!


Dzień siedemnasty, 8 lipca 2007 r. – niedziela (Bijsk – Kemerowo)


Wcześnie rano wyjazd na trasę. Po chwili skupienia w kościółku i pożegnaniu z ks. Andrzejem jedziemy na miejscowy cmentarz, gdzie znajduje się zbiorowa mogiła polskich sybiraków. Dróżka pod grób wyasfaltowana, bo obok znajduje się grób ojca Wojciecha Jaruzelskiego - Władysława, który w 1942r został tu pochowany. Ten region był niegdyś częstym miejscem gdzie zsyłano Polaków. Dzisiejszy plan przejazdu to dotrzeć do Kemerowa. Wybieramy drogę sugerowana przez ks. Andrzeja - miała być najkrótszą, ok.400 km! Jedziemy z Bijska boczną drogą przez Czelinnoe, Martynowo, Kuzedeewo, Malinovke na Nowokuźnieck i dalej już płatną drogą szybkiego ruchu (od motocykla 10 rubli opłaty =1.20zł) do Kemerowa. Z tych 400 km zrobiło się 540 km, a pierwsze 100 km to wykopki, jamy, a miejscami plac budowy drogi, taki jak na „federalce” – tragedia! Na rogatkach miasta czeka na nas powiadomiony wczorajszym telefonem, nasz kolega, ks. Andrzej. Prowadzi nas do miejsca, gdzie mieści się parafia katolicka. Jak przed pięciu laty usytuowana jest na pierwszym piętrze w bloku mieszkalnym - jedno mieszkanie wielopokojowe, gdzie kaplica zajmuje jeden z pokoi. Ks. Andrzej obecnie już rozpoczął budowę nowego kościoła katolickiego w centrum miasta. Przygotował na powitanie świetny bigos. Tyle nowych rzeczy wydarzyło się w jego i naszym życiu podczas minionych pięciu lat. Zawsze mieliśmy ze sobą kontakt, lecz co do spotkań to ostatni raz odwiedził nas w naszej „chałupie na górce” jeszcze przed wyjazdem w podróż dookoła świata. Po kolacji długi spacerek, odwiedzamy miejsce budowy kościoła, odwiedzamy deptak w centrum miasta, z bulwaru nad rzeką Tobol robimy fotki, było również spotkanie z grupą miejscowych „bajkerów” - Krzysiu nadal próbuje zakupić nową tylną oponę o rozmiarze 17cali – jest to tutaj, jak na razie nadal niewykonalne!!!

Miasto rozwija się niezwykle dynamicznie i po wizerunku, który miałem z przed pięciu lat nie pozostał żaden fragment. Czysto, schludnie, nowe drogi, wszystko równiutko wyasfaltowane. Spacer do późna dobrze zrobił i spaliśmy jak „zabici”.


Dzień osiemnasty, 9 lipca 2007 r. – poniedziałek (Kemerowo – Krasnojersk)


Pożegnanie z Andrzejem i przejazd do Krasnojarska 540 km drogą nr M53. Za namową Andrzeja zatrzymujemy się w Mariinsku, przy sklepie zakładowym miejscowej fabryki likierów. Ciekawy zestaw gorzelnianych specyfików, zakupujemy coś nie coś do przetestowania. Później przejazd przez nieprawdopodobnie zasmrodzony Aczyńsk (straszny smog) – co może uczynić jedna huta aluminium, jeszcze 50 km za miastem widać było skutki jej trucicielskiej działalności, jak w takich warunkach mogą żyć ludzie??? Wieczorem meldujemy się w budynku ojców Klaretynów w Krasnojarsku. Tadeusz wita nas jak zwykle bardzo serdecznie, tym razem ałtajskim miodem i „specyficzną Coca Colą”. Spacery wzdłuż i w poprzek Jeniseju. My wzdłuż bulwarem nad rzeką pod mostem, nasze panie w poprzek – mostem. Wygodnicko dały się podwieźć ojcu, a potem nie mogły nas znaleźć, miały pietra i trochę stresu z tego powodu. Na szczęście przez nasz upór zostały odnalezione i wszystko szczęśliwie się zakończyło. Ponownie widzimy ekspansywny rozwój tego milionowego, pięknie położonego nad rzeką Jenisej miasta. Później spotkanie z ks. Maxem ( nasz zawsze mile wspominany rosyjski przyjaciel – to też już 5 lat historii!) i Polaków w świecie rozmowy do późnych godzin nocnych! Ta krasnojarska odmiana Coca Coli smakowała wybornie, miała taki świetny „kiedrowy” (cedrowy) posmak!!!!


Dzień dziewiętnasty, 10 lipca 2007 r. – wtorek (Krasnojarsk – Taiszet)


Rano pod przewodnictwem ks. Tadeusza oglądamy panoramę miasta ze wzgórza, spod cerkiewki- ulubione miejsce sesji zdjęciowych nowożeńców (jej wizerunek znajduje się na 10-cio rublowym banknocie). Następnie jedziemy pooglądać postępy w budowanym przez Tadka katolickim kościele na jednym z wielkich osiedli okalających Krasnojarsk. Dwa lata temu jadąc wokół świata wiozłem posłanie do parafii na Jackowie w Chicago, aby wsparli budowę – okazało się że „0” reakcji i wsparcia. Dalej w potwornym skwarze uciekamy z tego miast i drogą na Kańsk kierujemy się do Taiszet, do naszych przyjaciół Tani i Andrieja. Ostatnie 160 km to obraz drogi bez drogi! Trudno to opisać – trzeba zobaczyć i przeżyć osobiście! Dobrze, że jest sucho, bo zastygłe błoto w niektórych miejscach tworzy na drodze góry i wąwozy do 2 m wysokości, kurzy się potwornie, nawet wysokim Adventure zahaczam o wystające nierówności! Jedziemy, jak to się mówi „z koła na koło”. O 20.00 jesteśmy w progach domu Tani i Andrieja. Już z oddali macha do nas ich syn Kola – 16-sto latek, zmężniał niesłychanie. Trudno mi będzie opisać to królewskie przyjęcie, powiem jedynie że natychmiast wydało się dlaczego czułem nutę rozczarowania we wcześniejszej rozmowie telefonicznej. Andriej natychmiast prowadzi nas do bani abyśmy mogli zmyć i rozładować trudy podróży. Tłumaczy, iż bania jest w fazie remontu i że specjalnie rozpoczął remont tak, aby go zakończyć na planowany i zapowiedziany w pierwszej wersji nasz przyjazd. Ot ponownie ta wschodnia syberyjska gościnność, jak możemy odwdzięczyć się tym wspaniałym przyjaciołom?

Na tym nie kończy się gościnność, okazało się że Andriej przygotował całą wanienkę smakowitych szaszłyków, a aby było mięso, rzeźnik w miejscowej masarni musiał na życzenie Andrieja zabić w nietypowym czasie świnię. Normalnie wszyscy w miasteczku zakupują świeże mięso przed weekendem w czwartek ( brak lodówek i zamrażarek, struktura zabudowy tego 40 tyś miasteczka to małe, syberyjskie drewniane domki)– ja powiadomiłem go o naszej zmianie planów późnym wieczorem w sobotę. Biesiada trwała do drugiej w nocy, a Tania przygotowała same syberyjskie smakołyki. Zakropiliśmy nieco to spotkanie, było to możliwe, gdyż jutro mamy pierwszy dzień odpoczynku podczas naszej podróży – dzień bez planowanej jazdy na motocyklu. Dziękujemy za wszystko Taniu i Andrieju i czekamy na rewizytę w Polsce !!!!


Dzień dwudziesty, 11 lipca, 2007 r. – środa (Taiszet – pobyt)


Dzień techniczny - pranie, czyszczenie, wymiana oleju, sprawdzanie sprzętów, to już 9000 km odkąd wyjechaliśmy z domu. Benek wymienia przednią oponę. Jest taka możliwość, gdyż u Andrieja pozostała jeszcze z przed dwóch lat moja kostkowa Continentalka i to w niezłym stanie, dużo lepsza niż kostkowa Metzelerka, na której wyruszył z Polski. Może Metzelerka jest dobra parametrowo, lecz wytrzymałościowo trzeba założyć, że 9-10 tyś km to jest max, ile na nich można przejechać, tak z przodu taki i z tyłu. Moje kostkowe Continentalki trzymają się, jak na razie super i zakładam ich przebieg na ok. 14 tyś km, na szutrach spisują się świetnie, na asfalcie są równie dobre! Następny techniczny element dzisiejszego dnia, to zakup biletów powrotnych na Kolej Transsyberyjską z Irkucka do Moskwy, z rozeznaniem możliwości przewozu motocykli. Po paru telefonach Andrieja do Irkucka na dworzec, mamy pełny obraz sytuacji; należy wykupić bilety dla właścicieli motocykla i 2godz. przed odjazdem pociągu zgłosić się do działu bagażowego z motocyklem, tam go zważą, a następnie załadują do wagonu bagażowego, jadącego z tym składem. Koszt 18,50 rubla od kilogram. Zakupujemy więc bilety na przejazd składem o nazwie „Bajkał” na 20 lipca, wyjazd z Irkucka 11.40 czasu Moskwa (18.40 czasu Irkuck), w Moskwie skład jest 23 lipca o godz. 16.30. Koszt przejazdu w wagonach „kupe”(czteroosobowe przedziały sypialne) – 9100 rubli od osoby (370$). Krótkie podliczenie ok.900$ za „moto” +dwie osoby. Od teraz mamy 9 dni na dojazd, zwiedzanie Bajkału i jego okolic. Wieczorem scenariusz dnia poprzedniego z ograniczeniem co do trunków, było jedynie małe piwko. Był jeden niemiły akcent, ich syn Kola nie otrzymał wizy do Anglii, a już jutro miał tam lecieć na obóz językowy, aby podszkolić angielski - nie podali nawet powodu odmowy. Kola nieco podłamany, nawet bilety miał wykupione - nam również było jakoś źle z tą wiadomością.


Dzień dwudziesty, pierwszy 12 lipca, 2007 r. – czwartek (Taiszet- Czeremchowo)


Po pożegnalnym śniadaniu, Andriej z Tanią i synem Kolą wyprowadzają nas za miasto. Andriej obiecuje, że jak wybuduje dom rodzicom, to przyjedzie do Polski nas odwiedzić, teraz ma właśnie te priorytety finansowe i czasowe. Dalej już szutrową drogą podążamy w kierunku Irkucka. Dalej przez następne 400 km; gruntówka, szuter, kawałki asfaltu, jamy – generalnie od ostatnich 5 lat zdecydowanie gorzej, po wyjechaniu z Krasnojarskiego Kraju i wjeździe do Irkuckiego, czas jakby zatrzymał się w miejscu, lub nawet cofnął! Wyraźnie widać gdzie „kasa” robi swoje i rozwija gospodarczo i cywilizacyjnie regiony – w tym Irkuckim Kraju z pewnością nie ma jej za wiele. Później od Tulun już nieco lepiej i po pokonaniu 550 km zjeżdżamy z międzynarodowej drogi nr.M53 do Czeremchowa szukać noclegu. To fragment Rosji i Syberii, który nie obudził się jeszcze z komunistycznych czasów. Gostinica w mieście nie dość że droga (500rubli od os.) to przypomina jakąś norę, o wyglądzie zbiorowych toalet i łazience, nawet nie wspomnę – klęska! Jest jeszcze druga, tylko o nieco wyższym standardzie lecz życzą sobie 50$od głowy – jakaś utopia. Na szczęście właśnie tam mają garaż, więc motocykle są bezpiecznie ulokowane na tę noc – i tu czuć jakiś absurd, bo cały garaż wynajmujemy za 50 rubli, czyli 2$ - łóżko 50$, garaż 2$???? Miejscowość koszmar, mogłoby startować w rankingu najbrzydszych miast świata. Wspólna kolacja w jednym z pokoi (brak restauracji) i zmęczeni dzisiejszą kiepską drogą idziemy spać


Dzień dwudziesty drugi, 13 lipca, 2007 r. – piątek (Czeremchowo – Wierszyna)


Rano szybki wyjazd z tego „syfu” i jedziemy do oddalonego o 30 km Svirska nad rzeką Angarą. Tu znajduje się przystań promu, który kursuje na drugą stronę tej wielkiej rzeki, do Kamionki. Mamy szczęście bo już o 11.30, czyli za pół godz. wypływa właśnie na drugi brzeg (średnio płynie co 2-3 godziny od 8 -22 ). Druga strona Angary to już tereny buriackie i zdecydowana zmiana wyglądu twarzy jej mieszkańców – typowi Azjaci o mongolskich rysach i śniadej karnacji. Od każdego napotkanego osobnika płci męskiej wionie alkoholem. Po drugiej stronie skończył się również asfalt, szutrowymi drogami przez Morozowo, Bochan (centrum kulturalne Buriatów), Tichanowkę docieramy do polskiej wioski Wierszyna. Ostatnie 15 km to glinianka, która odcina możliwość dojazdu na motocyklu podczas deszczu – „błotko jak masełko”, teraz wyschnięte wygląda jak krajobraz po bitwie, rozorane traktorami i ciężarówkami wywożącymi drzewo z lasu. Ponownie nie widać żadnej zmiany do 5 lat wstecz, kiedy to na motocyklu byłem pierwszy raz, obecnie to już 3 raz jak odwiedzam tę wioskę. Zatrzymujemy się w Domu Polskim, klucze przekazuje córka Ludmiły Wiżajtas z domu Figura, nauczycielki języka polskiego w miejscowej szkole i opiekunki tego domu. Jej mąż z pochodzenia Litwin zajmuje się wyrębem drzewa w tajdze, obecnie przymusowo uziemiony, złamał nogę. Ludmiła wróciła nieco później i do nocy trwały rozmowy o losach Polaków spod Olkusza, którzy przybyli w te rejony w 1910 w poszukiwaniu pracy i chleba. Wszystko rozpoczęło się gdzieś pod koniec XIX w. w małej wiosce Czubrowice na styku trzech zaborów w okolicach Olkusza. W owej wiosce umarł kowal i nie pozostawił swojego następcy. Mieszkańcy ogłosili nabór na kowala. Zgłosił się Jan Figura z przyległego Śląska i prowadził w wiosce kuźnię. Miał trzech synów - jeden odziedziczył kuźnię. Drugi syn również Jan wybudował w wiosce młyn wodny, niestety z powodu kolejnych dwóch lat suszy i w związku z niskim stanem wody w rzece młyn nie funkcjonował. Jan Figura zbankrutował. Wioska położona była w granicach zaboru rosyjskiego, młynarz skorzystał z planu zasiedlania Syberii, ogłoszonego przez ówczesnego ministra rolnictwa carskiej Rosji, Stałypina i wyjechał dobrowolnie zakładać wioskę Wierszyna na Syberii. Polscy osadnicy wykupili tereny od miejscowej ludności ,czyli Buriatów, karczowali tajgę, a nasz Jan wybudował w wiosce również młyn wodny . Wszystko prosperowało wspaniale aż do czasów nastania komuny. Jana jako polskiego kułaka pojmano i słuch po nim zaginął. Wszystkie dobra przejął kołchoz. Nastały ciężkie czasy, jednak tu w przeciwieństwie do wioski Białystok pod Tomskiem (opis w relacji z trasy podróży dookoła świata www.wimdookolaswiata.pl ), mowa polska nie zaginęła, problem był jedynie z nauką pisania i czytania po polsku. Na przykład teksy polskich piosenek zapisane były ruskimi „bukwami” (literami cyrylicy). Wioski do tej pory nie zrusyfikowano i pozostało ponad 150 rodzin z korzeniami polskimi. W latach 90-tych odbudowano kościół przerobiony wcześniej na klub. W szkole wiejskiej uruchomiono naukę języka polskiego. Ludmiła prawnuczka Jana Figury wyjechała do Polski na studia, a po powrocie podjęła pracę w szkole i do tej pory naucza dzieci języka polskiego, prowadzi Klub Polski i krzewi Polskość wśród mieszkańców wioski. Co do losów Jana młynarza wiadomo, że został zgładzony w budynku NKWD w Irkucku (dopiero teraz znalazły się akta tego zbiorowego mordu), miejsce pochówku jest nieznane. Tak pokrótce wygląda historia jednej polskiej rodziny przybyłej i mieszkającej na Syberii.

Jednak, jak to w życiu bywa, a w szczególności pomiędzy Polakami - gdzie dwóch rodaków tam trzy zdania- od ostatniej bytności przed dwoma laty zaczęty się jakieś niesnaski i podziały w małej wioskowej polskiej społeczności. Dom Polski nieco zapuszczony i opustoszały, a z pierwszego entuzjazmu po jego powstaniu i uruchomieniu pozostało tylko wspomnienie. Ludmiła już nie będzie jego kierowniczką, bo choć nikt inny nie chce być, to społeczność nie życzy sobie, aby domem kierowała Ona, a tyle serca i pracy wniosła w podtrzymanie Polskości w tej wiosce. Trudno to wszystko zrozumieć, do tego ponoć kościół też nie jednoczy mieszkańców lecz jest sporo niesnasek w jego otoczeniu. Raz był tu ksiądz na stałe, obecnie go nie ma, a przecież to spora społeczność katolicka, jak na warunki Syberii – 150 rodzin z pochodzenia Polaków, katolików mówiących po polsku. No cóż trochę to smutne!


Dzień dwudziesty trzeci, 14 lipca 2007 r. – sobota (Wierszyna – Bajkał – wyspa Olchon)


Rano śniadanie z Ludmiłą i Witalijem, pożegnanie i w dalszą drogę w kierunku wielkiego jeziora Bajkał, na wyspę Olchon, leżącą przy jego zachodnim brzegu. Ponownie przez Tichanowkę i dalej do Ust-Ordynskij, następnie przez Elence (droga do tej miejscowości już całkowicie asfaltowa) docieramy do przystani w MSC, aby przeprawić się na wyspę – ostatnie 20km po mongolskiej pralce. Ponownie słyszymy k..... Krzysia jadącego 20-30 km/h i narzekającego, łagodnie mówiąc na stan drogi. Piękne widoki i przejazd przez Primorskij Hrebet – pasmo przybajkalskich gór.

Mamy szczęście i za parę latareczek, breloczków i uśmiech Gosi udaje się dopchać nasze maszyny na prom dosłownie na 5 min przed odpłynięciem – samochody czekają od rana, taki ruch, sobota i folklorystyczny festiwal szamański. W sumie dobrze, bo to jakieś ograniczenie ilości wjeżdżających tam pojazdów. Dalej przy cudo pogodzie i pięknych widokach na Bajkał i góry go okalające pokonujemy 37 km szutrowej pralki do wioski Hużyr. Na wjeździe zupełnie przypadkowe spotkanie z Kolą, prowadzącym „turbazę” wspólnie z żoną Swietą,do których właśnie jedziemy. Przyjacielskie przywitanie, tutaj też jestem już po raz trzeci. Znacznie rozbudowali swój turystyczny ośrodek. Mamy do dyspozycji świetne domki drewniane i dostaliśmy po 100 rubli „skitki”(upustu) na głowę, normalna cena 300 rubli od łóżka, płacimy po 200 – taki przyjacielski gest. Jest bania i piękna stołówka, cały ośrodek otoczony wysokim na ponad 2m szczelnym drewnianym płotem.( Turbaza „U Swietłany” tel. 89021703862 , 895 01020341, e-mail udinick@mail.ru )Będziemy tu wypoczywać całe dwa dni, więc płacimy za trzy noce z góry. Była oczywiście biesiada, w końcu Krzysiu wraz z Alą zrealizowali swoje marzenia dotarcia nad Bajkał – szczęśliwi, choć mocno wyeksploatowani fizycznie i psychicznie. Będą teraz mieli krótki czas na wypoczynek. Benek z Mirką równie zadowoleni, to starzy podróżnicy motocyklowi zaprawieni w „boju”. Po północy idziemy do łóżeczek i „nyny”.


Dzień dwudziesty czwarty, 15 lipca 2007 r. – niedziela (zwiedzanie wyspy Olchon)


Ten dzień rozpoczął się niezwykle wcześnie, o 3.30 nastąpiło jakieś moje „cudowne przebudzenie” i widzę, że naszą werandę „pędzlują” złodzieje. Łóżko miałem przy samym oknie ścianki dzielącej domek z ową werandą. Błyskawiczna akcja i złodzieje w popłochu uciekli przeskakując wysoki płot. Patrzymy a nasze, tzn nasz i Benów motocykle, okradzione ze wszystkiego co było dodatkowym bagażem przytroczonym do maszyn, okradli również naszą werandę z drobiazgów, Krzysiów maszyny jeszcze nie zdążyli okraść, był najdalej. Przyjechali natychmiast nasi gospodarze, próbują zawiadomić miejscowy posterunek milicji. Krzysiu idzie wzdłuż płotu i znajduje mój scyzoryk, patrzymy za płot, a tam cała kupa skradzionego naszego sprzętu –uciekając nie zdążyli nic zabrać. Odzyskaliśmy wszystko, poza termometrem, komputerkiem rowerowym zamontowanym na BMW Benków i puderniczką Gosi. Mamy szczęście bo byłyby spore straty: namioty, śpiwory, przeciwdeszczówki, dętki i wiele turystycznego wyposażenia + torby i sakwy! Podenerwowani ponownie po dwóch godzinach akcji idziemy na spoczynek. Po niezbyt dobrze przespanej nocy późnym rankiem jedziemy z Kolą jego Uazem zwiedzać północną część wyspy. Jemy omuły (świetne bajkalskie ryby) pieczone na ognisku i przygotowane przez Kolę. Krajobrazy bajkalskie tym razem w pochmurnym wydaniu, inne równie piękne. Te w blasku słońca nie do opisania - kolorystyka, toń wody, zieleń, roślinność. Tu należy przejść do oglądnięcia zdjęć z krajobrazów bajkalskich. bo tego nie da się przekazać opisem, to trzeba już zobaczyć przynajmniej na fotkach z poprzedniego naszego pobytu – www.wimdookolaswieta.pl .Aktualne będą nieco później. Wracamy wieczorem doceniając walory użytkowe i terenowe Uaza Koli, to auto jedzie wszędzie, jesteśmy niezwykle zaskoczeni. Później przy ognisku pieczenie smakowitych szaszłyków przygotowanych przez gospodarzy.


Dzień dwudziesty piąty, 16 lipca 2007 r. – poniedziałek (zwiedzanie wyspy Olchon)


Następny wyjazd Uazem Koli, tym razem penetrujemy południową część wyspy Olchon. Kąpiel w czystych jak kryształ wodach cieśniny dzielącej wyspę od zachodniego brzegu. Tu Bajkał ma najcieplejszą wodę bo jest płytki, tak na nasze odczucia 16-18 C w zatoczkach cieśniny. Później następne kąpiele, tym razem błotne w wodach jeziora znajdującego się w tej części wyspy. Ponoć błoto ma jakieś lecznicze walory, jedno jest pewne, że śmierdzi zbukiem i to dość intensywnie. Ponownie jemy omuły pieczone na ognisku i przygotowane przez Kolę. W plażowej i wypoczynkowej atmosferze spędzamy czas dzisiejszego dnia, w czym pomaga wspaniała słoneczna pogoda. Jest cudownie, ładujemy nasze akumulatory życiowe i zmysłowe. Powrót do bazy i burza, która przechodzi nad wyspą. Po dwóch godzinach ponownie zmiana pogody i idziemy zwiedzić słynne Skały Szamana na skraju wioski Hużyr, w której mieszkamy. Wspaniały zachód słońca i wiele ciekawych fotek z tego pięknego miejsca! Już trzeci raz robię zdjęcia w tym cudownym zakątku – czy jeszcze kiedyś tu zawitam? Później ognisko, bania i „spanko”.


Dzień dwudziesty szósty, 17 lipca 2007 r. – wtorek (Hużyr na wspie Olchon - Listwianka)


Pożegnanie z gospodarzami, Swietłaną i Kolą – zapraszają aby przyjechać następnym razem, my mówimy że nigdy nie mówi się nigdy, więc może? Już trzy razy byłem tu na motocyklu, więc może jakimś innym środkiem transportu? Piękna pogoda, ponownie 37 km szuterku do promu i wykorzystując ponownie latareczki- breloczki z marszu wjeżdżamy na prom. Był mały stres bo Krzysiu, jadąc wolno, dosłownie wjechał w ostatniej sekundzie przed podniesieniem trapu. Dalej to przejazd do Irkucka i obowiązkowa sesja zdjęciowa przy monumentalnym napisie Irkuck na rogatkach miasta - to miejsce było niezwykle ważne dla Krzyśków i Benków, wszak są tu pierwszy raz! Dalej prosto do Listwianki – kultowe miejsce, które odwiedzają wszyscy turyści przybywający w te strony. Jedziemy prosto do domu rekolekcyjnego im Jana Pawła II, którym zarządza nasza koleżanka Wandzia. Przy wjeździe dopada nas burza, stajemy pod domem, dzwonimy, nikt nie otwiera. Omijając psa uwiązanego na łańcuchu próbujemy dotrzeć do frontu budynku. Nagle drzwi otwiera Wanda i oschłym głosem mówi do nas ociekających deszczową wodą- ja was nie przyjmę, idźcie sobie gdzieś indziej poszukać noclegu.

Ja mówię - Wandziu nie poznajesz nas - odpowiedz - poznaję, ale was nie przyjmę, nie mam czasu rozmawiać - i zamknęła drzwi przed naszym nosem????!!!!

Ja jeszcze zza drzwi - Wandziu, co się stało, porozmawiajmy – jednak bez odzewu! Szok, jak może Polka w domu katolickim, tak się zachować, coś okropnego, nawet psa nie wygania się z domu gdy jest burza. Tylu ludzi w świecie udzielało nam pomocy i takie zdarzenie w takim miejscu. Przecież 5 lat temu i 2 lata temu nie było problemu i sympatyczna katechetka Wandzia udzielała schronienia zdrożonym polskim turystom, nawet była ustalona stawka dwa lata temu 12$ od osoby. Prosiła abym przekazał nr kontaktowy i zasady zakwaterowania na naszej stronie internetowej – przeżywamy szok!. Znajdujemy miejsca noclegowe w hotelu obok u Rosyjskiej babci, lecz niesmak tej sytuacji pozostaje do dzisiaj! Wieczorem spacer po kurorcie i kolacja w portowej knajpce przy zachodzącym słońcu nad Bajkałem.


Dzień dwudziesty siódmy, 18 lipca 2007 r. – środa (Listwianka - pobyt)


Dzień rozpoczynamy od zwiedzenia muzeum fauny i flory, oraz poznawania historii badań Bajkału. Mieści się ono 5 km od Listwienki, w miejscu gdzie niegdyś wypływały z jeziora bajkalskie wody i tworzyły początek rzeki Angara. Obecnie to początek zalewu na Angarze, który sięga aż do zapory w Irkucku. Muzeum to zostało nazwane imieniem Dybowskiego i Godlewskiego – zesłańców z Polski po powstaniu styczniowym i pierwszych jego badaczy. Później spacery, relaks i odpoczynek przy wspaniałej pogodzie. Listwianka niestety zatraca swój specyficzny klimat, coraz więcej nowoczesnych budowli i hoteli w stylu „nowo bogackim” - widocznie są odbiorcy takiej pseudo kultury i pseudo piękna?!



Dzień dwudziesty ósmy, 19 lipca 2007 r. – czwartek (Listwianka – Irkuck)


Przejazd do Irkucka i po drodze na przedmieściach miasta, w nowoczesnym centrum serwisowym Benek wymienia tylną oponę na tą, którą zakupił w jeszcze w Barnaul. Kostkowa, bezdętkowa Metzelerka przewidziana fabrycznie do GS-a wytrzymała 11tyś km i to był ostatni moment kiedy należało ją wymienić. Ja skuszony nowoczesnością obiektu, zadałem pytanie czy może jest jakiś markowy olej mineralny o parametrach 20W-50 i o dziwo jest Castrol, taki sam jak lano mi w serwisach BMW w USA. Wykorzystuję czas i dokonuję wymiany - filtr z odpowiednim kluczem do jego odkręcenia wiozę z Polski ( tu uwaga, ma inny kształt niż do Gs-a 1150) – 4l oleju + wymiana 900 rubli = ok.100zł. Mając w pamięci to co spotkało nas w katolickim domu rekolekcyjnym, który podlega pod jurysdykcję katedry w Irkucku, nie znając obecnych księży, szukamy zakwaterowania w hotelu. Znajdujemy miejsce w kompleksie cyrkowym, lecz nie ma garażu, ani strzeżonej „stajanki”. My szukamy lokum dla motocykli, Mirka dowiedziawszy się, że obok jest Polski Konsulat, poszła „zaciągnąć języka”. Efekt; za wstawiennictwem pracowników konsulatu mamy zaproszenie na nocleg do katedry do ks. Włodzimierza. Szybko przypominam sobie drogę do tego miejsca, spałem tam przed 5-ciu laty i po parunastu minutach jesteśmy na miejscu. Mamy lokum na dzisiejszą noc, a motocykle solidne schronienie. Tu dowiadujemy się, że dwaj księża jadący przez Mongolię ( jeden z nich jechał motocyklem Honda Afrika, drugi VW Golf ), a od których odłączył się Radek (spotkaliśmy się na trasie 3 lipca przed Barnaul, powracał po kontuzji do Polski) – dotarli szczęśliwie do Ułan Bator i przez Ułan Ude (Rosja) dojechali tydzień temu do Irkucka, spali również w katedrze. Jedyna awaria jaką mieli to uszkodzenie rozrusznika w Golfie. Przejechali dokładnie całą tę trasę od Taszanty (Rosja) , którą i my planowaliśmy przejechać. Rozdrażniają takie wieści, bo jechali dokładnie tydzień przed nami, więc i my mieliśmy szansę być tu dzisiaj realizując w 100% nasze pierwotne zamiary! Z burzą myśli idziemy zwiedzać stary Irkuck. Odwiedzamy najpierw irkucki dworzec, aby twarzą w twarz od jego pracowników usłyszeć dokładną instrukcję jutrzejszego załadunku motocykli do wagonu bagażowego, składu kolejowego o nazwie „Bajkał”, mającego nas zawieźć do Moskwy. Potwierdzają wszystko to co zostało wcześniej przekazane telefonicznie i dodają aby się nie stresować, bo to popularnie stosowana forma transportu motocyklistów ze swoim sprzętem powracających do Europy. Należy jedynie przyjechać co najmniej na dwie godziny przed odjazdem pociągu. Uspokojeni włóczymy się po starej części miasta. Irkuck dalej mocno zaniedbany i w porównaniu z innymi wielkimi miastami Syberii, zmiany na lepsze postępują bardzo wolno. Ciekawa architektura łącząca drewnianą piętrową zabudowę z secesyjnymi, kupieckimi, murowanymi kamienicami. Można sobie tylko wyobrazić, jakim życiem tętniło to miejsce w początkach XX wieku, kiedy w dobrym tonie było używanie polskiego języka w tym mieście, a na sklepowych szyldach widniały inicjały polskich firm!.


Dzień dwudziesty dziewiąty, 20 lipca 2007 r. – piątek (Irkuck – Załadunek na kolej)


Od rana przygotowanie motocykli do szybkiego załadunku. W katedrze poznajemy brata Pawła, młodego Polaka, zapalonego motocyklisty, posiadacza Yamachy FJR-y 1200 - właśnie powrócił z Olchonu. Deklaruje pomoc w formalnościach i potwierdza, jako pomocnik już wielu takich załadunków ( trzy lata pełni swa misję w tym miesicie) i zapewnia, że nie powinno być żadnych problemów. Trzy godziny przed odjazdem meldujemy się na dworcu, ważymy roztroczone rumaki, pozbawione paliwa. Nasz Adventure goły, jak go fabryka stworzyła 254 kg, Benka GS1150 275 kg, Krzysia Yamaha 233 kg – wszystkie te wyniki x18,5 rubla i do kasy! Jedyne co słyszymy, to że pani bagażowa, ważąca motocykle będzie sprawdzać czy baki są puste. Benek z Krzysiem odsączają zbiorniki do ostatniej kropli, ja na komputerze mam teoretyczny zasięg 2 km. Krzysiu z Benkiem po próbnych odpaleniach przechodzą test, ja kombinuję wyłączając dyskretnie palcem zapłon awaryjnym wyłącznikiem. Po paru takich sztukach, próba również zostaje uznana. Jedyny problem to samo załadowanie motocykli do wagonów, chcą jakiś bajońskich sum 50$ od sztuki, Paweł mówi, że to jest absurd i jedzie do katedry po dwóch chłopaków, kleryków i deski. Czekamy, a tu na 45 min przed odjazdem podchodzi naczelnik działu bagażowego i oświadcza, że bez opakowania motocykli w szczątkową skrzynie nie załaduje ich do pociągu. Horror! Powód, Moskwa się nie zgadza, bo w ostatnim transporcie jakiś motocyklista z Niemiec odpalił swoja maszynę w wagonie i wyjechał na peron w stolicy, a przecież nie ma być prawa kropli paliwa w baku i dodatkowo zbiorniki mają być przepłukane woda?!) - Bez opakowki nielzja!!!! Prośby i stwierdzenie, że przecież wczoraj nikt o tym nam nie powiedział oraz tłumaczenie i wyjaśnianie Pawła , który właśnie powrócił z katedry, dają taki efekt , że prowadzone są dalsze negocjacje z moskiewskim dworcem. Wobec naszych argumentów, że mamy już wykupione bilety osobowe, jest decyzja; ponoć ostatni raz w historii transportów Kolei Transsyberyjskiej załadują nam nie opakowane motocykle. Kamień z serca, gdyż stres osiągnął już apogeum!!! Dopiero na 30 min przed odjazdem podstawiają skład i przepychając motocykle przez perony, biegiem docieramy do wagonu bagażowego. Przywiezione deski przydają się, chłopaki pomagają wepchnąć motorki, szybkie zabezpieczenie sprzętów w wagonie, biegiem do naszego wagonu, akurat jeden z ostatnich, na przeciwległym końcu składu. Na 2 min przed odjazdem, zziajani, brudni i ociekający potem jesteśmy w przedziałach, nie zdążyliśmy się należycie pożegnać i podziękować Pawłowi wraz z jego chłopakami – teraz jeszcze raz, z tego miejsca – DZIEKUJEMY!!!!! Bez Was byłoby to chyba niemożliwe lub do pierwszej stacji na trasie jechalibyśmy w wagonie bagażowym.

Po przepakowaniu bagaży przygotowujemy się do trzydniowej podróży – ja z Gosią, Ala i Krzysiu mamy jeden przedział, Mirka z Benkiem mają sąsiedni, jak na razie tylko do swojej dyspozycji.


Dzień trzydziesty i trzydziesty pierwszy, 21-22 lipca 2007 r. – sobota i niedziela (przejazd Koleją Transsyberyjską)


Błogie lenistwo – specyficzna atmosfera, nadzwyczaj czysto, dwie panie wagonowe dbają należycie o swoich pasażerów. 5300 km do Moskwy rozpisane z aptekarską dokładnością, gdzie i kiedy będzie postój i ile będzie trwał. Podczas dłuższych przerw można bez problemów zaopatrzyć się w produkty, dworcowe przekupki sprzedają owoce, lody, pierożki, itp, itd. W składzie pociągu znajduje się wagon restauracyjny, gdzie bez problemów można się posilić. Spanie, odpoczynek, gra w remika, piwko, drink i tak na okrągło – trochę nudno, ale do wytrzymania i można to nawet polubić na „krótką metę”. W takiej atmosferze mijają te dwa dni. Mając sporo czasu, uwzględniając to, że wracamy nieco wcześniej niż było planowane – mieliśmy być w Moskwie dopiero 26.07, a będziemy 23.07- mając do dyspozycji 6 dni powrotu, zaproponowałem grupie następujący plan; wiedząc, że na dworcu w Moskwie mogą być problemy z rozładunkiem i straszeni jego opłatami, proponuję wysiadkę we Vladymirze, 190 km przed Moskwą. Skład zatrzymuje się tam aż na 23 minuty, więc jest czas na „rozgruzowanie” motocykli. Zwiedzenie części „złotego pierścienia” tzn. zabytków Vladimira i Suzdalu. Następnie omijając wokół Moskwę ostatnim „kolcem”(kręgiem 100 km od centrum), dostać się na trasę do Kijowa tak, jak było wcześniej planowane. Wykorzystując dany nam czas, zwiedzić po drodze, na Ukrainie, perełki polskiej historii takie jak: Żytomierz, Krzemieniec, Podchorce, Olesko i Lwów ! Jak się uda, i szczęśliwie będzie przebiegać powrót, dotrzeć do domu dzień wcześniej niż planowaliśmy – mamy do przebycia ok.2500 km. Plan został zaakceptowany (brak innych propozycji), a mnie szczególnie cieszyło to, że Gosia zobaczy, a my zwiedzimy jeszcze coś więcej niż tylko to co już na prawie całej trasie widzieliśmy dwa lata temu. Jeszcze tydzień wspaniałego urlopu przed nami – motorek, zwiedzanie i przygoda – to coś wspaniałego!!!


Dzień trzydziesty drugi, 23 lipca 2007 r. – poniedziałek (Vladimir - Suzdal)


Od rana przygotowania do wysiadki na dworcu we Vladimirze o 12.40 czasu Moskwa. Mamy trzech współtowarzyszy podróży w wagonie, którzy pomogą wyładować sprzęty. Dojeżdżamy - 10 min i rozładunek zakończony pomyślnie! Objuczanie motorków, później jeszcze trochę pobiegaliśmy z Krzysia Yamahą po placu przed dworcem, bo na tym ruskim akumulatorze i po spuszczeniu do”0” paliwa nie mogliśmy jej odpalić. Wyjazd w miasto i zwiedzanie jego wspaniałych zabytków. Był mały wywiad do miejscowej TV, bo zatrzymaliśmy się pod budynkiem gubernatora miasta – za komuny to milicja zapewne wyrzuciła by nas z przed budynku sekretarza.

Jedziemy następnie do stolicy starego prawosławia, Suzdalu. W hotelu gdzie zawitaliśmy, jakoś tak niezwykle serdecznie i uprzejmie nas witają – później się okazało, że oglądali nas dosłownie parę chwil wcześniej w telewizji – to miłe. Wieczór, to zwiedzanie perełki architektonicznej, gdzie okiem sięgnąć same cerkwie i cerkiewki, cacuszka, jest ich tu chyba około setki. Piękna pogoda, wspaniały zachód słońca, aparat fotograficzny „sam się składa do strzału” - cudownie!

Tak kończy się ten jakże piękny dzień.


Dzień trzydziesty trzeci, 24 lipca 2007 r. – wtorek (Suzdal – Orzeł)


Rano jeszcze odwiedzamy na motorkach parę obiektów, których nie udało się z buta obejść wczoraj i ruszamy w dalszą drogę. Najpierw w kierunku Moskwy, droga nr.M7, później kręgiem najdalszym wokół miasta, droga nr.A108, aż do trasy na Kijów, Odessę, droga nr.M2. Ruch potworny, zero przyjemności i historii. Po 600 km szukamy noclegu pod miejscowością Orzeł, Gosia kątem oka dostrzega, że nowo budujący się obiekt ma wystawiony plakat z napisem „my otkrylis” (już otwarte)- po „heblach” i staję. Gosia idzie sprawdzić temat-”otkryli” tak, ale restaurację - hotel otwierają za tydzień. Gospodarz jest tak miły, że błyskawicznie ściąga sprzątaczki i przygotowuje trzy pokoje dla takich gości jak my. Uzbecka kuchnia preferowana przez kucharza z tego kraju, niskie ceny i miła atmosfera, którą stworzyli gospodarze rekompensuje dzisiejsze trudy podróży, a piwko spłukuje drogowy kurz i smakuje wybornie !


Dzień trzydziesty czwarty, 25 lipca 2007 r. – środa (Orzeł- Kijów)


Gospodarze obiektu o nazwie Akerman – wiele wtrąceń architektonicznych i zdjęć wiszących na ścianach - (twierdza położona u ujścia Dniestru do Morza Czarnego - wzniesiona w XIII wieku, w XV wieku zdobyta przez Turków - służyła jako bastion dla kontroli osiedlających się na stepach Akermańskich Tatarów. Twierdza jest bardzo dobrze zachowana. To niesamowicie rozległy teren, otoczony fortyfikacją )-, tak mocno chcą zachować nasz wizerunek, że poprosili nas o zrobienie zbiorowego zdjęcia z motocyklami i zamieszczą go na honorowym miejscu z adnotacja, że byliśmy pierwszymi ich gośćmi- to bardzo miłe! Tu niestety emocje trochę puściły i moje spostrzeżenia się potwierdzają – Krzysiu z Alą za wszelką cenę chcą najszybciej znaleźć się już w domu i powrotu nie traktują już tak, jak pięknej włóczęgi motocyklowej i wypoczynku. Powrót, a w szczególności zwiedzanie czegoś po drodze, to zło konieczne i niepotrzebny element podróży. Tak najlepiej byłoby, gdyby jakaś magiczna siła przeniosła ich natychmiast w progi swojego domu wraz z motocyklem. Brak nawet cierpliwości na zrobienie zbiorowego zdjęcia. Jedziemy dalej, 70 km za Orłem zjeżdżamy z trasy M2 w drogę A142 prowadzącą na Kijów. Droga bardzo kiepska, betonka z pozałamywanych płyt, chyba jeszcze zbudowana w czasie wojny przez Niemców, jako droga zaopatrzeniowa na Kursk. Przekraczamy granicę w cztery godziny – łapówkarstwo po stronie ukraińskiej nie zna granic! Każdy z urzędników państwowych żąda $ , sugerując że przyśpieszy odprawę – coś strasznego i zarazem niespotykanego, jeszcze nigdzie dotąd nie spotkałem się z taką i z tak jawną korupcją! Zniesmaczeni opuszczamy to przejście graniczne. Droga po ukraińskiej stronie o nr.M02 jest w totalnej przebudowie, policja kieruje nas na bardzo długi objazd aż pod Czernigow. Jedyny plus to, to że prowadzi przez malownicze wioski w ciekawym terenie, a nie prosto przez las bez żadnych widoków. Robi się późno, tankowanie godz. 19.30 jesteśmy 60 km przed owym miastem, do Kijowa jeszcze 250 km i nie mamy nic zarezerwowane, będzie późno i wiadomo – stolica, ceny hoteli kosmiczne. Sugeruję, aby poszukać coś już w Czernigowie. Nie znajduje to aprobaty – pada stwierdzenie; jedźmy dalej, może będzie coś po drodze - dobrze jedziemy dalej. Niestety brak hoteli po drodze i o 23.30 jesteśmy w miejscowości Browary, praktycznie na rogatkach Kijowa, po długiej, morderczej drodze – dziś 630 km i pierwszy raz w podróży jedziemy w nocy. Wszystkie motele i hotele pełne, mili uczynni przypadkowi ludzie pomagają coś poszukać, lecz jak jest miejsce to cena ponad 150$ za pokój 2 os. Co robić – dzwonię do mojego kolegi Aleksandra - nie odbiera. Następny telefon do ks. Witaliego może coś pomoże? Witali obudzony w nocy obiecuje, że będzie próbował zadzwonić do Domu Pielgrzyma w Kijowie i że oddzwoni. Czekamy, po 15 min. jest odpowiedź – jedźcie, coś dla was znajdą. Znam świetnie ogromny Kijów i po pół godzinnej jeździe jesteśmy na miejscu. Przyjęto nas oczywiście bardzo gościnnie, a siostra nawet wstała przygotować kolację. Piwko i szybko spać!!!

To jest przykład jak nie powinien zachowywać się doświadczony podróżnik – nigdy nie licz na szczęście, bierz realia pod uwagę! Wielu ludziom zakłóciliśmy dzisiaj nocny spokój! Przepraszam!


Dzień trzydziesty piąty, 26 lipca 2007 r. – czwartek (Kijów – Krzemieniec)


Siłą rzeczy wstajemy nieco później i ruszamy w kierunku Żytomierza, zwiedzamy kościół p.w. św.Jana z Dukli (1828-1841) i katedrę św. Zofii (1746-1748) w centrum tego miasta. Osobiście szukam kontaktów z częścią mojej rodziny, która w te strony wyemigrowała w XIX w . Niestety proste zapytanie czy ktoś nie zna parafian o moim nazwisku nie dało żadnej pozytywnej odpowiedzi – wiem jedynie, jak rozpocząć bardziej ścisłe dalsze poszukiwania. Następnie kierujemy się do Krzemieńca, gdzie nad miastem położonym w rozległym wąwozie górują ruiny zamku królowej Bony. Dostojnie lśnią w zachodzącym słońcu. Tu pozostajemy na nocleg w przyjemnym motelu. Jest jeszcze trochę czasu na krótkie zwiedzanie. Krzysiu odprawia dzisiaj spóźnione imieniny, wczoraj nie było przecież na to czasu.


Dzień trzydziesty szósty, 27 lipca 2007 r. – piątek (Krzemieniec – Lwów)


Rano zwiedzamy kościół pojezuicki p.w. św. Ignacego Loyoli i Stanisława Kostki (1720-1740) – monumentalna budowlę, która została zamieniona na cerkiew prawosławną i jest remontowana od wielu lat. Odwiedzamy również miejsce gdzie niegdyś mieszkała matka J. Słowackiego i gdzie się urodził. Wyjeżdżając na wzgórze zamkowe, zwane również Górą Królowej Bony, podziwiamy panoramę miasta otoczeni ruinami zamkowymi, które pamiętają XVI w czasy. Dalej trasa prowadzi przez Poczajów ( centrum ukraińskiego prawosławia , coś na wizerunek nasze Częstochowy ). Ja zwiedzałem to miejsce dokładnie 6 lat temu, penetrując na motocyklach z grupą przyjaciół zakątki Ukrainy. Obecnie cały zespół klasztorny pięknie odrestaurowany, a cerkiewne kopuły pokryte złotem, lśnią niezwykłym blaskiem w słońcu. Parę fotek i jedziemy dalej. Następnie Podhorce i chwile zadumy nad polską historią tych ziem, na zamku wzniesionym w latach 1635-1640 przez hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego. Dalej XIVw zamek w Olesku i historia związana z Janem Sobieskim . Wczesnym wieczorem meldujemy się pod słynnym hotelem George. Historyczny już gmach hotelowy wzniesiony w 1901r w stylu czysto wiedeńskiej architektury. My z Gosią będąc tu rok temu i śpiąc w innym nieciekawym hotelu i sprawdziwszy wtedy temat, postanowiliśmy, że tu zamieszkamy podczas następnej naszej bytności w tym mieście, tym bardziej że oferowane jest również bezpieczne schronienie na motocykle w hotelowym korytarzu – mają na tą okoliczności specjalne trapy podjazdowe na wysoki próg w bocznej bramie hotelu. Niewątpliwą jego dalszą zaletą jest usytuowanie w samym centrum miasta, skąd wszędzie jest blisko. Ładny jest również secesyjny budynek, z balkonu którego śpiewał niegdyś Kiepura. Za 220 hrn ( 1hrn=0.57zł) do dyspozycji mamy pokój dwuosobowy wyposażony w umywalkę, telewizor, telefon. Do prysznica i ubikacji trzeba przejść przez korytarz. Jest to niedrogo, jak na centrum miasta, standard mógłby być wyższy, ale ma to swój urok, jest schludnie i czysto. W cenie tej jest również śniadanie. Jak mówił mój ojciec, zawsze nobilitacją dziadka fryzjera, było mieszkanie w tym hotelu będąc we Lwowie. Robimy gest w stronę dziadka i tu spędzamy dzisiejszą noc. Szybkie zakwaterowanie i idziemy w miasto aby wykorzystać słoneczne chwile na robienie porównawczych fotek. Rok temu całe stare miasto i centrum było wielkim placem budowy. Obecnie pięknie odrestaurowany rynek tętni turystycznym życiem. Kolorowe kamieniczki pięknie komponują się w jedną całość. Ostatni wieczór spędziliśmy właśnie tam wspólnie biesiadując przy piwku w polsko-ukraińskim gronie.

Jutro rano my z Krzyśkami po zwiedzeniu Cmentarza Łyczakowskiego jedziemy na Przemyśl i dalej w kierunku Bielska-Białej. Benek z Mirką po śniadaniu od razu jadą przez Rawę Ruską w kierunku Bydgoszczy - odwiedzali już cmentarz podczas poprzednich pobytów.


Dzień trzydziesty siódmy, 28 lipca 2007 r. – sobota (Lwów – Międzyrzecze Górne)


Jakież rankiem było nasze zaskoczenie kiedy Ala przekazała wiadomość, że ona podjęła decyzję iż nie zwiedzają już z nami cmentarza na Łyczakowie i że zaraz po śniadaniu jadą na granicę, motywując to tym, że może być tam kolejka, a oni umówili się z dziećmi wieczorem na grilla. Tu jeszcze wtrącę że moja Gosia nigdy nie zwiedzała cmentarza, a w najbliższym czasie nie zamierzamy tu przyjeżdżać, wczoraj było już za późno aby to uczynić, a Ala i Krzysiu wiedzieli o tej chęci dokładnie i sami jeszcze wczoraj wieczorem również deklarowali chęć zwiedzenia tego jakże ważnego miejsca dla Polaków. Dla nas szok, trzydzieści siedem dni wspólnie w drodze i teraz dwie godziny jest przeszkodą, aby wspólnie powrócić w miejsce, z którego razem wyruszyliśmy!? Uczuć, jakie nami wtedy targały nie będę opisywał – przecież to nasi od dawna najlepsi przyjaciele!!! Jak można się tak zachować?

Sami jedziemy na Cmentarz Łyczakowski i zwiedzamy go w półtorej godziny łącznie z częścią poświeconą Polskim Orlętom - obrońcom Polskiego Lwowa w latach 1918-19 . Następnie na motocykl i w stronę domu. Po drodze, w Przewosku, tuż przy trasie, zaliczamy obiad w karczmie położonej na terenie przyjemnego skansenu i przypominamy sobie smak barszczu z krokietem, oraz śledzia. O 18.20 jesteśmy w drzwiach naszej Chałupy na Górce w Międzyrzeczu!


Podsumowanie na gorąco!


Nasz motocykl:


Przejechaliśmy 13300km na naszym BMW R1200GS Adventure i 5300km razem z naszym „moto” Koleją Transsyberyjska od Irkucka do Vladymira (200km na wschód od Moskwy) – jedyny defekt po drodze to mała dziurka w przedniej oponie zreperowana w ciągu 5min gdzieś na trasie – nowe BMW jest naprawdę wspaniałe!!! Średnie spalanie 5,4l na 100km, komfort i dynamika jazdy zdecydowanie poprawiona w stosunku do poprzedniego modelu.


Zagrożenia, rady i spostrzeżenia:


Podczas całego przejazdu przez Syberię i Mongolię nie mieliśmy żadnej nieprzyjemnej sytuacji, która by rzutowała na nasze bezpieczeństwo czy zdrowie. Wręcz przeciwnie z każdej strony spotykaliśmy się tylko z objawami pomocy i życzliwości ze strony mieszkających tam ludzi. Co do zagrożeń owadami, to jeśli nie śpi się w namiotach to nie są one tak wielka uciążliwością, problem jedynie z załatwianiem potrzeb fizjologicznych i z jedzeniem podczas postojów. Co do jedzenia, to polecamy tutejszy chleb - wyjątkowo smaczny, do tego tutejsza słonina, czyli „sało”(odporna na brak lodówek, bo zasolona i peklowana) do tego cebula „oczeń wkusne”! Szaszłyki tylko jak wcześniej widzimy i wąchamy mięso przed upieczeniem! Kawior zasolony polecamy ze świeżym chlebkiem posmarowanym masłem - pychotka! Nie mieliśmy żadnych poważnych sensacji żołądkowych na trasie. Wracając do dróg to najbardziej trzeba uważać na tzw. jamy, bo jadąc nawet po dobrym asfalcie zawsze może ukazać się przed nami w najmniej spodziewanym miejscu wielka wyrwa z ostrymi krawędziami lub przekop w poprzek drogi głębokości ponad 20 cm. Na szutrach najgorsze są luźne, ostre kamienie, które zalegają miejscami grubą na ponad 10 cm warstwą. Następnym wielkim zagrożeniem występującym na rosyjskich, syberyjskich i mongolskich drogach są zwierzęta, tu zawsze można się spodziewać że jakaś krowa, koń, świnia, koza lub jak, może się znaleźć na drodze w najmniej spodziewanym miejscu! Paliwo, w zasadzie bez problemów dostępne, lecz kiepskiej jakości,obowiązuje jednak zasada tankowania pod korek na każdej napotkanej stacji benzynowej. Poza tym, tylko można tu spotkać samych przyjaznych i życzliwych ludzi, którzy pomogą w każdej zaistniałej sytuacji, czego i my wielokrotnie doznaliśmy - to jest cudowne! Policja tylko uprzejmie życzy szczęśliwej drogi i pyta, w czym można pomóc - to wielka zmiana w stosunku do poprzednich naszych przejazdów.


Nasza ekipa:


Krzysiu wraz z Ala przy naszej pomocy i pod naszym przewodnictwem zrealizowali swoje marzenia dotarcia nad Bajkał po kontuzji nogi, którą Krzysiu miał dwa lata wcześniej- mocno wyeksploatowani fizycznie i psychicznie!

Benek z Mirką zawsze zadowoleni z tego co udało się zobaczyć i zwiedzić na trasie – gdyby była „kasa” jechaliby z pewnością jeszcze dalej - wszędzie, gdzie byli, byli po raz pierwszy!

Ja z Gosią – no cóż, nie udało się pokonać Mongolii w takim wymiarze, jak sobie zaplanowaliśmy.

Gdybyśmy byli tylko z Benkami, lub Krzysiu również miałby do dyspozycji duże BMW typu GS, na pewno nie odpuścilibyśmy tematu i pokonalibyśmy te 1400 km dzielące nas od Ulan Bator, nie zostawia się jednak najlepszych przyjaciół, więc wybraliśmy wersję jedynie zaliczenia Mongolii i powrót ponownie przez Góry Ałtaj do Rosji. Dwa razy wiec syciliśmy oczy ich niepowtarzalnym pięknem i widokiem. No cóż Yamaha Super Tenere 750 Krzysia nie nadaje się na takie drogi, w szczególności z takim obciążeniem. Nasza podróż stała się w związku z tym bardziej porównawcza niż poznawcza – wszak nie jeździ się tak daleko i na taką „wyrypę” trzeci raz, i to na przestrzeni ostatnich pięciu lat! „Ujechaliśmy się po pachy”, jak to powiedział niegdyś kolega Jacek!. Obiecaliśmy naszym przyjaciołom, że pojedziemy z nimi jako przewodnicy i organizatorzy tej wyprawy i tak do końca uczyniliśmy - z czego mamy wielka satysfakcje!!!!!

Dla organizatorów i uczestników tak maratońskich i długich wypraw mam parę uwag. Trudy i czas podróży mocno nadwyrężają nerwy i czasem to że ; „ rosyjska krowa z rowu się na kogoś bykiem popatrzy”, może być zarzewiem konfliktu - to trzeba brać pod uwagę i mieć na względzie!!!

Organizator nigdy nie powinien „odpuszczać” ustalonych miejsc do zwiedzania, bo to tak, jakby jadąc rejsowym autobusem jako „szofer” nie pojechać zgodnie z rozkładem, pomijać przystanki lub zmienić przebieg trasy. Uczestnicy; jak zaakceptowało się warunki rozkładu rejsu autokarowego, to aby dojechać do celu należy odbyć całą podróż i to w założonym zgodnie z rozkładem czasie, nie da się czegoś przyspieszyć lub skrócić!

No cóż nie uszanowali tych reguł nasi najlepsi przyjaciele Krzysiu i Ala i odjechali nas we Lwowie nie czekając, aż zwiedzimy Łyczaków – to smutne bo całą tą podróż razem z Gosią właśnie im dedykowaliśmy! Byli w domu jedynie o pół godziny wcześniej, a niesmaku zostało na długi czas! Czas jednak jak zwykle goi rany i myślę, że jak odpoczną, prześpią się parę razy we własnym łóżku, pooglądaj zdjęcia z tych wszystkich miejsc, które udało się im zobaczyć podczas tej podróży, to spojrzą na wszystko nieco inaczej niż tam we Lwowie, podejmując taką decyzje! Dotarliśmy na miejsce o jeden dzień wcześniej niż było zaplanowane, niestety nie razem, a przecież razem z pod ich domu wyruszyliśmy w tę podróż.

Organizatorzy i uczestnicy wypraw – bierzcie te moje trudne wywody pod rozwagę organizując różne eskapady. Ciężko się o tym pisze i mówi, ale wiemy że często tak właśnie bywa i dlatego opisałem ten nasz problem, jako przykład. To trudny temat o którym zapominamy przed wyjazdem rozgorączkowani w przygotowaniach i zafascynowani mająca się odbyć podróżą. Jednak często się zdarza że już w czasie jej trwania pod wpływem zmęczenia, stresu i własnego partykularnego interesu nagle, gdzieś na trasie trudne sytuacje mogą zburzyć przyjaźnie i popsuć wrażenia z pięknych wypraw! Myślmy o takich rzeczach przed wspólnym wyjazdem, w jego trakcie i tuż przed zakończeniem długotrwałych i wyczerpujących wypraw.

Pozdrawiamy serdecznie dziękując za cierpliwość w czytaniu i oglądaniu zdjęć, sądząc, że nie zanudziłem moimi wywodami - powiedzmy: doświadczonego podróżnika i organizatora. Jak opis tej wyprawy pokazuje zawsze się trzeba dalej uczyć i wyciągać wnioski z tej nauki, a życie stawia kolejne wyzwania i sytuacje do pokonania!

Zapraszamy do podroży po Rosji i Syberii - to rozległy piękny i przyjazny kraj - tak my go postrzegamy po przejechaniu następny raz od Polski po Bajkał!

Wojtek i Małgosia BMW