OSTATNIA AKTUALIZACJA: wtorek 17 kwiecień, 2007, GODZ. 22:55



DZIENNIK II PODRÓŻY DOOKOLA SWIATA


17.01.07 środa

Wylot z W-wy o 12.45 do Amsterdamu, a następnie po 3h spędzonych na lotnisku następny lot do Madrytu.O 20.00 jesteśmy w stolicy Hiszpanii. Tu po raz pierwszy w tej następnej „Podróży Dookoła Świata” przecinają się nasze drogi z ta poprzednią! Tym razem nasza trasa biegnie w przeciwnym kierunku. Dobrze zorganizowanym metrem szybko docieramy do centrum miasta i znajdujemy nasz zarezerwowany hotel. Okazuje się być bardzo kiepski, prowadzony przez Bułgarów. Brudno i śmierdząco. Na pocieszenie jemy świetną kolacje w znanej już nam kameralnej restauracji z widokiem na miły placyk w samym centrum Madrytu! Paella frutti di mare, hiszpańskie szynki, wspaniale wino!


18.01.07

Opuszczamy pospiesznie kiepski hotel i z plecakami w miasto. Obowiązkowo śniadanie w muzeum szynki, spacer po ścisłym centrum starego Madrytu i o 13.00 jesteśmy ponownie na lotnisku. 15.30 Odlot do Hawany. Lot bardzo długi, bo aż 10h i do tego kiepska linia - Air Europa. Marne jedzenie a za napoje trzeba płacić! Lądowanie o 1.00 w nocy czasu PL a na Kubie, tam już 20.00 wieczorem. Na lotnisku totalny bałagan i przygnębiający nastrój. Przypominamy sobie czasy naszej komuny w Polsce. Po 2h odprawy, czekania na bagaż, kontroli, jedziemy za 25Cuc do starej Hawany wynajęta taksówką. Tu trochę o walucie- 1 Cuc = 1$ , ale dolary USA nie są uznawane na Kubie i przy wymianie doliczają 11% podatku który przewidział dla takich sytuacji Fidel. Euro wymienia się bez problemu, za eur dają 1.14 Cuc. Jeśli chodzi o karty to są uznawane, za wyłączeniem tych które są z amerykańskich banków. Transakcje dokonywane są poprzez dolara amerykańskiego z doliczeniem 11% - wszystko to jest bardzo skomplikowane na szczęście Gosia ma kartę kredytowa europejskiego banku „Master Cart” i możemy pobrać pieniądze bo byłby „kanał”, ja mam kartę z „City Banku” i nie jest honorowana – wyświetla: „transakcja niemożliwa”. Padnięci w hotelowym barze pijemy po jednym drinku „mojito” i idziemy spać. Hotel mamy w samym centrum starej Hawany - 42cuc pokój 2os. z klimą i łazienką.


19.01.07

Od samego rana zwiedzamy „z buta” starą Hawanę. Zaliczamy wszystkie standardy z przewodnika, a nogi wieczorem wchodzą nam w „cztery litery” - jedno trzeba powiedzieć - urokliwe miasto na każdym kroku czuć świetność i historie tego miejsca - znajdujemy tu niepowtarzalny klimat i atmosferę. Choć wszystko w stanie opłakanym to ma w sobie jakiś melancholijny nastrój. Jemy świetny obiadek na placu katedralnym, popijamy raz po raz kubańskie drinki. Oglądanych obiektów nie będę opisywał - można je znaleźć w każdym przewodniku po Kubie. Stara Hawana (Habana Vieha) to wielkie muzeum w którym mieszkają zwyczajni , prości Kubańczycy – to wielki miejski skansen minionej epoki. Odwiedziliśmy wieczorem restauracje „Florida” w której to Hemingway popijał i to sporo ulubione przez niego kubańskie drinki o nazwie „daicuria” - oczywiście przetestowaliśmy ich smaki – ciekawe!


20.01.07

Wykupujemy za 55cuc od os. wycieczkę i jedziemy w zachodnia część wyspy do doliny Viniales. Zwiedzamy w Pinar del Rio fabrykę słynnych cygar kubańskich (zdjęcia zabronione). Podziwiamy wspaniale krajobrazy zielonej doliny na tle ciekawie wypiętrzonych gór, kopulasto wyrastających z powierzchni ziemi. Groty skalne w górach, zalane woda zwiedzamy katamaranem. Wystawny lancz pod wiatami krytymi liśćmi palmowymi, a później obowiązkowo wiozą nas aby pooglądać kiczowate malowidło skalne zamówione przed wielu laty przez Fidela- jakieś bajkowe dinozaury ogromnej wielkości namalowane na skalistym stromym zboczu góry - totalna klęska wizualna!!! W powrotnej drodze zaczynam mieć problemy żołądkowe. Wieczorem jesteśmy ponownie w Hawanie, Noc to jedno pasmo bólu i „sraczki”- miejscowi mówią że wielu turystów to spotyka, a wszystkiemu winna woda i lód używany do kubańskich drinków robionych z miejscowej „kranówy”.


21.01.07

Rano ciut lepiej, wynajmujemy na następne pięć dni Toyote Yaris za 65cuc dziennie i jedziemy zwiedzając środkowo-wschodnia Kubę, Rozpoczynamy w Hawanie > Grande > Australia > Playa Giro(to już nad morzem karaibskim ) > Cienfuegos > Trinidad. W tym ostatnim zostajemy na noc. Wynajmujemy kwaterę w popularnych rejonach turystycznych „Caza Particulares” - kwatera prywatna za 25cuc pokoik 2os. z łazienką i klimą + do tego za 20cuc rodzinna kolacja i śniadanie. Wieczorem zwiedzamy to klimatyczne stare miasteczko wpisane na listę UNESCO. Piękna XVIw zabudowa Trinidadu, brukowane uliczki i zewsząd dobiegająca kubańską muzyka i śpiewy dodają specyficznego nastroju temu miejscu! Podziwiamy ciekawe domki gdzie na dziedzińcach i w otwartych pokojach można podglądać życie miejscowych Kubańczyków oraz piękne wykończenie wnętrz tych zabytkowych budowli. Dzień kończymy przy dźwiękach muzyki ! Noc ponownie z bólami brzucha i „sraczka” oj to grozi już odwodnieniem!!!


22.01.07.

Po nieprzespanej nocy jedziemy rowerową rikszą do miejscowej Klinice Internacjonales aby zasięgnąć porady w sprawie mojej dolegliwości! Badanie, konsultacja, laboratoryjne badanie kału - nie ma bakterii. Wszystko to zmiana wody i klimatu. Dostaje elektrolity przeciw odwodnieniu, płace 36cuc (25cuc to porada lekarska, reszta to leki) i jedziemy dalej. Z Trinidadu przez San Pedro. Wioska niegdyś niewolnicza, obecnie wygląda jak za tamtych czasów tylko mieszkają w niej „niby” wolni ludzie. Czas jakby zatrzymał się od stuleci, myślimy że ludzie ci to statyści w skansenie lecz nie oni tam mieszkają i nigdzie się stamtąd nie ruszą - cos niesamowitego. Właściwie o to chyba chodziło w tej rewolucji. Ludzie ci nie musza przecież niewolniczo pracować, zrobią na plantacji komunistycznej to co mają do zrobienia i mają już wolne, tylko odpoczywać- jak w raju. Ciepło, słonecznie, pięknie!!!Opuszczamy ten żyjący skansen i jedziemy do Sancti Spiritus. Tu zwiedzamy plac Machor, stary akweduktowy kamienny most i XVIw kosciół - niestety zamknięty, i to chyba od dawna. Dalej przez Jatiboniko > Cieyode Avila > Camaguey > Minas, do Playa Santa Lucia. Tam wynajmujemy nad morzem bungalow za 35cuc, kolacja i spanie. Zdecydowana poprawa mojego stanu kiszek i wszystko wraca do normy po tych meksykańskich elektrolitach zapisanych przez kubańskiego lekarza!


23.01.07.

Rano jedziemy 7km bitą drogą do reklamowanej plaży. Mała osada, drewniane domki dosłownie na brzegu morza a raczej na wschodnim końcu archipelagu Camaguey. Plaza nosi nazwę La Boca lub Playa los Cocos. Oczom naszym ukazuje się naprawdę raj na ziemi cos wspaniałego - te kolory morza i nieba, pełna paleta błękitów i szmaragdów, a do tego piasek bialutki jak mąka i zieleń palm niezbyt gęsto wyrastających z plaży. Do popołudnia upajamy się tym widokiem i zażywamy morskich i słonecznych kąpieli! O 14.00 wyjazd z tego cudownego miejsca i ruszamy przez Minas > Sola > Brasil > Esmeralda > Bolivia > Moron na wyspę archipelagu Camaguey : Cayo Coco. Dzisiejszy przejazd to podrzędna, boczna droga przebiegająca przez małe wioski i miasteczka gdzie można pozaglądać z drogi do zabudowań i chałupek mieszkających tam Kubańczyków, poczuć klimat ich życia! Po trasie miałem pierwsze zetkniecie ze skorumpowaną milicją o której uprzedzał mnie wynajmujący auto. Milicjant chciał mi wcisnąć że się nie zatrzymałem na znaku stop przed przejazdem kolejowym co było oczywistą nieprawdą - sprawdził dokumenty i chciał jakieś pieniądze. Ja na to bardzo zdenerwowanym i podniesionym tonem pogroziłem mu palcem mówiąc „nou korupszyn” powtórzyłem ten manewr jeszcze dwukrotnie, po czym on oddal dokumenty i pojechaliśmy dalej! Na wyspę prowadzi 17km grobla i nie mają tam wstępu Kubańczycy (za wyjątkiem tam pracujący i obsługujący turystów, ze specjalnymi przepustkami ) oplata 2cuc od auta w jedna stronę. Dalej pojechaliśmy do zachodniego końca wyspy i w osadzie Sito la Guira -12 km za Cayo Coco w kierunku na Guillermo. Usytuowana po lewej stronie drogi, oznakowana jako restauracja. Są tucztery dwuosobowe chatki trzcinowe nakryte palmowymi liśćmi które można wynająćhoć .Wewnątrz jest nawet klima, choć z każdej strony niezbyt szczelna i przez ściany prześwituje swiatło, jest również skromna łazienka z zimna wodą (25cuc za całą chatkę ). Kolacje jemy z sympatyczną parą Włochów z Trento, którzy podobnie jak my wynajętym autem zwiedzają Kubę - oni robią to zawodowo dla telewizji, jako film dokumentalny. Luca jest producentem filmów turystyczno - wyprawowych zamawianych przez TV Italia. Wyjątkowo smaczne i tanie dania. Osuszamy wspólnie 0,75 l kubańskiego rumu „Hawana” i przy rozmowach o podróżach spędzamy resztę dzisiejszego wieczoru! Kończymy o 12.00 w nocy i przy rozgwieżdżonym niebie, do niespotykanego stopnia nigdzie dotąd na świecie, idziemy spać do naszej chatki. To jednak nie koniec wrażeń na dzisiejszy dzień, bo jeszcze jest akcje „żaba”- znajduję je dwukrotnie. Małgosia i żaby w naszej chatce - możecie sobie wyobrazić jaka była reakcja i akcja!!! Wszystko zakończyło się pozytywnie i przespaliśmy z pomocą rumu spokojnie do rana!


24.01.07

Wcześnie wstajemy i jedziemy na zachodni przylądek wyspy, na równie reklamowaną plażę - „Playa Pilar”. Najpierw 25km dziurawego asfaltu, następnie 7km szutrówki - na końcu drogi ukazuje nam się rajski widok. Biała jak mąka plaża i szmaragdowo-błękitna toń nieskazitelnie czystej, kryształowej wody - czegoś takiego w życiu nie widziałem. Woda jak w wannie, tak ciepła, dna nie czuć dawno pod nogami, a dno widać jak na dłoni - probuje donurkować lecz nie jest to możliwe. Następne godziny spędzamy na plażowaniu i kąpielach. Po południu opuszczamy tą dziką plażę - ani jednego człowieka. Jedziemy parę km do plaży gdzie są turyści. Tam w plażowej restauracji z widokiem na wyspę jemy świetną langustę. Zaspokojeni duchowo i smakowo jedziemy dalej. Opuszczamy wyspę tą sama grobla i kierujemy się na Varadero. Ponownie bocznymi drogami przez : Moron > Falla > Chambas. To miasteczko chyba parę dni wcześniej zalała powódź błotna - cos niesamowitego, wszędzie zwały błota wymieszanego z kamieniami, zalegają grubą warstwa ! Tu nadmienię że wszystkie dotąd mijane na Kubie wioski i miasteczka są czyste i schludne, w przeciwieństwie do spotykanych w innych państwach Ameryki środkowej, Peru czy Ekwadoru. Dalej : > Mayaiigua > Yaguajoy > Remedios (tu 10km tragicznej drogi prowadzonej źle oznakowanym objazdem) Gamajuan > San Antonio de las Vueltas > Encrucijada > Cifuentes > Sagua la Grande > Cardenas > Varadero - 500km kiepskiej , zatłoczonej traktorami, wozami, prowadzacej przez wioski drogi. Jestesmy na miejscu o 22.30 - kolacja w pośrednim barze i wynajmujemy pokój w hotelu na samej plaży lub pseudo bulwarze. Hotel o nazwie Ledo - pokój 2os. z klimą i łazienką 42 cuc - kiepski lecz do zaakceptowania.


25.01.07

Rano na plaże tak renomowanego i reklamowanego kurortu. Rzeczywiście szerokie, czyste plaże - najpiękniejszy fragment okazuje się być wlanie kolo naszego hotelu. Śniadanie na plaży pod wiatą z liści palmowych z widokiem na cudowne kolory morza! Pogoda super 26C ,woda o podobnej temperaturze, niezbyt tłoczno, kąpiel i spacery wzdłuż plaży. Przy hotelach z ful wypasem i z turystami zaobrączkowanymi na okoliczność pełnej konsumpcji (tzw. resort) - gwarno, tłoczno, drinki, zabawa, muzyka od samego rana! Po południu opuszczamy Varadero i drogą typu „szybkiego ruchu” jedziemy do Hawany - oplata 2cuc od auta. Po drodze na rogatkach Hawany zbaczamy nad morze i odwiedzamy małą zatoczkę z fortem przy którym znajduje się pomnik Hemingwaya. Ponoć tu często bywał i tu miał zacumowana swoją lódź o nazwie „Pilar”. O 17.00 jesteśmy pod naszym hotelem w centrum starej Hawany, zdajemy nasze autko, które spisywało się dzielnie, mało paliło bo jakieś 6,2l na 100km. Przejechaliśmy po Kubie 2000km. Jeszcze tego dnia kupujemy bilety na rewie kubańsko-karaibską (39cuc - pokaz + jeden kubański drink). Najpierw jeszcze w stare miasto i kolacja na placu katedralnym (świetne „spagetti marineros”, do tego kubańskie piwko - wszystko 26cuc dla 2os.). O 20.00 jedziemy taxi do Nacjonal Hotel na spektakl. 2 godziny z otwartymi ustami oglądamy wspaniały, piękny, kolorowy pokaz muzyki, tańców kubańskich i karaibskich. Profesjonalnie wykonany, świetnie wyreżyserowany. Kolorowe stroje nie do opisania, wszystko naprawdę na najwyższym poziomie- warto było!!! O 0.30 jesteśmy w naszym hotelu Caribian tym razem mamy lepszy pokój bo z oknem i to z widokiem na starą Hawanę.


26.01.07

Pokój okazał się być dużo wygodniejszy i o wyższym standarcie lecz, ruch dobiegający z ulicy spowodował ze już o 7.00 jestesmy na nogach. Do 12.00 penetrujemy jeszcze zakątki starej Hawany, a o 12.00 zamówioną taxi (25cuc) jedziemy na lotnisko. O 15.25 liniami Copa America ( panamskie linie lotnicze ) lecimy do Panamy. O 17.50 jesteśmy w tym mieście (ten sam czas co na Kubie). Tu ponownie krzyżuje się trasa obecnej i poprzedniej naszej Podroży Dookoła Świata. Już o 18.30 następny lot do Los Angeles. Lot spokojny trwał 6.20h, lądujemy o 23.50 w Los Angeles (przesuniecie czasowe - minus3h do Kuby -8h do PL). Odprawa sprawnie i szybko. Trochę problemów z transportem do zarezerwowanego hotelu. Miał być transport z lotniska do hotelu lecz bus był źle oznakowany, ale dojechaliśmy innym za 10$. O 3.00 w nocy czasu miejscowego idziemy spać.

Podsumowanie pobytu na Kubie:

Pierwsze wrażenie po przylocie to od razu czuć przygnębiające czasy naszej komunistycznej sytuacji z przed 20lat! Po wyjeździe z lotniska zauważamy ze jest nad wyraz czysto na ulicach. Hawana to osobny rozdział zwiedzania Kuby i potrzeba mu poświecić najwięcej czasu. Tam czas jakby zatrzymał się tu w miejscu i czuć jak na dłoni wszystko to co pozostało z czasów dawnej świetności i z czasów kolonialnej historii. Piękna zabudowa sakralna, wspaniale domy, wille pałace, kamienice, rezydencje. Już po przejechaniu 2000km po Kubie możemy stwierdzić, że poza, krajobrazami, plażami i morzem, to nam najbardziej utkwiło w pamięci! Natomiast wioski mijane po trasie niejednokrotnie jakby wyjęte z niewolniczych czasów robią przygnębiające wrażenie, Fidel stworzył na Kubie wg. własnego wzoru tzw. „raj na ziemi”. Ludzie tu żyjący mają tylko to zrobić co muszą, a później mają wolne i nic nie muszą robić i też nie robią. Siedzą w domkach, nic nie mają, nie muszą niewolniczo pracować, są wolni, nikt ich nie wykorzystuje wiec są szczęśliwi. Prawdziwy biblijny raj - nic nie robisz zrywasz jabłko z drzewa, jest ciepło, zielono, słonecznie, żyć nie umierać - czyż nie o takim raju marzymy i tak był nam on przedstawiany? Poza tym ludzie są niesamowicie pogodni, radośni i zawsze z uśmiechem na ustach. Pomocni, lubią sobie robić zdjęcia z turystami, nie narzekają na swój los i nie rozmawiają o polityce. Zagadnięci o stan zdrowia Castro - odpowiadają że chyba my wiemy więcej, bo oni nie mają żadnych informacji!

Drogi i poruszanie się po drogach:
Paliwo w cenie 0.80cuc 91okt. i 0.95cuc 95okt. Drogi główne bardzo dobre, podrzędne nie najgorsze, wszystkie jednak totalnie źle lub w ogóle nie oznakowane. Jadąc po bocznych cały czas trzeba pytać o drogę aby nie zabłądzić!
Jak zwykle uważamy ze warto odwiedzić ten kraj, jednak dla nas którzy przeżyli czasy komuny widok tego jest mocno ponury i przygnębiający. Jest to jakby rozszarpywanie zagojonych niegdyś wspomnień i ran. Mocno krzyczymy z tego miejsca - nigdy więcej!!!
Przed Kubańczykami bardzo trudna dalsza droga, bo cóż, nawet jak się to skończy po śmierci Fidela, to jeszcze musi ten kraj przebrnąć przez czasy przemian, a bieda tam ze aż piszczy! 50 lat komuny bezwzględnej typu sowieckiego oduczyło ludzi przedsiębiorczości i samodzielności! Pozostanie na pewno wszechobecna muzyka w rytmach rumby i samby!


27.01.07

Sobota – jesteśmy w Los Angeles - po nocnym chłodzie – 10C, rano nieco cieplej 16C, lecz wilgotno i mżysto. Zarezerwowany jeszcze z Polski przez siec „hostel bookers” Ekono Hotel okazał się być wielkim smrodem i „syfem” za wielkie pieniądze (100$USA pok 2os) prowadzonym przez Hindusów. Śniadanie typu „big mac” - jesteśmy przecież w USA , a tu wszystko plastikowe! Dzielnica opodal lotniska, powiedział bym - ohydna - nic nie napawa pozytywnie! Opuszczamy szybko tą nieciekawą cz. Los Angeles i jedziemy na lotnisko mimo że lot mamy dopiero o 22.30. Snujemy się po lotnisku i po bardzo drobiazgowej i wielokrotnej kontroli planowo odlatujemy na Fidżi, fidżijskimi liniami lotniczymi „Air Pacyfik”. Boing 747-400 „Jambo” 453 osoby na pokładzie - samolot „ful”. Bardzo mila obsługa, jak na samolotowe to jedzenie bardzo smaczne - 10.20 godz lotu.


28.01.07.- dzień totalnie nie istniejący dla nas, pokonaliśmy linie zmiany daty i tak jak w poprzedniej podroży lecąc na wschód z Seulu (Korea pd.) do Anhorage (Alaska) dostaliśmy na linii zmiany daty jeden dzień w prezencie, tak teraz został on nam zabrany. Teraz wobec biegnącego czasu jesteśmy „kwita” i tej niedzieli dla nas nie było!


29.01.07.

O godz 5.40 rano czasu Fidżi w poniedziałek lądujemy na lotnisku w Nadi na wyspie Viti Levu. Drugie co do wielkości miasto Fidzi po stolicy Savie. Wizę otrzymujemy od reki na lotnisku, a kierowca z hotelu zarezerwowanego jeszcze w Polsce zawozi nas do hotelu „Horizon” Jesteśmy trochę rozczarowani hotelem i miejscem gdzie się znajduje, ale najbardziej plażą i brudną wodą w morzu po burzy. Zmieniamy hotel na przyległy ,tego samego właściciela i już o 13.00 jedziemy na pierwsza wycieczkę w głąb wyspy, do wioski fidżijskiej poznać miejscowe klimaty! Na miejscu wędrówka do wodospadów położonych w górach i kąpiel w strumieniach spadającej wody. Po wspinaczce w tropikalnym buszu i gorącu to zbawienna sytuacja! Powrót do wioski i wspólnie z mieszkańcami jemy dziwne potrawy oparte na szpinaku i warzywie podobnym w smaku do ziemniaków tylko bardziej suchym. Do tego ryba i jakieś dziwne kiełbaski. Wszystko to nie napawa do jedzenia, gdyż wszędzie muchy, a gospodynie cały czas wachlują liśćmi z palmy, aby nie siadały na jedzeniu. Poza tym siedzi się na słomiance z liści palmowych, wszędzie mrówki i jakieś inne owady. Brak prądu, do wioski jechaliśmy ostatnie 10 km górską, bitą drogą, brak lodówek i tylko można sobie wyobrazić jak tu jest z higieną. Ja odważyłem się zjeść trochę ryby i szpinak z cebulą, Gosia nie tknęła nic. Następnym przeżyciem było picie „kawy” z gospodarzem w specjalnym do tego przystosowanym domku, chatce z trzciny i liści palmowych. Choć nazywa się to kawa to nic nie ma wspólnego z kawą w naszym pojęciu - kawa po fidżijsku to jakiś dziwny proszek z roztartego korzenia, który wsypuje się do jutowego woreczka i w specjalnie wydrążonej drewnianej misie zalewa się mała ilością wody, a następnie wygniata w tej wodzie ów worek.. Podobnie to wygląda jakby się prało w malej ilości wody jakąś szmatę do podłogi. Później wykręca się ten worek i rozlewa pozostający płyn do drewnianych czarek. Wygląda ten napój jak woda z gipsem i podobnie też smakuje - ohyda! Ponoć jest to napój halucynogenny, lecz trzeba go wypić nieco więcej aby odnieść pożądany skutek. Nie mieliśmy ochoty na taką próbę, ale sprobowaliśmy oboje tego napoju bo to wielki nietakt nie wypić „kawy” z gospodarzem! Do misy przyczepiony jest powróz z liany z przymocowanymi dwiema wielkimi muszlami, ponoć wszystko to ma służyć nawiązaniu lepszego kontaktu miedzy spożywającymi napój biesiadnikami!!!Gospodarz klaszcze w dłonie nabiera czarką napój z misy i podaje gościom. Po tej rytualnej czynności opuszczamy wioskę i z mieszanymi uczuciami wracamy do naszego hotelu. Tu dopiero jemy kolacje bo mimo że było dużo potraw to nic nie jedliśmy. Wiec „taliatelle z frutti di mare”, oraz ryż zapiekany z „bifem” i warzywami smakowały wybornie, a porcje wielkie jak dla wielkoluda - nasz kolega Krzysiu byłby zadowolony!!! Idziemy wcześnie spać bo jutro mamy wykupiony czterodniowy pobyt na wyspach archipelagu Yasawa ( 928 $ fidijskich tj. około 600 $ USA za dwie osoby - 1 $ USA = 1,60 $ Fidżi) i już o 5.30 będzie pobudka. Informacyjnie podaje ze dzisiejsza wycieczka do wioski kosztowała 78$ Fidżi od osoby.


30.01.07

Rozdzielamy bagaż i bierzemy tylko rzeczy potrzebne na te cztery następne dni, reszta pozostaje w hotelowym schowku. Wczesna śniadanko z widokiem na morze, autobus do portu, a o 8.30 ruszamy szybkim katamaranem na naszą pierwszą wyspę. Solidna łódź zatrzymuje się przy każdej z mijanych wysepek i przy dźwiękach fidżijskiej muzyki i śpiewach z wielokrotnym powtarzaniem i śpiewem, przy wielokrotnym powtarzaniu słów -”bula,bula” (uniwersalne słowa pozdrawiania, powitania i pożegnania) jedni opuszczają łódź a inni wchodzą na nią. Transport z wysepek dokonywany jest małymi motorówkami które przybijają do burty katamarana. My z pokładu strzelamy fotki i rozkoszujemy się niepowtarzalnymi widokami - jest cudownie, upalnie, bajkowe kolory! Po trzech godzinach uczty wizualnej dopływamy do naszej wyspy na plaże - White Sandy Beach. Witani kwiatami, muzyką i śpiewem z wielokrotnym powtarzaniem słów „bula , bula” wysiadamy na plaży. Od razu podają nam po kokosie aby zaspokoić pragnienie, a następnie dostajemy do dyspozycji nasz domek na następne dwie noce! Trzcinowa chatka i choć żar się leje z nieba to w chatce przyjemnie i przewiewnie. Jest bosko, woda kryształ 33C, biała plaża i wszędzie palmy dające rozłożysty cień. Tu obowiązuje tzw. „Fidżi time”- na wszystko jest czas i nikomu się nigdzie nie spieszy. W tym cudownym klimacie spokoju i szczęścia czujemy się jak w raju. Wieczorem wspólna kolacja z pozostałą grupa tu rezydujących turystów. Łącznie jest nas tylko 12 osób, a wszystko to ludzie młodzi w przedziale wielu 20-27 lat. Niemcy, Holendrzy, Anglicy, Australijczycy. Inspirowani przez fidżijskich gospodarzy bawimy się wszyscy wspaniale przy dźwiękach tamtejszej muzyki i śpiewów na żywo!


31.01.07

Laby cd.. - totalny luz i nic nie robienie! Wypoczynek na plaży, kąpiel w gorącym morzu, penetrowanie rafy koralowej w masce, rurce i płetwach. Podwodne widoki nie do opisania i nie do przekazania - kolory rybek i rafy występują w takiej gamie, że brakuje nazw kolorów aby oddać ich całą paletę. Widok kolorowej rafy pod wodą, jej czeluści, zakamarków, jaskiń i podwodnych grot wielokrotnie podczas nurkowania wręcz przeraża. Na takim odpoczynku przebiega cały dzień. Rytm ten przerywa jedynie przypływający i odpluwający katamaran który dwa razy dziennie przepływa kolo wyspy przywożąc nowych i zabierając opuszczających wyspę gości. O 12.00 lancz - 16.00kawa lub herbata - 19.00kolacja. Potrawy ogólnie smaczne o regionalnym charakterze. Po kolacji wspólna zabawa a później błogi sen - spokój, cisza niebo gwiaździste na dłoni, muzyka i śpiewy fidżijskie!


01.02.07

Czwartek- od rana to samo co robiliśmy wczoraj -czyli laby cd.. O 14.30 płyniemy katamaranem na południe archipelagu Yasawa na następną wyspę Bonty. Już wczoraj oboje z Małgosią stwierdziliśmy że na dłuższą metę ten raj na ziemi jest nie do wytrzymania i staje się nudny. O 16.00 jesteśmy na następnej wyspie. Tu już nie to co na „White Sandy Beach”, brak tego klimatu który tam był. Pomimo ze wyspa maleńka i w 20 min da się ją obejść w koło, to jest tu mniej naturalnie, domki drewniane z klimatyzacja, basen. Niby większy komfort, ale tu nie o to chodzi - widać są też tacy którzy właśnie takich warunków szukają. Jedzenie bardziej wystawne typu „szwedzki stół”. Wieczorem zrywa się tropikalna ulewa, typu oberwanie chmury, a my pod wiatą popijamy australijskie winko.


02.02.07

Piątek - wstaję wcześniej i już o 7.00 kąpiel w morzu. Po wczorajszej ulewie ani śladu cudowny lazur nieba i wspaniale kolory wody w morzu. Gosia też wcześnie przebudzona, śniadanko i idziemy plażować. Jeszcze jakieś zdjęcia na drewnianym molo. Gosia schodzi do wody po drewnianych schodach i nagle!!!!! Krzyk !!! Poślizgnęła się na schodach i z całym impetem uderzyła plecami, tuż nad biodrami o krawędź schodu. Siniak,odarte plecy i ból nie do opisania - tragedia! Koniec cudownego raju - chwila nieuwagi i masz - jak ulotne są chwile szczęścia !!!! Tabletki przeciwbólowe - dziś wieczorem przecież lecimy dalej, wiec myśli o przesunięciu lotu. Z zaciśniętymi zębami Gosia daje jakoś rade i o 12,45 wydostajemy się z wyspy katamaranem na ląd, a o 18.25 jesteśmy w samolocie i lecimy do Melbourne. Ponownie liniami fidżijskimi „Air Pacyfik”. Tam będzie można więcej zdziałać z Gosi zdrowiem, lecimy do przyjaciół którzy mogą nam pomóc. Moja Gosia bardzo cierpi a ja razem z nią! Po wylądowaniu sprawnie i szybko mamy wizę. Na lotnisku czeka już Grant- nie wie o całym zajściu , po 1.5godz jazdy jesteśmy u niego na miejscu w domu, w miejscowości Jan Jun 110 km za Melbourne na południe, nad cieśniną Bessa rozdzielającą kontynent australijski od Tasmanii (260km szerokości). Zmordowani idziemy natychmiast spać - tylko zerkam na nasz motocykl który stoi w garażu - już wiem że nie tak szybko ruszymy na nim w dalsza drogę! Gosia śpi dobrze.


03.02.07

Sobota.- spotkanie z pozostałą częścią rodziny przy śniadaniu. Marysia - żona Granta, której babcia pochodziła z Polski i 20-to letnia córka India - mila rodzinna atmosfera! Po śniadaniu jedziemy do lekarza - ogólne stwierdzenie - rozlegle potłuczenie lecz bez złamań. Lekko ta diagnoza ulżyła naszemu dalszemu patrzeniu w przyszłość, lecz to nie zmienia postaci rzeczy że potwornie Gosię boli. Kupujemy przepisane maści, tabletki i wracamy do domu Granta. Nowoczesny dom położony 1 km od morza na wzniesieniu z którego widać ocean. Gosia odpoczywa ja idę montować masze BMW, Czarny R 1150 GS z 2002r. Przebieg 49000km - stan OK. Lekkie słyszalne stuki z prawego cylindra – sprawdzam, klepie przepustnica w głowicy wtryskiwacza. Montuję wyposażenie; kufry,szybę, gniazdko do ładowania baterii, GPS, torby, obniżone podnóżki,itp. Zajmują z przerwami cały pozostały czas dnia. Marysia przygotowała wspaniały lancz: krewetki-olbrzymy, pieczona papryka, „kus kus”, wspaniale żeberka z jagnięciny, a do tego winko i piwko! Wspólny wieczór i rozmowy o planowanych i odbytych podróżach.

Wyjaśnię jak doszło do zakupu tego motocykla. Granta poznaliśmy na trasie pierwszego przejazdu wokół świata w Argentynie, podróżowali z grupą australijskich kolegów po Pd. Ameryce. Tam podczas wspólnej kolacji zaproponowałem aby w przyszłości wymieniając się motocyklami odbyć podróże: my po Australii on po Europie. Tą myśl przedstawiłem dalej przed przyjazdem do Australii, lecz w okresie tutejszego lata i z uwagi że Grant ma tylko jeden motocykl, było to niemożliwe. Pozostała wiec wersja zakupu motocykla i odsprzedaży po odbytej podróży, w których to czynnościach pomaga nam nasz australijski kolega! Przewóz naszego z Polski, lub wypożyczenie na miejscu nie wchodziły w sprawę ze względu na koszty!


04.02.07

Gosi rano jakby lepiej. Ja z Grantem jedziemy na jazdę próbną po okolicy, która zamienia się na 120 km przejazd wzdłuż oceanu po drodze zwanej „Great Ocean Route”. Wspaniale widoki - motorek OK. Po powrocie postanawiamy że wynajmujemy na Tasmanii auto ,a ponieważ wszystko mamy już tam zarezerwowane, łącznie z noclegami na każdy dzień i byłoby trudno to wszystko pozmieniać to zgodnie z planem dzisiaj płyniemy nocnym promem na Tasmanie. O 17.30 Grant ponownie odwozi nas do Melbourne na prom, a 21.00 odpływamy! Wieczorem Gosi trochę gorzej, ale daje rade i płyniemy. Na szczęście nie ma problemów ze spaniem i śpi całą noc. Prom o nazwie „Spirit of Tasmania”, to elegancki i wygodny wielki statek – czujemy się jak na „Titanicu”.Trochę bujało bo to specyfika wielkich fal tworzących się na wodach cieśniny „Bassa”


05.02.07

Poniedziałek. 6.00 pobudka o 7.00 trzeba opuścić prom. Wynajmujemy Toyote Corole za 46$aus. za dzień (1$Aus. = 0.80USD) i jedziemy na zaplanowaną trasę po Tasmanii. Rozpoczynamy w Devon Port i jedziemy na zachód dr,nr,1 do Burni- tu śniadanie i jedziemy dalej na zachód dr.nr.C215 i podziwiamy krajobrazy tej wyspy- wszystko jakieś inne niż to co już było przez nas widziane na świecie- przede wszystkim roślinność, a w szczególności drzewa. Odwiedzamy historyczna miejscowość Stanley położoną na półwyspie o tej samej nazwie. Mały kameralny porcik z ciekawą zabudową. Tego dnia docieramy również do północno-zachodnich zakątków wyspy:dr.nr.C215 - przylądek Wodnorth i dr.nr. A2 przylądek Marawah . Małe osady, nawet trudno powiedzieć że są to wioski, raczej rzadko rozsiane rozlegle farmy. Mamy po raz pierwszy sposobność spotkać się z „Diabłem Tasmańskim”, na razie tylko na znakach ostrzegawczych. Po 470km dzisiejszej wędrówki powracamy do Burnie i kwaterujemy się w zarezerwowanym motelu. Czysty, obszerny, kuchnia z wyposażeniem. Gosi jakby nieco lepiej!


06.02.07

Wtorek - ruszamy o 9.00 z Burnie na zachód dr.nr. 1 do Samerset i tu skręcamy na południe w dr.nr. A10. Przejeżdżamy przez przepiękny Rezerwat wąwozu Hallyer i dojeżdżamy do górniczego miasteczka Tullach (cyna, srebro, miedz). Tu pierwsze tankowanie i okazuje się że nasza Toyota nie pali dużo więcej niż nasze BMW wyszło 7,5l na 100km (1litr paliwa to koszt 1.20 $Aus). Zwiedzamy niedaleką zaporę i jezioro „Lake Mackintosh” . Jedziemy dalej okrężną drogą nr. C252 wzdłuż długiego i wąskiego jeziora zaporowego „Lake Pieman”. Piękna widokowa trasa. Za zaporą dr. zmienia nr. na C249 . W miejscowości Zeehan słynącej z wydobycia cynku, ołowiu i srebra podziwiamy starą zabudowę miasteczka które przezywało swoje czasy świetności na przełomie XIX i XX w. a które teraz żyje atmosferą wspomnień. W centrum osady małe muzeum wydobycia i stare szyby górnicze. Dalej jedziemy dr.nr B27 na południe do miejscowości Strahan położonej nad zatoką Macquariego. Zabudowa miasteczek bardzo podobna, parterowe, małe, kolorowe, drewniane domki. Ze Strahan droga B24 do Queenstown. Po drodze odkrywamy że kaszel Gosi który ją tak meczy pochodzi od alergizującego składnika leku przeciwbólowego. W tym mieście realizujemy receptę na lek przeciwbólowy nie zawierający tego składnika. tam też zauważamy że do Hobart jeszcze 260 km, a już 17,20. Cóż piękne krajobrazy, dużo zdjęć i czas szybko leci. Jadąc dalej drogą A10 o zachodzie słońca, o 21.00 jesteśmy w Hobart. Dzisiaj było podziwianie wspaniałej przyrody, a w szczególności monstrualnych i niezwykłych drzew i krajobrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. Góry, lasy, stepy,a szczególnie w blasku zachodzącego słońca wyglądały wspaniale! 560km uczty widokowej!


07.02.07.

Środa - wstajemy nieco później, Gosia rozkręca się powoli i wydaje się że jest jakaś poprawa! Na głównej ulicy Hobart śniadanie - jakieś dziwnie podane jajka ni to sadzone, ni to na miękko na toście o kwaśnym posmaku - przypuszczamy że jajka były najpierw gotowane w wodzie z octem, a później nałożone na tosta i stąd ten dziwny smak. Przejeżdżamy następnie cały port Hobart podziwiając wiktoriańską starą zabudowę miasta. Następnie jedziemy na południe drogą nr. B68 wzdłuż zatoki Storm, którą tworzy wpadająca tu rzeka Derwent. Od Kingston jedziemy wzdłuż zatoki „N.W.”, a następnie wzdłuż zatoki „Great”. Jest to malowniczy rejon sadowniczy Tasmanii (jabłka, wiśnie, czereśnie,truskawki, morele, winogrona.) Dalej wzdłuż kanału Entrecasteaux oddzielającego ląd wyspy Tasmania od wyspy Brumy. Od miejscowości Verona jedziemy na północny-zachód wzdłuż ujścia rzeki Huon. Widoki cudo, pogoda słoneczna i wspaniała, ciekawie rysujące się chmurki na niebie. Część sadów osłonięta potężnymi jakby moskitierami, chroniącymi przed owadami i ptakami. Po zjedzeniu sporej ilości czereśni Gosia przezywa jakiś kryzys i 1h  drzemki pomaga załatwić sprawę! W miejscowości Huonville wjeżdżamy na drogę nr. A6 w kierunku Geeveston, a dalej w kierunku Tahune Forest. Rezerwat leśny położony w górach Hartz wpisany na listę UNESCO. Niesamowity las, eukaliptusy dochodzą do monstrualnych rozmiarów i maja do 90m wysokości. Rozmiarami przypominają kalifornijskie sekvoye. Jest tu nawet drzewo odpowiednik drzewa Szermana. Jeździmy po rezerwacie i oglądamy niezwykłą endemiczną, tylko tu na świecie występującą przyrodę. Paprocie przybierają wielkość i kształt palm. Następna endemiczną osobliwością tego miejsca jest drzewo nazwane Huon, którego zalety odkryli budowniczowie okrętów- świetny materiał szkutniczy, drewno nie butwiejące! Zwiedzanie zajęło nam dzisiaj sporo czasu, lecz wszystko bardzo ciekawe, dopiero o 18.30 ruszamy w powrotną drogę przez Hobart drogą nr. A6 na drugą stronę potężnym mostem nad rzeka Derwent i dalej na wschód dr.nr. A3 do Sorell, a tam ponownie na południe drogą nr. A9 w kierunku na Port Artur. Nocleg nad zatoką Wadge w małej osadzie White Beach koło Nubeeny, (zjazd w prawo zaraz za miejscowośią Taranna w drogę nr. B37). Świetny bungalow typu apartament z sypialnią, pokojem dziennym i kuchnią - pełny komfort.


08.02.07.

Czwartek - ponownie wstajemy późno, spało się świetnie i o 10.00 dopiero wyjazd na trasę. Jedziemy dalej drogą boczną B37 na południe do Port Artur. Okazuje się że to nie miasto, lecz stara osada karna, którą założyli Anglicy w 1832r, a której główną zabudowę tworzą obecnie ruiny funkcjonującego do 1877r wiezienia o wielce zaostrzonym rygorze. Wiezienie dla najniebezpieczniejszych przestępców „odwiedziło” w tym czasie 12000 więźniów dla których w ilosci 1769 skazanych był to ostatni przystanek na ziemskim padole. Metody więzienne były nadzwyczaj okrutne, więźniowie byli cały czas oddzieleni od siebie w ciemnych celach, na godzinny spacer zakuwani w kajdany i spacerowali w kapturach aby nie mogli oglądać świata zewnętrznego. Całkowita izolacja od bodźców zewnętrznych. Ponoć wielu odchodziło od zmysłów! Patrząc obecnie na to miejsce trudno pogodzić subtelne piękno przyrody i krajobrazu z okrutną i straszną przeszłością tej miejscowości i tego miejsca. Ciekawa zabudowa w stylu angielskim, częściowe ruiny dają wiele do myślenia o byłym wyobrażeniu chrześcijańskim białych ludzi, jak mogli być tak okrutni wobec ludzi własnej nacji i wobec wszystkich narodów i grup etnicznych całego świata, których w bezwzględny sposób zdominowali. Wszyscy tasmańscy Aborygeni wymarli za sprawą najeźdźców Anglików. Z Port Artur wracamy ponownie droga A9 na północ. W miejscowości Taranna odwiedzamy mały park gdzie możemy zobaczyć w naturze „diabła tasmańskiego”- małe zwierzątko wyglądające zabawnie i zawadiacko, mały drapieżnik z z białą otoczką na szyi w kształcie „muchy” do garnituru. Podziwiamy ich zabawy i walki podczas karmienia. Jadąc dalej na północ 10km podziwiamy ciekawe klifowe wysokie brzegi morza tasmańskiego gdzie woda w brzegu drąży potężne groty, aby w konsekwencji około 100m od brzegu powstały głębokie studnie z których wytryskuje woda po wejściu w grotę wysokiej fali oceanicznej. Piękny widok, wspaniale kolory, a wszystko to mieści się w obszarze Tasmańskiego Parku Narodowego! Dalej wzdłuż brzegu morza tasmańskiego poruszamy się na północ droga A9, podziwiając małe osady i porciki rybackie położone w zatoczkach oceanu i po drugiej stronie nad zatoka Norfolk. Od miejscowości Sorell jedziemy dalej na północ drogą nr. A3 i tylko na moment zjeżdżamy z trasy do małego historycznego miasteczka Richmond. Tu znajduje się akweduktowy kamienny most z 1830r i kościół z 1921r. Wracamy na trasę i przez Orford > Swansea dojeżdżamy do Bicheno - tu mamy następny nocleg w kameralnym małym, czystym moteliku. Gosia w dalszym ciągu obolała szybciutko idzie spać, ja z mini baru znajdującego się w lodówce pokojowej wypijam małe winko i małe piwko za zdrowie Gosi, pisze relację z dzisiejszego dnia do kajecika i o 23.00 czynię podobnie, idę również spać.


09.02.07.

Gosia czuje się już zdecydowanie lepiej. Wracamy rano 12km droga A3 na południe i dalej skręcamy na lewo w drogę nr. C 802 , aby po 25 km dojechać do - Frycinet National Park. Górzysty porośnięty bujną roślinnością z wypiętrzonymi czerwono-brunatnymi skałami w kształcie obłych, ogromnych rozmiarów kamieni. Po zachodniej stronie, od oceanu, półwysep ma piękny, wysoki klifowy brzeg, nad którym góruje latarnia morska „Cape tourville”. Wspaniale widoki i niepowtarzalna kolorystyka skał, roślinności, toni wody i upstrzonego chmurkami lazurowego nieba! Po 2godz. pobycie w parku powracamy do Bicheno i podążamy dalej wzdłuż brzegu na północ drogą nr.A3 do St.Helens podziwiając piękne plaże i morski brzeg. Od St,Helens droga odchodzi od morza na zachód i natychmiastowa zmiana krajobrazu, najpierw wilgotny, gesty las, a następnie górskie rozlegle doliny o sawannowym wyglądzie. W takich krajobrazach pokonujemy dalszy odcinek dzisiejszej naszej drogi aż do Launceston. Tu następny nocleg. Wieczorem była jeszcze wspaniała kolacja i porównywanie smaków tasmańskich steków do argentyńskich, po sugestii naszego gospodarza hotelu, który polecił nam ten lokal i wyraził taką opinię! Wynik testu – rzeczywiście bardzo podobne i równie wyśmienicie rozpływają się w ustach (podobny wypas krów w obu tych regionach świata) -różnica -cena x3 !!!.


10.02.07

Ostatni dzień pobytu na Tasmanii. Ten dzień poświęcamy na zwiedzenie doliny i ujścia rzeki Tamar. Najpierw jedziemy wschodnia stroną, drogą nr A8 aż do przylądka Low Head - tu znajduje się stara latarnia morska na kamienistym brzegu. Bardzo widokowe miejsce. Następnie wracamy i jedziemy zachodnim brzegiem, aby drogą A7 dotrzeć do Greens Beach. Dzisiaj po raz pierwszy na Tasmanii pogoda w kratkę i trochę popaduje, zasłaniając słoneczko. Zwiedzamy jeszcze kopalnie złota w Beaconsfield i z tej miejscowości droga C715 i dalej B71 podążamy do Deven Port, gdzie zdajemy nasze autko i po 2320km (planowaliśmy 1800km ale jak zwykle zrobiło się więcej) udajemy się na prom którym o godzinie 21.00 powracamy do Melbern. Jedno jest pewne Gosi zdrowie uległo dzisiaj zdecydowanej poprawie i boleści oraz zewnętrzne objawy znikają prawie zupełnie - pierwszy dzień ponownie z pozytywnym patrzeniem w przyszłość. Tasmania to podobnie jak Korsyka w basenie morza śródziemnego, pigułka tego wszystkiego co najwspanialsze na kontynencie australijskim!!!


11.02.07.

O 7.00 rano jesteśmy w porcie Melbern, gdzie czeka na nas Marysia. Grant pojechał w ten weekend na wyprawę motocyklowa z kolegami w Alpy Australijskie. Pogoda dzisiaj niezwykle kiepska, nad cieśniną Bassa wieje rycząca 40-stka i strach wychodzić z domu! Tu może przekaże historycznych informacji: cieśninę Bassa dzielącą kontynent od Tasmanii nazwano na cześć nazwiskiem tego żeglarza, po odkryciu przez niego że Tasmania nie jest wyspą.. Tak myślano od czasu kiedy odkrył ją Tasman – żeglarz holenderski, który w 1682r odkrył kontynent australijski i obecną Tasmanie, myśląc że ta wyspa jest tylko wysuniętym półwyspem i nazwał całość Ziemią van Diemena. Anglicy dopiero w 1803 r założyli tu pierwszą osadę białego człowieka, tworząc kolonie karną w zatoce Macquariego. Wykorzystuję ten czas i piszę tą wiadomości! Poza smacznym jedzeniem które przygotowała nasza gospodyni nic właściwiej się nie działo. O 18.00 powrócił Grant, przez dwa dni zrobili 1200km, a wczoraj w „pubie” wypili ponoć z kolegami beczkę darmowego piwa!


12.02.07.

Poniedziałek – po wczorajszym huraganie w TV oglądamy jakie poczynił szkody: pozatapiane jachty w marinach, pozrywane trakcje elektryczne, wiele połamanych drzew. No cóż nie od rzeczy mówią że w cieśninie Bassa wieje jak na Hornie. W 1998r podczas regat z Sydney do Hobart zginęło sześciu żeglarzy. W południe pierwsza próba zajęcia miejsca na naszym BMW przez Małgosię po urazie. Jest całe czarne, nazwaliśmy go „Tasmańskim Diabłem”, a próba wypadła pomyślnie. Wykonaliśmy 3h jazdę wzdłuż wybrzeża cieśniny na zachód kultową ,australijska droga B100 „Great Ocean Route” 120km jazdy wypadło OK, a widoki z drogi przypominają jazdę po Korsyce w okolicach Bonifacio – klifowe wybrzeże, same zakręty, cudowna kolorystyka. Toń morza w połączeniu z kolorami piaskowych klifów wygląda wspaniale! Wieczorem wspólna wystawna kolacja w portowej knajpce w miejscowości Geelong- zapraszamy naszych gospodarzy na walentynkowy wieczór, chcemy się zrewanżować za tyle dobroci i pomocy której nam dali!!! Próbujemy po raz pierwszy steki z kangura (podobny smak do steków wołowych, rozpływają się w ustach – mięso bardzo chude i ponoć bezcholesterowe). Oczywiście były również wspaniałe i popularne w tym regionie Australii „owoce morza” i australijski szampan.


13.02.07

Wtorek - nadszedł dzień, że na tyle zdrowie Gosi uległo poprawie, iż z jednodniowym opóźnieniem w stosunku do naszego planu możemy wyjechać na „moto” w dalsza trasę. Wczoraj z Grantem trochę ją zweryfikowaliśmy, tak aby była bardziej widokowa, ciekawa i aby nie było za dużo niepotrzebnych długich przelotów po tym tak rozległym kontynencie. O 10.00 opuszczamy gościnne progi domu Marysi i Granta - powrócimy tu ponownie końcem marca aby zostawić nasze BMW. Ponownie ruszamy droga B100, czyli „Great Ocean Route” na zachód. Droga budowana od 1918 do 1932 r jest pomnikiem ku czci żołnierzy walczących w I Wojnie Światowej – budowało ją wielu jej weteranów! Wszyscy Australijczycy mówią że jest to najciekawsza i najbardziej widokowa nadmorska szosa na tym kontynencie. Jej bieg rozpoczyna się właśnie tam gdzie mieszkają nasi gospodarze, czyli w Torquay, 96km na poł-zach. od Melbourne. Prowadzi brzegiem morza 240km na zachód wzdłuż cieśniny Bassa do starego wielorybniczego portu Warrnambool. Na długo pozostaną nam w pamięci długie piaszczyste plaże, kilometry postrzępionych klifów. Małe kolorowe zatoczki i bajeczne kolory morza. Najciekawsze miejsce na trasie to tzw. „Dwunastu Apostołów”- skupisko skalnych iglic sterczących z oceanu opodal Port Campbell. Za Warrnambool jedziemy już drogą A1 dalej na zachód, a w Port Fairy skręcamy na pn. w drogę C178. Dzisiejszy 360km odcinek trasy kończymy w miejscowości Hamilton – motel w centrum małego miasteczka - 69$Aus za pok. 2os z klimą i łazienką.


14.02.07

Środa - „Dzień Świętego Walentego”!!!

Ruszamy z Hamilton o godz 10.00- pogoda nie nastraja chmury leżą na ziemi, dość zimno wydaje się ze zaraz lunie!Kierujemy się dr.B160 do Dunkel, a następnie na północ w kierunku Halls Gap. Dolina pomiędzy ciekawie, prawie pionowo wypiętrzonymi górami o skalnych szczytach. Teraz dopiero czujemy zapachy Australii i dokładnie wiemy i potwierdzamy to o czym wie każdy jeżdżący na motocyklu – ilu doznań są pozbawieni ci którzy podróżują samochodem- brakuje im smaków powietrza, porannej wilgoci, wiatru i tych zapachów jakie daje budząca się rano do życia przyroda !!! Pogoda radykalnie się poprawia i po momencie jest już całkowicie bezchmurnie. Cudowna dolina porośnięta lasami eukaliptusowymi, wjeżdżamy do Parku Narodowego Grampians. Tam mamy możliwość obserwować jak radzi sobie przyroda z niegdysiejszym pożarem buszu. Połączenie spalonej ziemi, czarnych jak węgiel kikutów drzew i soczystej zieleni, budzącej się na nowo do życia roślinności w błękicie lazurowego nieba szokuje zestawieniem kolorystycznym! W Halls Gap zajeżdżamy na widokowy skalny taras wiszący nad tą osadą i podziwiamy panoramę parku z góry. Dalej jedziemy w kierunku na zach. przez Stawell > Avoca > Maryborough > Castlemaine > Beundiego. Miasteczka te znane są z czasów wielkiej „gorączki złota”, która to objęła ten rejon w połowie XIX w. Szybkie fortuny przyniosły wielkie zyski stanowi Victoria. Ostatnią z wymienionych miejscowości jest naszą bazą na dzisiejszą noc. W tej też miejscowości rozpoczął się w 1851 r. wielki bum gorączki złota po odkryciu płytko położonych złotonośnych pokładów. Bogata i ciekawa zabudowa z czasów wielkich fortun w stylu wiktoriańskim. Wieczorny spacer po urokliwym miasteczku i walentynkowa kolacja u Chińczyka! Od czasów „gorączki złota” mieszka tu sporo obywateli tej narodowości. W tych regionach – ponoć niegdyś było ich tu na tyle wielu że dochodziło do utarczek na tle rasowym. Motel na przedmieściach miasteczka – drogo 80 $ Aus pok. 2os.


15.02.07

Czwartek -urodziny Gosi! Wyjazd 10.30 –jedziemy na pn. dr. nr. A300 do Elmore i dalej B75 do Echuca nad rzeką „ Murray River”.To miasto - rzeczny port, założone w 1853r w czasach złotego bumu stał się, za sprawą rozwijającego się handlu, największym śródlądowym portem nad tą rzeką, która jest odpowiednikiem amerykańskiej Missisipi. Wspólną bardzo widokową cecha są bocznokołowe parowce. Odrestaurowany 800m odcinek nabrzeża portowego zrobionego z drewna eukaliptusowego, przywrócone do dawnej świetności parowce są pięknym i urokliwym widokiem. Temperatury dzisiaj nie rozpieszczają jest 38-40C, lecz na szczęście nie jest wilgotno, wiec są do wytrzymania. Po zwiedzeniu portu i miasteczka wracamy na pd. Ponownie dr.B75 do Elmore i dalej już na wsch. Nadal jedziemy drogą B75 przez Heathcote, aby po 15 km skręcić w lewo w drogę C384 do Seymour. Z tej miejscowości jedziemy dr C340 przez Yea > Alexandra do Eildon gdzie pozostajemy na nocleg w wynajętym bungalowie na terenie Caravan Park Eildon. Droga którą nam wytyczył Grant jest niezwykle ciekawa i nie można się nigdzie nudzić: lasy, góry, wzniesienia, jeziora i te wspaniałe zapachy Australii - nie do opisania! Rozgrzane powietrze z nad wypalonych słońcem stepów, zapach buszu i niepowtarzalny zapach eukaliptusowych lasów. Woń spalonego buszu i lasu, oraz ta sama woń w połączeniu z budzącą się do życia przyrodą to te niezwykłe egzotyczne zapachy. Są również te nierozłącznie związane z kontynentem australijskim, a związane z rozjechanymi na drogach kangurami- z odległości kilkuset metrów czuć że zbliżamy się do takiego miejsca - zwierzęta te są wielkim zagrożeniem na drogach Australii i występują niemal w każdym miejscu. Najniebezpieczniej jest pod wieczór i w nocy- są one do tego można by tak powiedzieć najgłupszymi ze zwierząt, nie wyczuwają zagrożenia i beztrosko wskakują na drogę pod nadjeżdżające pojazdy! Stacjonujemy obecnie na terenie Parku Narodowym Lacke Eildon obejmującym odcinek rzeki „River Gouburn” i jezioro „Lacke Eildon”- urokliwy kemping nad rzeką –bungalow, a raczej kabina kempingowa jest w pełni wyposażona, więc Gosia przyrządziła wspaniałe „spagetti boloneze” do tego wino „the carton” (Zainteresowani znają je pod nazwą –„la carton” lub z włoska „il carton” – wersja wspaniałego wina w opakowaniu kartonowym , ta australijska wersja jest niezwykle wyśmienita!!!).


16.02.07

Piątek - z kempingu ruszamy rano do Parku Narodowego Lake Eildon w kierunku miejscowości Jamieson - droga nie ma numeracji, a na odcinku 27km jest szutrowa (cały odcinek ma 70km). Gęsty las eukaliptusowy, wysokie góry, same zakręty, po drodze nie minęliśmy ani jednego innego pojazdu – głęboka dzicz! Na drodze konary ,gałęzie i kupy liści z połamanymi kawałkami drzew
wymieszane ze wstęgami długiej na parę metrów kory z drzew eukaliptusowych. To wielkie zagrożenie dla motocyklistów, jest ono często sygnalizowane specjalnymi ostrzeżeniami! Trzeba jechać uważnie bo nie wiadomo co będzie za następnym zakrętem! Szutrówka OK i chyba szybciej można jechać niż po zabrudzonym pozostałościami roślinnymi asfaltem. Od Jamieson jedziemy na pn. dr. C511 do Mansfield i dalej C521 do Whitfield. Na tym odcinku powiało grozą - las bezpośrednio po pożarze – swąd spalenizny, opalone nawet znaki drogowe, monstrualne kikuty spalonych wysokich drzew - 50km wielkiej tragedii przyrodniczej, to trudno opisać ,to
trzeba czuć i widzieć - straszne i przerażające. Już parę km dalej widać że pożar musiał być nieco wcześniej i na opalonych powierzchownie drzewach na całej ich powierzchni wyrastają małe gałązki z niezwykle soczystymi zielonymi liśćmi - wyglądają jakby były porośnięte bluszczem- coś niesłychanego jak szybko może odradzać się przyroda! Następnie ponownie nie
oznaczoną numerem drogą podążamy przez Mount Buffalo National Park. Ponownie 25 km szutrówki biegnącej urokliwymi terenami do jeziora Lake Buffalo i dalej do Myrtleford (droga przez Cheshunt i Dandongadale). Tu wpadamy na dr.B500 i jedziemy na pd. do Bright. Bardzo urokliwe miasteczko – stamtąd na wsch.
Dr.C536 do Mount Beauty. Tu nocleg na terenie „Caravan Parku” - bungalow za70$Aus w pełni wyposażony. Wieczór spędzamy na łonie natury nad jeziorkiem! Dzisiaj było tylko 300km urokliwej i pięknej trasy. Widoki, które serwuje nam kontynent australijski są kompletnie odmienne od tych jakie nam było dotąd oglądać na naszej trasie podroży dookoła świata, a było tego przecież sporo!
Chce tu jeszcze nadmienić ze czujemy się tu niezwykle bezpieczni. Policja lub jej totalny brak,

a wszystko w największym porządeczku , bez cienia zagrożenia, ludzie tak niezwykle uprzejmi

i uczynni że trudno znaleźć drugi taki naród na świecie! Np. podjeżdżamy w centrum miasteczka na parking, chcemy zrobić parę fotek, nie zauważam że miejsca parkingowe są zaznaczone na żółto, wychodzi policjant bo okazało się że to miejsca policyjne przed ich posterunkiem i mówi abyśmy stanęli na chodniku pod wiatą bo za chwilę ma przejść nad miasteczkiem burza i tam będzie nam lepiej i bezpieczniej. Uśmiech na twarzy, rozmowa o motocyklach i podroży! Okazuje się być entuzjastą motocykli, jest niezwykle uprzejmy!


17.02.07.

Wczoraj były dwie buteleczki wina i spagetti carbonarra w wykonaniu Gosi - to zaleta stacjonowania w Caravan Parkach. Kabiny są wyposażone w pełną kuchnie z garnkami itp. Wszystko to na łonie natury w pięknym otoczeniu. Papugi dają taki koncert skrzeczenia że aż uszy więdną, lecz jest to wszystko uzupełnieniem pięknej otaczającej nas przyrody. O 9.30 ruszamy z Mount Beaty dr.C531 na pd. do Alpine National Park. Widoki wspaniałe choć nazwa znajdujących się tam gór - Alpy Australijskie nie ma nic wspólnego z wizerunkiem prawdziwych Alp. To góry przypominające kształtem i wysokością Beskidy lub co najwyżej Sudety w okolicach Śnieżki. Przyroda i widoki w porannym słońcu wspaniałe. Zaliczamy następne 40km szutrowej drogi prowadzącej przez rozległy płaskowyż po wjeździe na przełęcz za Falls Creek obok szczytu Mt. Bogong 1986m.n.p.m. Tu znajdują się tereny narciarskie najbliżej położone od
Melbourne. Niezwykle urokliwe okolice i malownicza szutróweczka, wspaniała zabawa!!! Po zjeździe z gór w dolinę Omeo i dojeździe do drogi C543 jedziemy nią na pn. do Tallangatta - ponownie 30 km szutru i ponownie wspaniałe widoki w górzystych terenach porośniętych monstrualnymi eukaliptusowymi drzewami. Zapachy niesamowite i nie do opisania. W górach
przyjemnie , w dolinach gorąc i sucho, około 40C. Praktycznie „0” turystów i „0” ruchu, aż nie możemy pojąć, środek lata a takie pustki. Co prawda tu już zakończyły się wakacje szkolne 31 stycznia - to nasz letni odpowiednik lipca, a obecnie tu jakby nasza polowa sierpnia. Przy
dojeździe do Tallangatta wspaniale widoki przełomu rzeki Mitta w rozleglej dolinie. Dalej kierujemy się na wsch. dr.C400 do Bulliok aby tam skręcić na pn.
Do Mont Granya National Park. Za miejscowością Granya skręcamy ponownie na wsch.w dr. C546, która prowadzi wzdłuż rzeki „Murray Rive” i przez „Mount Lawson State Park”. Ten fragment przełomu rzeki tworzy w tym
miejscu po zejściu z gór wó z topniejącego śniegu rozlegle jezioro. Obecnie to tylko wstęga wąskiej rzeki wijąca się wyschniętym dnem jeziora, które porasta ciekawa roślinność o rożnych odcieniach - od żółci do zieleni. Niejednokrotnie okolica przybiera monstrualny widok z kikutami potężnych drzew wyrastających z dna wyschniętego jeziora. Bazę na dzisiejszą noc znajdujemy w miejscowości Welwa na terenie Caravan Parku położonym na samym brzegu Murray River. Mamy bungalow stojący 5m od brzegu spokojnie płynącej rzeki - nadzwyczaj urokliwe miejsce w cieniu rozłożystych drzew eukaliptusowych. (66$aus ). Jest niezwykle gorąco, powietrze stoi,
brak najmniejszego wiaterku. Kolacja to 0,5 kg krewetek przyrządzonych na winie i przygotowanych przez Gosię. Dzisiaj 380 km wspaniałych widoków i piękny dzień!!!


18.02.07 niedziela

Cudowny poranek, pięknie wstaje słońce nad „Murray River”. Śniadanko na tarasie domku. Mamy ciekawych współkempingowiczów z Adelaidy, którzy przyjechali tu na weekend. Kemping pusty i chyba poza nami są jeszcze dwie małe grupki turystów. Z Welwa jedziemy na pd. dr. C547
przez Burrowa Pine Mountain National Park - ponownie szuterki i cudowne widoki! Po dojeździe do drogi B40 jedziemy na wschód przez Corryong do Khancoban gdzie zaczyna się droga „Kosciuszko Rd” wiodąca przez „Kosciuszko National Park”. Droga ta okrąża najwyższą gorę Australii o nazwie, również Kosciuszko o wys 2228m.n.p.m. Wspaniała droga i bardzo
widokowa trasa. Widok tej góry i jej szczytu ma już coś trochę z alpejskiego krajobrazu. Tu przekraczamy granice stanu Victoria i Nowa Południowa Walia. Pogoda kryształ. We fragmencie trasy ponownie widoki spalonej ziemi - przerażające! Naocznie widzimy jak niegdyś żyjący jak w raju szczęśliwi ludzie, których gospodarstwa były usytuowane w centrum ślicznego, bujnego i zielonego lasu eukaliptusowego, nagle po przejściu pożaru, pomimo że uratowali swoje domy, żyć teraz będą pośród kikutów spalonych drzew, w atmosferze spalonej ziemi i w zapachu spalenizny - straszne!!! Pokonujemy najwyższą przełęcz o wys. 1581m.n.p.m. i dalej
szerokim , rozległym, sięgajacym prawie brzegów Pacyfiku płaskowyżem jedziemy do miejscowości Cooma. Dalej droga nr 18 w kierunku oceanu aby przed Bega wjechać na droge nr 1 biegnącą nad oceanicznym brzegiem i skręcić na pn do miejscowości Bernmagui. Tu nocleg na mierzei pomiędzy morzem a jeziorem. My nad jeziorkiem w urokliwym miejscu na terenie
wypróbowanej formy noclegowej- kabina mieszkalna na terenie Caravan Parku (45$aus). Dzisiaj 500km wspaniałych widoków. Tereny po drugiej stronie gór od strony oceanu niezwykle zielone, totalna zmiana klimatu. Płaskowyż o wys 1100m.n.p.m zdecydowanie zimniej, zielono, świeżo i soczyście. Pagórkowate tereny przypominają Toscanie wiosną.


19.02.07.

Rano o 10.00 ruszamy z pięknie położonego kempingu, spędziliśmy tu wspaniały wczorajszy wieczór - ponownie 0,5 kg krewetek na winie w wykonaniu Gosi -podajemy skrótowy przepis: krewetki, czosnek, białe wino, pietruszka zielona w natce, masełko, papryczka czuszka, zioła i przyprawy - usmażyć – potrawa gotowa! Do tego białe australijskie wino i białe pieczywo – palce lizać!). Ruszamy na pn.dr.1 do Batemans Bay. Piękne zielone, pagórkowate tereny, położone tuż nad Pacyfikiem. Po drodze mnóstwo jezior, mierzei, zalewów i zatoczek. Ta najpiękniejsza w Batemans Bay. Tu jedząc śniadanko rozkoszujemy się widokami na miasto, port, zwodzony most i wiele jachtów i stateczków przepływających przez zatokę. Następnie skręcamy na drogę nr.52 w kierunku zach., prowadzącą w głąb lądu w kierunku stolicy Australii, Canbery. Ponownie zmiana krajobrazów po wjeździe w Góry Wododziałowe. Są one kontynuacją pasma górskiego Alp Australijskich stanu Victoria, a które w Nowej Południowej Wali noszą właśnie taką nazwę. Pogoda dzisiaj istnie motocyklowa - 27C., jedynie po ponownym wjeździe na płaskowyż pomiędzy
Pacyfikiem a stolicą, burze wodzą się pomiędzy nami, a my pomiędzy nimi, jak przez bramy, sucho docieramy do Canbery! Rozlegle miasto - tu wspomnę o zabudowie mijanych po drodze wsi i miasteczek, a raczej osad bo czasem trudno to tak nazwać. Parę domów, przeważnie parterowych przy jednej ulicy. Natomiast farmy i gospodarstwa są luźno rozrzucone po całym terytorium, a odległości które je dzielą od następnych, przechodzą niejednokrotnie w dziesiątki km. Stolica zaprojektowana z rozmachem, lecz bez cienia historii. Jeździmy po mieście, z motocykla zwiedzamy i objeżdżamy ciekawie zaprojektowany kompleks parlamentu, jedziemy do Parku Królowej Victori, podziwiamy stąd jezioro i fontannę, która wyrzuca strumień wody na wysokość ok. 40m, której spadająca woda niesiona podmuchem wiatru układa się w wachlarz – identyczną fontannę oglądaliśmy w Phenix - Arizona- USA. Canbera to bardzo młode miasto, jako stolica związku ustanowiona w 1908r. Dwa lata później Nowa Południowa Walia przekazała działkę na rzecz Związku Australijskiego i w 1913 r rozpoczęto budowę miasta. Budowa z oporami trwała dość długo, bo dopiero w 1927r władze Związku Australijskiego przeniosły się do Canbery. Po zwiedzeniu stolicy i zrobieniu wielu ciekawych fotek jedziemy drogą nr.23 w kierunku Sydney i zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Goulburn (historyczna bardzo ciekawa zabudowa miasta, wiele kościołów i interesujących budowli). Stosujemy już wyprobowana formę noclegu i wynajmujemy kabinę kempingową w miejscowym Caravan Parku (50$aus). Jutro Sydney!


20.02.07

Wtorek - wyjeżdżamy z miejscowości Goulburn, piękna lazurowa pogoda, zdecydowanie dzisiaj zimniej, bardziej klarownie, nastąpiła jakaś zmiana frontu na bardziej zimny z nad Pacyfiku. Jeszcze parę zdjęć ciekawych, można powiedzieć zabytkowych obiektów w porannym słońcu i
jedziemy w kierunku Sydney droga szybkiego ruchu nr. 31, która biegnie po płaskowyżu Gór Wododziałowych. Przed Mittagong ponownie kierujemy się w stronę oceanu dr.48 aby przed Wollongong włączyć się do nadmorskiej drogi nr.1 prowadzącej do stolicy Nowej Południowej Walii- Sydney. Im bliżej Pacyfiku tym bardziej zielono i soczyście, a po zjeździe z gór stromym
zjazdem prowadzącym przez gęsty las deszczowy, pagórkowate tereny coraz bardziej przypominają starą Europę i gdyby nie inna zabudowa (małe parterowe niskie domki) to naprawdę myślałbym że jestem w Austrii lub Szwajcarii. Wszystko wypielęgnowane, nadzwyczaj czysto, nic z wizerunku dzikiej Australii. Wczesnym popołudniem wjeżdżamy do Sydney. Niesamowity ruch, od strony pd. rogatki miasta witają nas stosownymi napisami a do
centrum wg. GPS-a jeszcze w linii prostej 60km.Walczymy prawie dwie godziny aby dojechać do samego centrum miasta w okolice „Harbour Bridge” słynnego mostu rozpiętego nad zatoka potocznie zwana „Sydney Harbour” (właściwa nazwa brzmi - Port Jackson), którą tworzą wody rzeki Parramatty wpadające do oceanu. Trafiamy w dziesiątka i pozostawiamy naszego „Tasmanskiego Diabla” na parkingu obok pn. przęsła. Widoki przy dzisiejszej klarownej i lazurowej pogodzie powalają na kolana!!! Coś wspaniałego - mnóstwo jachtów, stateczków. Kolorowo, bajecznie! Każde zdjęcie wydaje nam się pocztówkowym. W takiej scenerii pozostajemy na pn. stronie przez trzy godz. i napawamy się pięknem i cudownymi widokami na port, operę, wysoką ciekawą zabudowę „city” (Central Business District - CBD) i oczywiście na
wspaniały most - cudo inżynieryjne obchodzące za parę dni swoje 75-te „urodziny”! Długość mostu pomiędzy przyczółkami ma 503m a łuk stalowej konstrukcji mostu w najwyższym punkcie jest usytuowany 134m nad lustrem wody zatoki. Budowę mostu rozpoczęto w 1923r, a oddano do użytku w 1932r. Po nasyceniu widokami, właśnie tym mostem wracamy na pd. stronę - oplata 3$Aus. (przyjechaliśmy tu podziemnym tunelem - 4.5$Aus opłaty za przejazd). W galimatiasie ulic i w szalonym ruchu po przejechaniu mostu ponownie droga wyprowadza nas na most, lecz jest jakiś zjazd do parku - oczywiście oznaczony zakazem ruchu, ale nam na motorku udaje się tą drogą uciec do portu obok słynnej opery. (Pamiętajmy że ruch w Australii jest po przeciwnej stronie jak w Polsce!) Teraz już wiemy dlaczego dziś tak zatłoczone centrum - dziś przy dwóch nabrzeżach portowych stoją największe statki pasażerskie świata: Queen Elisabeth i Queen Mary 2. Robimy fotki i mamy wielkie szczęście uczestniczyć w tym „pokazie”. Spotykamy nawet Polaka, który pracuje na „Queen Mary 2” , jest szefem okrętowej piekarni – mamy okazję dowiedzieć się wielu rzeczy np: że płynie 3400 pasażerów, jest 1700 osób obsługi, a dzień pobytu w najniższej stawce to ok.1000$. Statek jest obecnie w podroży dookoła świata. Tak jest tu pięknie że zapominamy o
biegnącym czasie i jest już 17.30, a mieliśmy być o 18.00 u naszych znajomych 80km od centrum Sydney w zach. w dzielnicy Springwood. Ruszamy i rozpoczyna się horror!!! Miasto totalnie zakorkowane, nawet na „moto” nie ma możliwości przejazdu - stoimy w korkach dwie godziny, jeszcze wypadek na drodze wyjazdowej za ścisłego centrum i dopiero o 21.00 meldujemy się na miejscu! Wspaniałe przyjęcie przez Basie i Andrzeja (kuzynostwo mojego wspólnika w biznesie, Grzesia) Oczywiście do nocy Polaków w świecie rozmowy!!! To był wspaniały dzień!!!


21.02.07

Środa - gospodarze serwują nam same specjały i chcą nas zagłaskać, tak są wspaniali!!!
Basia zabiera nas dzisiaj na zwiedzanie okolic, prowiant na drogę i jedziemy do Katoomby - wizytówki Parku Narodowego Gór Błękitnych. Piękne widoki na góry i rozległy wąwóz porośnięty eukaliptusowymi, bujnymi lasami. Już wiemy skąd ta nazwa „Góry Błekitne”, to od unoszącej się błękitnej mgiełki wytworzonej przez parujący, rozgrzany eukaliptusowy las. Podziwiamy oczywiście słynne skały o nazwie „Trzy Siostry” i piękną panoramę stromo opadających pomarańczowo-brunatnych skał, pionowo spadających w głąb zielonego kanionu! Sporo turystów w szczególności Japończyków i Chińczyków. Następną atrakcję, którą zafundowała nam Basia było zwiedzanie kompleksu jaskiń - Jenolan położonych 80km za Katoomby na pd-zach. Sam dojazd do miejsca gdzie ulokowane jest wejście jest bardzo ciekawy i biegnie stromym wąziutkim zjazdem typu półka skalna w głąb kanionu. Znajduje się tu wiele jaskiń, my wybieramy 1,5h wycieczkę do jaskini Lucas. Byłem już w wielu jaskiniach na świecie ale ta jest niezwykle ciekawa i o innej strukturze i kolorystyce. Bardzo ciekawa trasa, wiele ogromnych grot , stalaktytów i wapiennych tworów skalnych utworzonych przez wodę, naturę i upływający czas! Po tak spędzonym dniu wracamy do domku naszych gospodarzy - pisze domku bo wkomponowany w gęsty las drewniany domek wygląda bajecznie. Wieczorem cd. scenariusza dnia poprzedniego.

22.02.07

Czwartek “dzień organizacyjny” jedziemy jedynie do pobliskiego parku w okolicy miejscowości Penrith - droga nr 32 z Springwood w kierunku centrum Sydney- Featherdale Wildlife Park – www.featerdale.com.au . Mamy dogłębnie okazję zapoznać się z całą gamą zwierzaków i ptaków, które było nam dane oglądać w naturze po trasie naszego przejazdu po kontynencie australijskim i Tasmanii. Najwspanialsza sprawa to bezpośredni kontakt z misiami koala - cudowne małe zwierzaczki, cały czas na lekkim “haju” po konsumpcji liści eukaliptusowych. Te miłe stworzenia, pluszowe torbacze, możemy bezpośrednio głaskać i obserwować w warunkach zbliżonych do natury. Tu mamy okazję również pooglądać inne zwierzaki, które wielokrotnie było nam tylko dane widzieć rozjechane przez pojazdy, już martwe przy drogach.. Wombat - taka wielka świnka morska osiągająca 35kg wagi, wielkie zagrożenie na drodze! Oczywiście wszystkie gatunki kangurów z tymi największymi osiągającymi 1,8 m wysokości o maści pomarańczowo-szarej. Cała plejada różnych gatunków ptaków i kolorowych, rozwrzeszczanych papug oraz te najgroźniejsze: krokodyle, węże i pająki. Jutro pakowanie, a pojutrze jedziemy już rano do centrum Sydney. .Będziemy w biurze linii lotniczych KLM zmieniać miejsce wylotu powrotnego do Polski, z Sydney na Melbourne (tam przecież pozostawiamy motocykl – przy załatwianiu i wykupie biletów dookoła świata , nie było jeszcze do końca wiadome jak i skąd będziemy powracać do kraju). Zwiedzimy ściśle centrum miasta i o 17.05 mamy odlot na Nowa Zelandie do Auckland. Cały dzisiejszy dzień to również cd. rozpieszczania nas przez naszych wspaniałych gospodarzy – Basię i Andrzejka – dziękujemy bardzo w Polsce będziemy się rewanżować jak zawitacie do nas!!!


23.02.07

Piątek – od rana przygotowania do jutrzejszego przelotu –rozmontowuje z „moto” część wyposażenia (szyba czołowa, gniazdka 12V,podnóżki,GPS, tylny kufer wraz z mocowaniem i jeszcze parę drobiazgów). Pakujemy to wszystko w wypożyczoną od gospodarzy walizę i o15.00 jesteśmy gotowi. Jeszcze tego dnia jedziemy ponownie w przyległy rejon Blue Mountains National Park aby zwiedzić Wantworth Falls. Ciekawe wodospady które spływają z gór do zielonego dna kanionu. Wody o tej porze roku niezbyt wiele, ale wysokość imponuje- strome skały – piękne widoki i możliwość wielogodzinnych przejść wykutymi półkami i schodami skalnymi, wzdłuż stromych, pionowo opadających do dna kanionu ścian. Wieczór to biesiadne Polaków rozmowy przy grilu i grilowanej baraninie i stekach wołowych – pychotka, winko obowiązkowo !


24.02.07

Sobota - od rana przygotowania do wylotu. Już o 10.00 jedziemy do Sydney – dzisiejszy plan to zwiedzenie oraz spacer po porcie „Darling Harbor” głównym reprezentacyjnym miejscu miasta. Wszystko z powodzeniem zostało zrealizowane, a widoki to 100% widokowego i filmowego wizerunku stolicy Nowej Południowej Walii. Następnie samolot do Auckland, 3 godz. lotu i jesteśmy w Nowej Zelandii. Z lotniska odbiera nas Tomek (18 lat mieszka już w tym państwie –stary motocyklista w latach 70 i 80-tych mocno związany z renowacją starych motocykli, stały uczestnik motocyklowych zlotów – Tomek Banach, ksywa „Dziadek” – mocno w tym czasie działał pomiędzy Sopotem a Toruniem).Kontakt e-mailowy nawiązaliśmy ze sobą dosłownie przed trzema dniami poprzez kolegów, polskich motocyklistów z Chicago – jaki ten świat motocyklowy mały! Jedziemy do centrum Auckland, gdzie jeszcze z Polski zarezerwowaliśmy hotel. Pierwsze wrażenie po przylocie z Sydney - widzimy późnym wieczorem zaściankowe, brudne, i nieciekawe miasto . W weekendowy wieczór, mnóstwo młodych upitych ludzi na ulicach - totalny folklor. Upite dziewczyny nie umiejące chodzić w bucikach na wysokim obcasie, taka wielka prowincja i do tego traci wielką wiochą – jesteśmy totalnie zaskoczeni i rozczarowani. Po dwóch piwkach w pubie idziemy spać. Odgłosy pijackiej ulicy w samym centrum miasta nie pozwalają długo nam tego dokonać.


25.02.07

Po nieprzespanej nocy rano wizerunek miasta przedstawia się nieco lepiej, choć nasz hotel znajduje się 50m od dominującej nad Auckland wieży telewizyjnej, to wszystko tu jakieś nie dokończone, niedorobione, niechlujne i po prostu nieciekawe - tyle nasłuchaliśmy się o pięknie tego miasta że jesteśmy zaskoczeni jego wizerunkiem i atmosferą. Już o 9.00 jedziemy do firmy „KEA” która wypożycza nam motocykl. Usytuowana jest w pn części miasta ,tak wiec od razu mamy okazję przejechać przez słynny most wybudowany przez Japończyków. Poprawa nastroi bo z tego miejsca panorama Auckland z widokiem na port jachtowy wygląda już wspaniale! Poprawiają się nam nastroje! Odbieramy naszego „żółtego ptaszka kiwi” –BMW R1150 GS rocznik 2001. Po 1,5 godz mamy wszystko zmontowane, spakowane i powracamy przez most do centrum. Po drodze mała scysja z miejscowym policjantem. Prowadził nas autem Tomek, zatrzymał się na awaryjnym parkingu aby porobić zdjęcia panoramy miasta i po chwili podjechał policjant i zaczął nas straszyć 250$ mandatem! Ponoć tego typu zachowanie nieprzyjemne policjanta zdarzyło mu się pierwszy raz odkąd tu przebywa, wiele razy tu stoją turyści i on sam przyprowadzał znajomych. Jeszcze tego dnia jedziemy na ciekawa plaże Piha – fragment wulkanicznego wybrzeża . Piękne krajobrazy, groźne fale morza tasmańskiego rozbijają się o wulkaniczne brzegi, piękne widoki na wypiętrzone skały wyrastające z morza, piękna pogoda! Wracamy wczesnym popołudniem do Auckland i z pozycji jednego z wielu wygasłych wulkanów oglądamy jak z lotu ptaka panoramę miasta. Wulkan Mt.Eden usytuowany jest od pd./zach. strony miasta, a widoki w blasku słońca z tego miejsca zmieniają całkowicie nasze złe wczorajsze odczucia i nastroje. Lej krateru wygasłego wulkanu o srednicy ok. 200m porośnięty soczystą trawą na której pasą się krowy - niesamowicie sielski i niespotykany widok! Końcówka dnia to świetna biesiadka w domu Tomka i wspaniale przygotowane przez niego steki z rusztu. Wracamy do hotelu w centrum, dziś niedziela to pijackich widoków sporo mniej, lecz za to już od 7.00 nie daje spać potworny ruch samochodowy w centrum miasta

.

26.02.07

Ruszamy na podbój pn. wyspy Nowej Zelandii. Wychodzimy z hotelu a tu ciekawy widok za lokum na dzisiejsza noc jakiś Chińczyk wybrał sobie siodełko naszego BMW. Robimy zdjęcia i przeganiamy intruza. Ruszamy na pn. na tzw. „Nord Land”droga nr 1. i postanowiliśmy dokładnie spenetrować wschodnia jego stronę , czyli tereny od strony Pacyfiku. Pokonujemy wiele małych parków narodowych, ciekawych lasów, poruszamy się wielokrotnie szutrowymi drogami. Jest niezwykle ciekawe, ale przede wszystkim inne w sensie krajobrazów, przyrody, gatunków drzew i roślin których dotychczas nigdzie nie było dane nam oglądać i których nazw kompletnie nie znamy! Najciekawsze są wysokie skrzypy, wyglądające jak palmy o liściach podobnych do liści paproci. Najciekawsze miejsca na trasie poczynając od Auckland to: Leight i Cape Rodney, Mangawhai Heads, Helena Bay, Russell – tu przeprawiamy się promem Okiato-Opua przez zatokę do pięknej miejscowości Paihia. Dzisiejszy nocleg w wypoczynkowej miejscowości Kerikeri, do której zbaczamy z drogi nr.1, na pn. drogą nr.10 (motel na skraju cudownego lasu 66$ NZ - podaje przelicznik: 1$ NZ = 0,72$ USA). Drogi dobre, kompletny brak zagrożenia ze strony zwierząt – tu ich po prostu nie ma, nie licząc miejscowych wiewiórek o nazwie „posun”, które za sprawą ludzi zostały tu przywiezione z Australii i szybko się rozmnożyły nie mając naturalnych wrogów. Dzisiaj 400km wspaniałych widoków i cudowny dzień!


27.02.07

Ruszamy z Kerikeri na pd. droga nr.10 aby powrócić na dr.1 ,skręcić na zach. i po 20 km odbić w drogę nr.12 podążającą do zachodniego brzegu „Nord Landu”, położonego od strony Morza Tasmanskiego. Ponownie piękne krajobrazy i wspaniale widoki- zdecydowanie bardziej dziko, ukazują nam się wysokie góry porośnięte lasami, partie szczytowe skaliste. Kolory jak z bajki- piękna przyroda. Jadąc wzdłuż zatoki Hokianga Harbour, tuz przed dojazdem do otwartego morza , w miejscowości Opononi podziwiamy panoramę olbrzymiej wydmy piaszczystej o kształcie góry. Do gamy dzisiejszych kolorów doszła barwa piaskowo-żółta , która dosłownie świeci w blasku słońca – w pierwszej chwili jak wyłoniła się w polu widzenia, gdzieś na horyzoncie nie wiedzieliśmy co to w ogóle może być , taka świecąca żółć, pomiędzy lazurowym niebem , a soczyście zielonymi wzniesieniami! Widoki powalające!!!

Kontynuujemy dalej jazdę droga nr12 która teraz prowadzi na pd. wzdłuż wybrzeża. Podziwiamy Park Narodowy Waipoua Forest - najciekawsze zbiorowisko leśne jakie w stanie dziewiczym pozostało na terenie „Nord Landu”. Tu można jeszcze podziwiać monstrualne drzewa „kauri”- 3000-letni rodowód i 50 m wysokości. Na każdym zakręcie ukazuje nam się to monstrum, gdyż budowniczowie drogi prowadzącej przez ścisły rezerwat nie usunęli żadnego drzewa i dlatego wije się ona pomiędzy tymi olbrzymami. Ta dżungla zadziwia ilością gatunków roślin których nie było nam dane nigdzie dotąd oglądać, oraz wielkością i jej bujnością. Końcowy fragment trasy powrotnej do Auckland przemierzamy droga nr.16. Jest ona mniej zatłoczona i prowadzi przez malownicze tereny nadmorskie. Sprawnie i szybko docieramy do posesji Tomka, który zaprosił nas na dzisiejszą noc – tam niespodzianka! - Tomek wita nas daniem przygotowanym z małż na winie, oraz wspaniałą rybą - podziwiamy jego zdolności kulinarne! Wieczorem biesiadka w gronie Polaków mieszkających tu od czasów końca „komuny”, a przybyłych z okolic Białegostoku. Przy nowozelandzkim winku „ o losie Polaków w Świecie i Nowej Zelandii rozmowy!”


28.02.07

rano Tomek do pracy , a my w dalsza drogę. Jedziemy dzisiaj zwiedzić półwysep „Coromandel Peninsula”. Wyjazd z Auckland „motorweyem” (taka miejscowa odmiana autostrady) nr.1 na pd. w kierunku Hamilton. W Pokeno skręt na wsch.. w droge nr.2 i dalej droga nr.25 wokół półwyspu. Cudowne widoki niestety zakłócone padającym deszczem i mżawką. No cóż nie zawsze pogoda jest taka jaka sobie wymarzyliśmy! Pozostają jednak i tak mile wspomnienia i jest trochę niedosytu ,bo można sobie jedynie wyobrazić, ze przy pogodnym niebie wszystko byłoby o wiele cudowniejsze! Od strony „Hauraki Gulf” to byl tylko deszczyk, od strony Pacyfiku to luz regularnie leje z kąpieli w „Hot Water Beach” nici – plaza gdzie po wykopaniu dołka w piasku ,woda podchodząca od spodu jest gorąca jak w wannie. Mamy jednak małą rekompensatę, bo raczymy się wspaniałymi wędzonymi małżami zakupionymi w małym porciku obok Coromandel – rożne odcienie smakowe: czosnkowa,ostra paprykowa,naturalna, w ziołach – wielkości ucha –wspaniale i niezwykle syte! W miejscowości Waihi opuszczamy drogę nr.25 i ponownie droga nr.2 jedziemy na pd. do Tauranga, gdzie mamy w samym centrum turystycznego miasta, w bulwarowej zabudowie hotel. już 1250km po NZ i pierwszy dzień niepogody podczas tej obecnej części naszych wojaży po świecie. Ponownie dzisiaj było nam dane podziwiać wspaniałą przyrodę, lasy i bujna roślinność. Np. W malej rzeczce o kryształowo czystej wodzie pływające węgorze było widać jak na dłoni.


01.03.07

czwartek - chmury wiszą nad ziemia , ale nie pada. Jesteśmy w pięknym miejscu lecz nad Pacyfikiem bryza i widoki „0”. Polecana do zwiedzenia góra wyrastająca z powierzchni przybrzeżnego półwyspu oceanu , widoczna jedynie w zarysie, nad ponura jego powierzchnią. Prognoza –od strony oceanu ma padać – co robić? – lekka zmiana planów i jedziemy na pd. w kierunku „Lake Rotorura”. Najbardziej aktywny geologicznie rejon północnej wyspy Nowej Zelandii. Miejscowość o nazwie również Rotorura położona 60km od Taurangi do której prowadzi droga nr.36 , to pięknie położone uzdrowisko u podnóża wulkanów. Wszędzie w okolicy czuć zapach siarkowodoru, strzelają w gore gejzery pary i gorącej cieczy, gotują się błota. Zabudowa uzdrowiska nawiązuje do dobrego stylu szwajcarskiego. Ten najaktywniejszy z wulkanów przyniósł w 1886r zagładę maoryskiej wiosce Te Wairoa położonej w rejonie Mt. Tarawera (1111m.n.p.m). Obecnie udostępniona do zwiedzania, tzw. „Pogrzebana wioska”, niegdyś była miejscem zagłady 150-ciu jej mieszkańców. Okręg ten jest również kulturalnym centrum rodowitych mieszkańców Nowej Zelandii , czyli Maorysów. Wąchamy zapachy, lub w innej interpretacji smrody siarkowe! Cala NZ , jak również ten zakątek Ziemi to jeden z najnowszych terenów które powstały w skali i czasie tworzącego się Świata! To czuć i widać tu nadzwyczaj wyraźnie! Po zwiedzeniu okolicy jedziemy na pn/wsch. dr nr.30 do Whakatane leżącego nad Pacyfikiem. Piękna droga prowadząca przez malownicze tereny i wspaniały las „Tarawera Forest”. Poruszamy się w terenach o innej strukturze zaludnienia – jakby powiedzieli miejscowi polonusi : tzw. „Kiwasow”, czyli białych ludzi, mieszkających tu na Nowej Zelandii od przełomu XIX i XX w, zastąpili rodzimi Maorysi. Poprzez to wszystko bardziej naturalne, swojskie, proste i zarazem ciekawsze – my właśnie takie widoki najbardziej lubimy!!! Czasem myślimy ze jesteśmy pośród Indian lub Buriatów na Syberii. Większość Maorysow ma wytatuowane twarze łącznie z wargami w różne ciekawe wzorki. Po dojeździe do oceanu przy drodze nr.2 w okolicy Opotiki podziwiamy rozlegle plaże i piękne wybrzeże. W tej tez miejscowości droga nr.2 skręca na pd/wsch. w głąb wyspy. Ten odcinek ,aż do Gisborne to prawdziwa uczta wizualna, ani na moment nie można się nudzić. Najpierw wspinamy się wzdłuż rzeki Waioeka , przez „Waioeka Scenic Reserve”, dalej przez „Urutawa Forest” – połączenie gór przypominających nasze Pieniny z roślinnością jakiej my „po prostu” nie znamy. Pogoda z każdym km poprawia się, a widoki krajobrazów, przyrody, oraz te niesamowite zapachy dosłownie „powalają z nóg”. Po przebyciu przełęczy zmiana krajobrazów- wkraczamy jakby w nasze Bieszczady w porze końca lata – jakby połoniny wypalone letnim słońcem – to jest to co te dwa rejony łączy – różnica: pozostała roślinność to już zupełnie cos innego. Przed samym Gisborne wkraczamy na rozległy płaskowyż pomiędzy górami, który jest centrum winnictwa i sadownictwa Nowej Zelandii. Widocznie klimat jest tu specyficzny bo po zjeździe z gór pełny lazur i temperatury zdecydowanie wyższe, wokół wszędzie widać ze ziemia wypalona letnim słońcem. Znajdujemy motel prowadzony przez rodzinę pochodzenia polskiego – jednak bez ciepłego przyjęcia i „0” upustu, mimo nieśmiałego zapytania – odpowiedz: „my gościmy czasem Polaków”- przeżyliśmy już parę razy takie zachowania naszych rodaków w świecie! Mamy dzisiaj ucztę kulinarna bo w miejscowej restauracji położonej w porcie zaserwowaliśmy sobie „lobstera” , czyli sporej wielkości langustę, która smakowała wybornie i była wspaniale podana! To miejscowe smakołyki – wielka rozpusta za 60$ NZ, ale trzeba popróbować. Buteleczka nowozelandzkiego wina była już w motelu. Ponownie po wczorajszej złej pogodzie wspaniały i piękny dzień , oraz cudowne przeżycia!!!


02.03.07

piątek – tę wiadomość piszę dopiero w sobotę późnym wieczorem z miejscowości Hawera! 02.03 rano wyjazd z Gisborne droga nr.2 na pd/zach. wzdłuż oceanu do Wairoa. Jeszcze raz zauważamy ze po tej stronie wyspy panuje zupełnie inny klimat, wszystko wypalone słońcem i chyba od dawna nie było w tym rejonie opadów- deszcze zatrzymują się na górach. Lazurowa pogoda ,niebo bez chmurki, a widoki przypominają wnętrze bułgarskich Bałkanów latem. W Wairoa skrecamy w głąb lądu w drogę nr.38 prowadzącą przez reklamowany , dziewiczy las „Whirinaki Forest Park”. Spinamy się ponownie w góry na płaskowyż centralny pn.wyspy. Do jeziora „ Lake Waikaremoana” droga wije się pomiędzy górami, następnie piękne widoki na rozlegle jezioro i zaczyna się 100km przejazd szutrowa droga, przez las, przypominający deszczowa dżungle. Pokonujemy wiele górskich przełęczy, ruch praktycznie „O”. Cały odcinek przebiegający przez park ma 180km i zawiera się pomiędzy oceanem, aż do wjazdu na drogę nr 5. Przebywanie w atmosferze tego przyrodniczego cudu to niesamowita uczta wizualna i duchowa. Ucztujemy wiec tu, jadąc tą drogą 5godzin. Dalej już dr.nr.5 jedziemy do Taupo. Przed samym wjazdem do miasta położonego nad jeziorem „Laka Taupo/Taupomoana” zwiedzamy wodospad ”Huka Falls” na rzece Waikato (najdłuższa rzeka NZ). Może to nie wodospad „Iguazu”, lecz widok wspaniały! Szeroka na 100m rzeka wbija się w wąski przesmyk skalny o szer 15m nad którym przerzucony jest mostek. Niebieska woda ginie w ciasnej czeluści, wypływając z drugiej strony spienionym wodospadem toczącym wody w dół z 11m-wego progu. Piękne i do tego mamy świetną pogodę. Późnym wieczorem jesteśmy w Taupo. Turystyczne miasto, w tutejszej, zimowej porze baza wypadowa w rejony narciarskie. Dzisiaj rozpoczyna się weekend wiec panuje tu ruch jak na molo w Sopocie. Niestety zarezerwowany hotel okazał się niewypałem. Może to nie pięciogwiazdkowa rezydencja ale za 59$NZ standard przypomina najgorsze „Gostinicę” w Rosji- brudna pościel, potargany materac, tak ze wypada wypchanie ze środka, syf i smród. To nie jest standard Nowej Zelandii! Po małej rozróbie mamy czysta pościel i dodatkowe dwa prześcieradła aby zasłonić ten „syf”! Niestety czasem Nowa Zelandia szokuje oryginalnością i brakiem dopracowania w szczegółach! Kończymy ten dzień, jakże piękny mimo tego naszego kiepskiego zakwaterowania, popijając winko i podziwiając największe jezioro NZ.


03.03.07

Już o 9.00 ruszamy dalej, z Taupo dr. nr.1 na pd. wzdłuż brzegu jeziora. Dzisiejsza noc nie dość że w brudzie, to okazało się że okna pokoju wychodzą na śmietnik za knajpą i z upierdliwością maniaka, co godzinę ktoś do niego, przez całą noc wrzucał sterty butelek, oraz skorupy z małż i ostryg- załamać się można. Na dodatek już od 6.00 rano nad miastem latała cała chmara helikopterów bo miał tu miejsce start jakiegoś wyścigu kolarskiego! Z powodu tego wyścigu mamy problemy z wyjazdem z miasta. Śniadanie za to jemy w porannym słońcu nad brzegiem jeziora z widokiem na największe wulkany Nowej Zelandii. W Rangipo skręcamy z jedynki na zach. w droge nr.46 i jedziemy do „Tongariro National Park”. Droga biegnie pomiędzy dwoma wulkanami Mt.Pihanga (1325m.n.p.m) i Mt.Tangariro (1968m.n.p.m). Cos wspaniałego- kwitnące wrzosy i surowe zbocza wulkanów - kolorystyka ponownie powala na kolana! Po tej uczcie wizualnej dojeżdżamy do dr. nr 47 i podążamy na pd. pod największy z wulkanów Mt.Ruapehu (2797m.n.p.m). Pod wulkan prowadzi 15km odcinek drogi nr.48. Docieramy na wys. 1630m.n.p.m do miejscowości Wahakapapa Village gdzie mieszczą się dolne stacje kolejek krzesełkowych prowadzących na narciarskie zbocza! Mamy szczęście jest cudowna pogoda, nie będę się powtarzał - widoki nie do opisania! Kolorystyka niesamowita - mamy zadość teraz tego czego nie dane nam było oglądać na Sycylii pod Etną kiedy przeżyliśmy tam załamanie pogodowe. Można by tam siedzieć cały dzień i rozkoszować się widokami, ale czas goni, jedziemy dalej. Jeszcze po drodze mały epizod - robimy zdjęcia obok pola golfowego w tej miejscowości położonego sporo niżej. Golfowa piłka przeleciała mi dosłownie 5cm nad głową, obracam się, a tu następna nad głową Gosi – wielce niecelne rzuty na szczęście obyło się bez guzów, a my mamy trofea w postaci piłek golfowych. Opuszczamy tereny Parku Narodowego i podążamy dalej droga nr.4 na pd. W Raetihi skręcamy w boczną drogę prowadzącą do „ Whanganui National Park”- najpierw deszczowa dżungla, a później przepiękny przełom rzeki”Whanganui River”, która wije się w wydrążonym głębokim kanionie. Dodatkowo jakby przemierzamy Europę bo po drodze osady o nazwie Londyn, Rzym, Saloniki i jeszcze Jeruzalem ( to już nie Europa). Wszystkie mijane osady to maoryskie wioski - maja również miejscowe odpowiedniki ich nazw. Wspaniale krajobrazy i 50km szutróweczki. Jadąc dalej 15km przed Wanganui powracamy na dr. nr.4, a za tą miejscowością droga prowadzi już wybrzeżem Morza Tasmańskiego na zach. (dr. nr.3) do miejscowości Hawera. Lokujemy się we wcześniej zarezerwowanym gospodarstwie turystycznym, u miejscowego farmera - ”Farm Famili”. Położenie piękne bo pod samym wulkanem Mt.Teranaki ( 2518m.n.p.m). Jest to, można by rzec; wzorzec typowego wulkanu, wyrastający z poziomu morza. Najpierw, od brzegu morza wznosi się lekko nad jego poziom rozległymi, zielonymi łąkami, następnie po 20km od brzegu pnie się do góry tworząc idealny stożek szczytu wulkanicznego. Szczytowe partie w śniegu. Świetna atmosfera jest w tej „agroturystyce” w weekend, gospodarz i pozostali goście od razu serwują nam winko po przyjeździe na miejsce! Wspaniały zachód słońca, a później pełnia księżyca i srogi wulkan w jego tle!


04.03.07

Rano podziwiamy świt i wschód słońca z naszego farmerskiego miejsca noclegu. Najpierw rozmywa się poranna mgła nad lakami i wylania się oświetlony porannym słońcem

ośnieżony szczyt wulkanu MT. Teranaki. O 9.30 po mgle ani śladu i cała góra lśni w słońcu. Pół godziny później nad szczytem gromadzą się białe obłoki chmur. Gdy docieramy na naszym” żółtym ptaszku kiwi” do podnóża, surowy wierzchołek już cały w kułębach ciemnych chmur. Ciekawostka jest to ze wulkan wyrasta jakby z poziomu morza i nie ma w pobliżu, w zasięgu wzroku innych gór. Po zwiedzeniu wodospadu „Dawson Falls” położonego u jego stóp, w buszu jedziemy od miejscowości Stratfort drogą nr. 43 do Taumarunui. Droga biegnie przez pagórkowate tereny, a następnie wkracza w lasy „Matirangi Forest”, na odcinku 20km jest szutrowa. Po pokonaniu malowniczych terenów docieramy do wyżej wymienionej miejscowości . Mamy awarie, sprzęgło przestaje wysprzęgać tak jakby się zapowietrzyła pompa sprzęgłowa, lub siadał wysprzęgnik. Pompuje parę razy klamka sprzęgową i następnie ruszam, a dalej biegi zmieniam bez użycia sprzęgła. Dalej droga nr.4 na pn. do Otorohanga, gdzie w miejscowym parku podziwiamy ptaszki kiwi - takie dziwne ptaki, nieloty wielkości kury z długim na ok 15-20cm wąskim dziobem. Później drogą nr.3 do Hamilton gdzie postanawiamy odwiedzić pana Krzysztofa, Polaka który 10 km za miastem w Tamahere prowadzi ekskluzywny dom weselny - polecili nam go Polacy z Auckland. Po przybyciu na miejsce okazuje się że Krzysiu (błyskawiczne przyjacielskie zapoznanie!), prowadzi tą działalność w pięknie położonej wiktoriańskiej willi z 1880r, którą niegdyś wybudował mieszkający na tym terenie angielski lord. Krzysiu to serdeczny, stale uśmiechnięty i zadowolony z życia człowiek – traktujący swoją pracę i to co tu robi jak „hobby”. Stworzył w tym miejscu raj dla zawierających związek małżeński! Czego tu nie ma: kaplica, 9m limuzyna, łoże z baldachimem, bawialnia, sala weselna na 200osób, - wytresował nawet stado białych gołębi które na jego gwizd siadąją na parze młodej. Wszystko to w starym, 100-letnim parku, w otoczeniu wspaniałych drzew i pośród wiktoriańskiej architektury drewnianej. Można by żec; „Full wypas” – pary z całego świata przybywają tu, aby zawrzeć związek małżeński! Krzysiu przyjął nas jak nowożeńców i na wstępie zafundował nam przejazd do odległego o 12 km Cambridge, limuzyną – 9m.Lincolnem, którego poprzednią właścicielką była Julia Roberts - wnętrze zaprojektowane przez nią: jedwabna skóra, barek,TV i aparatura nagłaśniająca jak w studio nagraniowym - przesyt luksusu i komfortu do bólu, warto jednak było spróbować! Następnie Krzysiu (niegdys kucharz u Ritza a obecnie już od 18lat mieszkający w Nowej Zelandii), uraczył nas królewskim daniem, które przygotował dosłownie niezauważalnie podczas wspólnej biesiadki i rozmowy, ot tak zrobił go na prędce. Jagnię w sosie miętowym na miodzie, podane na pierzynce za szpinaku, niebieskimi i pomarańczowymi ziemniakami – poezja smaku do tego odpowiednie do dania miejscowe wino! Później do nocy Polaków w świecie rozmowy! Śpimy w łożu z baldachimem, a rano świetne angielskie śniadanko! Dziękujemy za wszystko Krzysiowi i nie mamy pojęcia jak za to wszystko będzie nam dane się kiedyś zrewanżować – tak pogodnego człowieka, który robi to wszystko, tutaj jakby to było jego hobby trudno znaleźć na świecie! Jeśli ktoś ma pomysł zawrzeć związek małżeński w tym miejscu , to udzielimy wszelkich namiarów, pamiętajcie jedynie że na 2 lata do przodu wszystko już zarezerwowane.


05.03.07

poniedziałek – 9-ty dzień pobytu w NZ. O 10.30 pożegnanie z naszym wspaniałym gospodarzem i ostatnie 150 km do Auckland. Bez sprzęgła, ale jakoś jedziemy i o12.30 jesteśmy pod firma KEA i zdajemy naszego „żółtego ptaszka kiwi” szczęśliwie, choć z awaria sprzęgła obwiózł nas po nowozelandzkiej ziemi. Przejechaliśmy dokładnie 2994km po terytorium pn.wyspy Nowej Zelandii. Było wspaniale, a o pierwszym wrażeniu i złych momentach już zapomnieliśmy! O 18.30 lot do Sydney i po 3godz lotu z lotniska odbiera nas Andrzej. W ich domu kolacją wita nas Basia. Po naszym powrocie to już dziadkowie, bo jak my buszowaliśmy po NZ im w tym czasie urodził się wnuk o imieniu Noe.


06.03.07

Dzień gospodarczy, pranie, czyszczenie, przygotowanie naszego „czarnego diabła tasmańskiego” do drogi. Załatwiamy z pomocą Andrzeja bilet na przelot z Melbourne do Sydney na 30.03 rano, bo ze stolicy Nowej Południowej Walii odlatujemy w powrotną drogę do Polski. Jutro wyjazd na pn. Australi w kierunku Brisbane.


Północ Australii:


7-8. 03.07

Wyjazd z gościnnych progów Basi i Andrzeja, oni wcześnie do pracy , my w dalszą drogę na pn. kontynentu australijskiego. Wybraliśmy drogę brzegiem Pacyfiku tak że po dojeździe ze Springwood do centrum Sydney wpadamy na drogę nr.1 zwaną „Pacyfik Highway” i nią podążamy następne ponad tysiąc km na pn. Jest to rejon niezmiernie popularny i ulubiony do spędzania urlopów i wypoczynku przez Australijczyków. Plaża za plaża, każda piękna, morze czyste i te ogromne fale- raj dla surferów! Nie będę opisywał plaż bo byłoby to aż do znudzenia. Im bardziej na pn. tym bardziej zielono, parno i gorąco. Pierwsza noc zaraz za Coffs Harbour na przyjemnym pięknie położonym kempingu, nad samym brzegiem Pacyfiku. Mamy do dyspozycji przyczepę kempingowa za jedyne 55$aus. Później się okazało ze trzeba było jeszcze wykupić pościel za następne 12$ - była mała wymiana zdań na ten temat dlaczego tego nie powiedział właściciel od razu, bo za takie pieniądze to nie ten standard i można już spać w motelu - no cóż „każde grabią grabią do siebie!”. Następnego dnia kontynuujemy jazdę wzdłuż drogi nr.1, zbaczając co chwile nad brzeg oceanu aby podziwiać rozlegle piaszczyste plaże, zatoczki, porty, mariny i ton wody o szmaragdowo-błękitnej, głębokiej barwie! Jedna z piękniejszych to Balina i Byron Bay z pięknie położona latarnia morska na skalnym półwyspie wysuniętym w głąb morza. Z tego miejsca można było świetnie podziwiać wyczyny surferów i kajakarzy łapiących ogromne fale, przemieszczających się wraz z nimi setki metrów. Za Tweed Heads 120 km przed Brisbane wkraczamy jakby w inny świat, kameralną zabudowę poprzednich małych kurortów zastąpiły hotele typu drapacze chmur, wieżowce, przypominające te z Las Vegas. Kasyna, przepych, wielki ruch i wszystko opływające w luksusie – widok ten niesamowicie przytłacza, po poprzednim przejeździe wzdłuż zielonych lasów i łąk. Ta hotelowa aglomeracja to „Gold Coast”- wczasowy luksusowy kurort. Władowaliśmy się w tą hotelowo- bogacka zabudowę wybrzeża i szybko probujemy ja opuścić szukając spokojnego kempingu. Niestety jest to niemożliwe, tu nie ma takich miejsc, widać tereny są tak drogie za prawo bytu maja tylko takie hotelowe molochy! Skręcamy w stronę lądu i 70 km przed Brisbane w miejscowości Oxenford znajdujemy nocleg. Carawan park przy samej ruchliwej trasie, cena jakbyśmy mieli widok na ocean 87$aus za kabinę mieszkalną – nic tańszego nie znajdziesz w tej okolicy, a kemping pełen turystów. Słuchamy huku przejeżdżających „traków” – koszmar. No cóż Australia jest niesamowicie droga dla nas „robaczków” z Polski, a jak to w podróży czasami bywa nie jest tak, jak byśmy chcieli!Dzisiaj pokonaliśmy granice stanowa Nowe Południowej Walii i Queenslandu.


9.03.07

W nocy przeszła potężna burza, a rano już piękne słoneczko. Jedziemy do Brisbane gdzie czeka już od dawna kolega Rysio z żoną Ula, którzy to jeszcze przed nasza podróżą zaprosili nas do siebie. Punktualnie o 12.00 zgodnie z wcześniejszą rozmowa tel. meldujemy się bez trudów pod ich domem. Jednak to co było dla nas punktualne , dla nich było lekkim zaskoczeniem bo dopiero tu dowiedzieliśmy się ze w Queensland jest cofnięty czas o 1h i jest dopiero 11.00. Ciepłe przywitanie i mamy cały dzień na zwiedzanie Brisbane i okolicy. Podziwiamy rozlegle miasto ze szczytu Mt.Coot-tha. Szeroki panoramiczny widok na „city” położonego 32 km od brzegów oceanu, po obu stronach rzeki Brisbane. Niezwykle zielone miasto z niezliczona ilością parków i skwerków. Później zjazd do centrum i oczywiście zdjęcia historycznego mostu, zabytkowych budowli i budynków administracyjnych – urząd celny, ratusz, parlament, urząd skarbowy -obecnie kasyno gry. Podziwiamy „City” po obu brzegach rzeki - jednego czego tu nie ma to mariny z jachtami i portu, bo stracił on już wiele lat temu walory użytkowe. Odwiedzamy piękne ogrody botaniczne – wszystko to niestety w wielkim skwarze i duchocie – taki tu klimat. Wieczorem w domu gospodarzy kolacja, biesiadka i „rozmowy Polaków w świecie”. Przez te rozmowy mamy możliwość poznawać losy naszych rodaków mieszkających i rozrzuconych po całym świecie, a których często przypadek i zbieg okoliczności przygnał w te strony. Basen i kąpiele to następne atrakcje tego wieczoru. Nasi gospodarze mieszkają na obrzeżach miasta w atmosferze wysokiego buszu. Drzewa, zapachy dobiegające z jego wnętrza, skrzeki, piski, śpiewy ptaków, ta symfonia dźwięków, tworzy specyficzny nastrój dżungli.


10.03.07

Sobota - dzisiejsze ponad 300km naszej trasy to objazd dalszych okolic Brisbane wykorzystując jako bazę gościnne progi domu Uli i Rysia. Jedziemy najpierw droga nr.95 na pd. na szczyt Mt.Tamborine z którego roztacza się rozległy widok na zachód, na pasmo gór wododziałowych, oraz na leżący na wschodzie „Gold Coast”- wielką hotelową zabudowę przez która przejeżdżaliśmy dwa dni temu leżącą nad Pacyfikiem z najwyższym budynkiem kontynentu australijskiego i ponoć całej półkuli pd. Te panoramiczne widoki podziwiamy z tarasu przyległego do zabudowań „Polish Gallerie”. Obiekt restauracyjno –hotelowy w stylu drewnianej chałupy góralskiej prowadzony przez mieszkających tu Polaków. Można tu zakupić i pooglądać wyroby polskiej sztuki ludowej, typu nasza „Cepelia”, zjeść polskie potrawy, np. polskie pierogi. Dokonaliśmy pamiątkowego wpisu do księgi pamiątkowej i dalej podążyliśmy na pd. droga nr.90 w kierunku Canungra, gdzie rozpoczyna się 36 km wjazd w góre, do wpisanego na listę UNESCO - National Park Lamington. Droga kończy się w O’Reilly’s , gdzie już dalej można jedynie pójść na piesza wędrówkę. Ścieżkami i rozpiętymi trapami, w koronach monstrualnych egzotycznych drzew, w atmosferze lasu deszczowego -„Rain Forest”, napawamy się widokami jakie stworzyła w tym miejscu natura i przyroda – to coś czego nie da się przekazać słowami. Cuda architektury przyrodniczej, wielkie drzewa zaczepione w zboczach gór same wytworzyły przypory i rozbudowany system korzeniowy, aby utrzymać się na cienkiej warstwie gleby przykrywającej skały. Pnie pokryte lianami wrośniętymi w nie tworzące niesamowite i monstrualne rzeźby. Wieczorem powracamy do bazy i kontynuujemy biesiadne „rozmowy Polaków w świecie” przy australijskim winku. Tym razem tematem były wspomnienia młodzieńczych lat i jazdy na dwukołowych komunistycznych sprzętach typu: SHL, Komar, Osa, itp. Rysio dosiadał niegdyś służbowej SHL-ki z silnikiem „Wiatr” i zaliczył „szlifa” pomiędzy traktorem, a przyczepą, który to wymusił na nim pierwszeństwo, wyjeżdżając z bocznej drogi. Traktorzysta najpierw ratował motocykl, a dopiero później zajął się poturbowanym, na szczęście tylko lekko nieszczęśnikiem- takie to były czasy, motocykl był czymś, niejednokrotnie tylko w sferze marzeń i pragnień – były to również piękne czasy, jazdy na pojazdach gdzie każdy wyjazd, nawet do następnego miasta był wyprawą – to się już „ne wrati”, jakby powiedzieli Słowacy!!!


11.03.07

Tego dnia mieliśmy już jechać dalej ,ale za namowa Ryska i po modyfikacji naszej dalszej trasy, postanowiliśmy zostać do jutra, a dzień przeznaczyć na rejs po rzece Brisbane podziwiając stolice Queensllandu z wody. Najlepsza forma do tego to przejazd „tramwajem wodnym” o nazwie „City Cat” na trasie od mostu prowadzącego do uniwersytetu (zach. przystanek), aż do portu pełnomorskiego gdzie zawijają oceaniczne statki ( wsch. przystanek od strony Pacyfiku). Płyniemy zakolami rzeki Brisbane przez całe „City”, pod wszystkimi mostami z tym najciekawszym o nazwie „Story Bridge”. Dwie godziny pływania w upale 40C, nawet wody rzeki nie daje ochłody, jedynie pęd wiatru szybkiego katamaranu nieco pomaga!Wieczorem basen i powtórka biesiady dnia poprzedniego – tym razem były opowieści o podróżach Ryśka po świecie i rozległych terenach kontynentu australijskiego. Właśnie podczas jednym z ostatnich wojaży po USA poznał Marka Michela, z którym to my jechaliśmy razem w poprzednim objeździe wokół świata, na trasie przez Amerykę Środkową.. Od Marka dowiedział się o naszej podróży przez Australię i postanowił zaprosić nas do siebie!


12.03.07

Dość tego biesiadowania –jedziemy dalej na pn. w kierunku Wielkiej Rafy Koralowej. Opuszczamy gorące i zatłoczone Brisbane, najpierw droga nr.3 , a następnie nr.A1 kontynuujemy nasza podróż na pn. Docieramy do Maryborough, a z tej miejscowości drogą nr. 57 do Harvey Bay. To południowy kraniec Wielkiej Rafy Koralowej, położony naprzeciwko „Foraser Island” – Wielkiej Wyspy Piaszczystej- 128km lacha piachu porośniętego podzwrotnikowym tropikalnym lasem. Zbiorowisko prehistorycznych drzew, palm, paproci, roślin czerpiących azot również z owadów, a nie z gleby. Twór natury wpisany na listę UNESCO. Przez miliony lat wyspę usypały oceaniczne prądy niosące piasek wzdłuż wybrzeża. Odkrył ją Jemes Cook w 1770r.

Wielka Rafa Koralowa – to nie tylko następny niezwykły twór natury, to również osobliwa forma przyrodnicza naszej ziemi - ciągnie się na długości 2092km wzdłuż wybrzeża Queenslandu, od Hervey Bay do Bramble Cay u wybrzeży Papui- Nowej Gwinei. Koszmarnie doświadczyła wielu żeglujących tędy odkrywców kontynentu. Od 1975r cały ten teren jest Narodowym Parkiem Morskim, objętym całkowitą ochroną.

Gorąc dzisiaj niemiłosierny, jazda niezwykle męcząca, duża wilgotność powietrza w połączeniu z temperaturą powoduje ze wszystko klei się do ciała. już o 15.30 po przebyciu tylko 350km zatrzymujemy się w motelu przy samej plaży- 60$aus pok. 2os. Z powodu upału na plażę idziemy dopiero o 17.00 kiedy słońce już tak nie pali. Plaża jakby wymarła choć rozległa i piękna. Totalna zmiana wyglądu powierzchni oceanu – brak wielkich fal bez których niewyobrażalny był widok dotychczasowego krajobrazu morskiego. Wielkie fale Pacyfiku rozbijają się gdzieś daleko na rozleglej rafie. Kąpiel w morzu o temperaturze zupy i baraszkujące dosłownie opodal nas delfiny to obraz tutejszego plażowania. Już o 18.00 zaczyna robić się zmrok, a za 15min jest kompletnie ciemno i wreszcie temp. do życia. Wykorzystujemy taki klimat i idziemy zwiedzić ciekawostkę portu w Hervey Bay – drewniane molo o długości 868m wychodzące głęboko w ocean. Jeszcze do 1980r miało dl.1124m i dochodziło poza granice mielizny. Na molo rozłożone były tory kolejowe i pociągi dowoziły towary bezpośrednio na statki. Rejony przylegle to obszar uprawy trzciny cukrowej. Kolej na molo zlikwidowano dopiero w 1993r kiedy to ta forma transportu straciła walory użytkowe i ekonomiczne. Teraz to świetne miejsce i atrakcja turystyczna, a dla wędkarzy świetne miejsce połowowe!


13.03.07

Dzisiaj postanowiliśmy wyjechać wcześnie, planowaliśmy już o 6.00, udało się o 7.00. Chcemy ominąć te koszmarne upały! Ruszamy na pn.- powracamy do drogi A1 i jedziemy do Rockhampton. Parno, zielono, klimat przypomina ten z pogranicza z Amazonii w Argentynie.

Przekraczamy Zwrotnik Koziorożca - równoleżnik biegnący 23,5st. na pd. od równika. Linia do której dociera słońce 21.grudnia stojąc w tym dniu pionowo nad ziemia w „swej wędrówce” po firmamencie naszego nieba – skąd, inąd wiemy że od czasów Kopernika jest to tylko przenośnia! Właśnie ta data, jak i data kiedy dociera słońce na pn. półkuli do linii Zwrotnika Raka wyznaczają początek astronomicznego lata i zimy na obu półkulach! Jeśli ktoś chce się zagłębić bardziej w temat i dostać dokładną definicje, niech zaglądnie do książek astrologicznych. Tuż przed wjazdem do Rockhampton przy inf. turystycznej znajduje się zegar słoneczny i szpica wyznaczająca punkt przebiegu równoleżnika. Sesja zdjęciowa i przypomnienie gdzie i kiedy go jeszcze przekraczaliśmy jadąc motocyklem - było to dwukrotnie, raz w Chile i raz w Brazylii. Żar się leje z nieba, a nad Pacyfikiem wiszą ołowiane chmury. Jedziemy jeszcze 50 km do położonego nad oceanem Yeppoon i za portem promowym Rosslyn Bay przed Emu Park znajdujemy kameralny i pięknie położony kemping. Wynajmujemy kabinę kempingowa na następne dwie noce 52$aus. Znajdujemy się w sąsiedztwie Parku Narodowego Wysp Keppela – pozostałości prehistorycznej linii wybrzeża Queenslandu. Jutro planujemy statkiem dotrzeć do największej z wysp o nazwie Keppela i podziwiać widoki rafy koralowej ze stateczku ze szklanym dnem. Wieczorem zrywa się burza i monsunowa ulewa, a my zażywamy kąpieli w basenie na kempingu o temp wody jak w basenach termalnych w Hajduszoboszlo na Węgrzech!


14.03.07

Aż nie chce mi się opisywać dzisiejszego dnia – monsunowy deszcz leje od samego rana i końca nie widać- nici z wyprawy na „Great Keppel Island”. Woda zmącona deszczem i burza – łódź o nazwie Coral nie wypływa dziś w rejs po rafie. Siedzimy przed naszym kempingiem i jedyne to co pozostało to kąpać się w basenie, lub patrzeć na bujna roślinność tropikalną w strugach padającego deszczu przechodzącego w ulewę!Na jutro nie przewidują zmiany pogody, a przecież 2000km pokonaliśmy od Sydney na pn. aby popatrzeć na Wielka Rafe Koralowa. Przypominamy sobie wiele ulew które spotkały nas w podróżach, również tą najsympatyczniejszą z powodu której dwa dni spędziliśmy na Syberii w domku Gienadija z jego kolegami rybakami – co oni teraz porabiają??? Ulewa trwa , kończy się dzień idziemy spać.


15. 03.07

Nad ranem wstaje, idę do ubikacji i o dziwo nie pada, patrze w niebo – gwiazdy może to już koniec tych opadów? I rzeczywiście ranek przywitał nas słońcem i tylko nieliczne chmury na niebie. Nie sprawdziły się prognozy TV. Wykonuję telefon do portu i jest!!! Statek dzisiaj popłynie, choć zapowiadają że widoki rafy nie będą tak wspaniale bo woda jeszcze zmącona po burzy. Park Narodowy Wysp Keppela obejmuje 19 wysp, my płyniemy na największą – koszt to 37$aus przejazd na wyspę Keppela. Dalej stateczkiem o nazwie Coral, ze szklanym dnem - taki rejs 1,5h to koszt 21$aus od os. Z minuty na minutę lepsza pogoda, im dalej od lądu tym więcej słońca i mniej zmącona woda, jak wypływaliśmy z portu w Rosslyn Bay miała kolor brunatny. Po 40 min płynięcia szybkim katamaranem jesteśmy na głównej wyspie parku. Tu toń wody w pięknym lazurze nieba przybiera barwy turkusu, a piaszczyste plaże prawie biały kolor, piasek piszczy pod nogami jak na plaży w Jastrzębiej Gorze – cudownie! Od razu przypominamy sobie Fidżi – to jakby fragment wyjęty z tamtego rejonu – dziko, naturalnie , wspaniale! Małym stateczkiem ze szklanym dnem płyniemy podziwiać widoki podwodnej rafy. Niestety tu już w porównaniu z Fidżi, rafa częściowo obumarła i kolorystyka już nie ta. Na pewno pięknie, dla nas to pole do porównań , dla innych to pierwsze zetkniecie z podwodnym światem i jego kolorami! Jest tu, za to dużo więcej dużych kolorowych ryb. Wracamy na wyspę i aż do 16.15, do ostatniego rejsu katamaranu na ląd stały pławimy się w gorącej wodzie, w blasku słońca stojącego na lazurowym niebie! Tak wyglądał również ostatni dzień naszego pobytu na Fidżi do momentu feralnego upadku Gosi - teraz to już zapomniana historia, a wtedy myślałem że to koniec naszej obecnej podróży i że trzeba będzie wracać do Polski - cały czas w uszach słyszę jej krzyk podczas upadku i przechodzą mi ciarki po plecach!!! Mamy widać jakieś punkty u naszego „Stwórcy”, który pozwolił na to że wszystko się zakończyło szczęśliwie, a Gosia o urazie już prawie zapomniała. To również przełomowy dzień naszej podroży po Australii, osiągnęliśmy najdalszy punkt wysunięty na północ w naszej podróży po tym kontynencie, od jutra już powrót na pd. do Melbourne, około 3500km i mamy na to 2 tygodnie. Dzisiaj utrwaliliśmy również nasze opalenizny i spędziliśmy cudowny dzień, jeszcze wczoraj nic na to nie wskazywało- to jest właśnie ta wielka zmienność w podróżach! Przedłużyliśmy o jedna noc nasz pobyt w „carawan parku” obok Emu Park i dopiero jutro wyruszamy w dalsza drogę.


16.03.07

Piątek – ruszamy na pd. – najpierw z powrotem do Rockhampton. Miasto to od ponad 100lat jest związane z hodowla bydła i jest niepisana stolica Queenslandu w tym temacie! Jego wizerunkiem jest byk i wszędzie widać jego różnorodne , mniejsze i większe pomniki – taki mały „Dziki Zachód”. Na rogatkach miasta ponownie przekraczamy Zwrotnik Koziorożca i powracamy na drogę nr.A1.jadąc nią 10 km na pd. Tu skręcamy na zach.. w drogę A3 która na wielu mapach jest oznaczona nr.77 (widocznie niedawno zmieniono oznaczenie tej drogi). Jest to droga biegnąca wzdłuż traktu kolejowego do Brisbane i przebiega przez wyżynno, górzyste obszary, gdzie na każdym kroku widać ślady czasów odkrywania i udostępniania ich pionierom osadnictwa na tych terenach. Przeżyły one również czasy gorączki złota i są do chwili obecnej terenami hodowli bydła – taki wielki teren o stylu „country”. My porównujemy te tereny i ten przejazd do odcinków drogi „66” w Arizonie. Jednym z takich miejsc jest miasteczko Mount Morgan, oddalone 60 km od Rockhampton. Dworzec drewniany z 1989r, obecnie zamieniony na muzeum. Zabudowa jakby wyjęta z „dzikiego zachodu”- mnóstwo ciekawych drewnianych obiektów z przełomu XIX i XXw: hotele, kościoły, ratusz. Na przyległym zboczu góry pozostałości kopalni złota z z wielkim kominem o nazwie „Big Stack” z 1905r. Czas jakby zatrzymał się w miejscu 100 lat temu, a my z motocykla objeżdżamy miasteczko i delektujemy się widokami! Czujemy jak niegdyś musiało tu wszystko tętnić życiem i żyć fortunami szczęśliwych wydobywców złota. Cały dzisiejszy 520km przejazd trasą A3 (77) to widok rancz, farm hodowlanych rozsianych co kilkanaście km. Kameralne miasteczka z szeroko rozstawiona zabudowa wzdłuż drogi z charakterystycznymi drewnianymi gankami, chroniącymi przed słońcem, spokój, cisza- prawdziwa „Bonanza”. Ruch na tej trasie praktycznie „0”, kiepski powygniatany asfalt na drodze, niejednokrotnie popękana smołówka, zamiast mostów wybetonowane przepusty dla spływających wód, okresowych rzek które powstają w czasie ulewnych deszczy - to również podobne do „ Route 66”. W takiej atmosferze minęliśmy Mulgildie, Cynthia, Eidsvold – z tej ostatniej miejscowości mogliśmy skręcić od razu do Cracowa położonego 200 km na zach. – było to jednak trochę nie po drodze i nikt nie potrafił nam wyjaśnić etymologi tej nazwy – postaramy się popytać o to w Brisbane. W Goomeri zatrzymaliśmy się na nocleg. W małym „caravan parku” nie było miejsc więc wynajmujemy pokój w motelu, a tu nie ma kuchni i zakupione mięsko do spaghetti bolonese jesteśmy zmuszeni zamienić na „karminadle” (mielone) i upiec na małej kuchence gazowej, którą wozimy do gotowanie wody na kawę - udało się, były wspaniale!!!


17.03.07

Rano wcześnie o poranku jesteśmy na trasie i z Goomeri jedziemy na wsch. droga o nazwie „Wide bay hwy” do Gympie. Jeszcze przed tym miastem wpadamy na drogę nr A1 i jedziemy nią na pd. aż do Coorog. Tam skręcamy na wsch. w drogę nr.6 prowadzącą do Noosa Heads. Park Narodowy położony na skalistym cyplu porośnięty lasem. Obok piękne rozlegle plaże- wielki kurort, lecz zaczynają powtarzać się widoki - duży ruch, mnóstwo ludzi, brak kameralności. Na skwerku przed parkiem Gosię chciała „pożreć” wielka ponad metrowa iguana- wielka jaszczurka - z tym „pożarciem” to tylko przenośnia , lecz Gosię zastałem stojącą na stole przeznaczonym do piknikowania z przerażeniem w oczach! Następnie przejechaliśmy przez słynne plaże „Sanshine Beach” i powróciliśmy droga nr.11 do trasy A1, aby ją za moment opuścić i droga nr.6 podążyć na zach. i dojechać do miejscowości Landsborough gdzie mieści się słynne „ZOO Australia” prowadzone przez nieżyjącego, tragicznie zmarłego Huntera Stiva Irvina. Zginął pół roku temu ugodzony w samo serce grotem zakończenia ogona płaszczki – wielki obrońca wszelakich zwierząt w całym świecie! Okazało się że dzisiaj święto Św. Patryka, ludzi co nie miara, bilety po 46$aus od os. –żar się z nieba leje, a czas na zwiedzenie to min 4 godz. – rezygnujemy i kontynuujemy jazdę droga nr.6 w kierunku Woodford, gdzie wjeżdżamy na widokowa trasę nr.29 prowadzącą przez góry do Dagboro. Cudowne widoki na okolice ze szczytu, punktu widokowego - na wsch. widok na ocean i ciekawe mniejsze górki wyglądające jak zastygłe wulkany, na zach. widok pasma Gór Wododziałowych. Super pogoda i przejrzystej powietrze, cudowna widoczność- tam urządziliśmy sobie piknik i podziwialiśmy w spokoju przez 2h widoki. Na deser było 2kg zimnego arbuza! Dalej powracamy w progi domu Rysia droga nr.22 – piękne tereny w stylu „country”, jeszcze 25km przed Brisbane wjeżdżając od strony gór miasto przypomina wioskę. Ponieważ o dzień przedłużyliśmy nasz pobyt na pn. z powodu deszczy, postanawiamy już jutro rano wyjechać w dalszą drogę. Kolacja, biesiadka w gronie polonijnym, przyjechał jeszcze jego kolego Marek i Grażynka - rozmowy o życiu Polaków na australijskiej ziemi. O miejscowości Cracow słyszeli, ponoć założyli ja polscy osadnicy, lecz więcej nic na ten temat nie wiedza.


18.03.07

Po śniadaniu pożegnanie z naszymi gospodarzami – dziękujemy Ulu i Rysku!!! Ruszamy na trasę i wyjeżdżamy z Brisbane droga nr.13 na pd. aby 34km za miejscowością Beaudesert w Rothdowney skręcić w lewo w drogę o nazwie”Brisbane Railway” prowadzącej przez „Border Ranges Nat. Park” na granicy stanów Queensland i Nowa Południowa Walią. Przepiękna droga prowadząca przez malownicze tereny farmerskie, pionierów osadnictwa na tym terenie. Do tego góry, wąwozy, przełom rzeki, cudowne kolory w słonecznej pogodzie. Droga biegnie wzdłuż torów kolei wąskotorowej, która aby pokonać różnice wzniesień, robi pętle wokół wzgórz. Od granicy stanów poruszamy się w parku narodowym porośniętym deszczowym lasem. Piękne widoki nie będę się już powtarzał bo wielokrotnie je opisywałem. Dalej droga ponownie prowadzi przez rozlegle farmy hodowli bydła, aż osiąga drogę nr.91, jedziemy nią na pd. do miejscowości Casino – to podobnie jak Rockhampton w Queensland , nie pisana stolica hodowli bydła w Nowej Południowej Walii. Tereny przez które przejeżdżamy żyją i wyglądają jakby żywcem wyjęte z „dzikiego zachodu” i tchną atmosfera „country”. Od Casino jedziemy droga nr.44 do Tenterfield i tu nocleg w miejscowym Caravan Parku – 45$aus kabina kempingowa. Nadal łączymy turystykę motocyklowa z carawaningiem! Polecamy tą formę w podróży po Australii – przyjemnie, blisko natury i najtaniej! Dziś po drodze dopadła nas 5min burza , nie zdążyliśmy się zabezpieczyć i przemokliśmy do suchej nitki tzw. „ z malej chmury durzy deszcz”!


19.03.07

Od Tenterfield ruszamy na pd. drogą nr.15 przez wyżynno-górzyste tereny Gór Wododziałowych. Dalsze 400km widoków farm i atmosfery czasów „country”. Luzem wypasające się bydło na wielkich farmach. Jedyna większa atrakcja po drodze to miejscowość Tamworth – Australijska stolica muzyki country, taki miejscowy odpowiednik Nashville. Na wyjeździe z miasta w kierunku Sydney, przy miejscowym muzeum australijskich sław tej muzyki wielka 12m wysokości „Złota Gitara” _ nagroda główna corocznych festiwali odbywających się w tym mieście w połowie stycznia. Wszystko rozpoczęło się w1965r w miejscowej rozgłośni radiowej, a od 1973r przybrało formę festiwali i zaczęto przyznawać nagrody „Złotej Gitary”. Robimy zdjęcia przy gitarze – mamy już z bykiem, krewetka, bananem – Australijczycy lubują się w pomnikach- olbrzymach przedstawiających różne rzeczy- niekoniecznie wartościowe intelektualnie!!! Nocleg w malej kameralnej miejscowości Murrurundi – ponownie Caravan Park i kabina kempingowa, tym razem osiągnęliśmy rekord najniższej ceny 33$aus.


20.03.07

Dalej na trasę nr.15 i po 300km w miejscowości Singleton (tu mamy okazje podziwiać przemysłowe widoki odkrywkowych kopalń węgla kamiennego i całe zespoły połączonych z kopalniami elektrowni – wąchamy również smrodek taki jak jeszcze nie dawno było nam dane wąchać na Śląsku) zbaczamy na drogę nr.69 w kierunku Windsor. Droga wije się pomiędzy skalami gór porośniętych eukaliptusowymi lasami. Im bliżej Sydney coraz większa wilgotność, można dosłownie ”powiesić siekierę w powietrzu”. W Windsor już tylko w drogę nr.40 i jesteśmy ponownie po dwóch tygodniach w progach domu Basi i Andrzeja. Mamy o czym rozmawiać i opowiadać, wiec w tej atmosferze spędzamy dzisiejszy wieczór.


21.03.07

Dzień gospodarczy. Ja przeniosłem wiadomości z kajecika do komputera, Gosia przywraca nasz ekwipunek do czystości i świeżości.

My i nasz „Tasmański Czarny Diabeł”- BMW R1150GS mamy się dobrze!!!


22.03.07

Do południa cd. dnia gospodarczego, po południu jedziemy razem z Basia i Andrzejem do centrum Sydney aby popatrzeć na miasto o zmroku i w nocy. Zawęziliśmy nasz pobyt do spacerów po „Darling Harbour”. Odbudowany w latach 80-tych ubiegłego wieku, niegdyś zrujnowane nabrzeża portowe, dzisiaj są wizytówką miasta i rozbrzmiewają gwarem mieszkańców miasta którzy upodobali sobie go jako punkt spotkań po trudach codziennej pracy. Jest to również miejsce gdzie roi się od turystów i gdzie organizuje się wiele imprez sportowych i kulturalnych! Pięknie i ciekawe, zwłaszcza po zapadnięciu zmroku! Wieczór kończymy pożegnalna kolacja w tamtejszej restauracji degustując i smakując wiele odmian żeberek z rusztu. Jutro opuszczamy gościnne progi naszych przyjaciół i powracamy do Melbourne.


23.03.07

Piątek ? rano czas pożegnania i podziękowania za tak wspaniałą gościnę! Zawsze mili, uśmiechnięci, emanujący szczęściem pogodni ludzie! Przekazujemy uściski i zapraszamy w w nasze progi „Chałupy na górce” jak tylko zawitacie do Polski - Jakoś trudno się nam spakować bo przybyły drobiazgi, pamiątki, mapy i foldery. Przecież miejsce to było naszą bazą do wyjazdu na Nowa Zelandię i Pn. Australię. Cześć rzeczy ładuje na wierzchu tylnego kufra i ruszamy w stronę centrum Sydney. Dalej kierujemy się droga nr..31 na pd. aby na wysokości Moss Vale zboczyć na wsch. w drogę nr.79 prowadząca do Nowra. Urokliwa, krajobrazowa droga prowadząca przez góry i doliny porośnięte bujnym lasem deszczowym. Po drodze ciekawy wodospad „Fitzroy Falls”. Trasę tą upodobali sobie motocykliści bo ciekawa i same zakręty. W Nowra na rogatkach miasta czekają na nas Ula i Marek na swoim lśniącym Harleyu. Dowiedzieli się że będziemy przejeżdżać w ich okolicach i bardzo chcieli się z nami spotkać. Jedziemy na wspólna kawkę i przy milej rozmowie poznajemy motocyklowy świat Polaków żyjących w Australii, który to zrzeszyła nieformalnie Marysia Moryto mieszkająca w Melbourne. Po mile spędzonych chwilach ruszamy w dalsza drogę na pd. nad oceaniczną droga nr.1, aby w blaskach cudownej pogody po przejechaniu 550km zakończyć dzisiejszy przejazd w okolicy miejscowości Eden. Motel nad samym oceanem ? 69$aus. Trasa prowadziła pagórkowatymi terenami, co raz na horyzoncie pojawia się widok morskiej, szmaragdowej toni, wiele kameralnych porcików, „marin”, zatoczek i ta wspaniała soczysta zieleń pastwisk.


24.03.07

Rano wita nas ponownie piękne słoneczko i już o 8.00 jesteśmy na trasie. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo po 50 km jak tylko minęliśmy granice stanu Nowej Południowej Walii i wjechaliśmy do Wiktorii, tak jak wczoraj zapowiedział poznany kolega Marek, zbierają się czarne chmury i z nieba zaczyna pompować wodę. Nie dość ze mocno leje to wieje huraganowy wiatr, a po wczorajszych upałach dochodzących do 37C, robi się tylko 15C. My mamy jedynie letnie ubrania motocyklowe, wiec pod spód idzie to co się da tylko włożyć, a na wierzch „kondoniki”. W takiej atmosferze przez następną część dnia pokonujemy 500km - zmarznięci, przemoczeni dopiero 50km przed Melbourne łapiemy krótkie chwile bez deszczu. Na rogatkach miasta „sms” do Marysi Moryto i dygocząc z zimna w przewilgłych ciuchach czekamy, aby doprowadziła nas do zarezerwowanego przez nią lokum na dzisiejsza noc w miejscowym „carawan parku”. Przebywszy dzisiaj 630km, o zmroku przystępujemy do suszenia i wygrzewania się po trudach jazdy w tej koszmarnej pogodzie. Dzisiejsze widoki: to Pacyfik w deszczu, zapach morskiej bryzy i wilgoci! Średnią opadów na trasie i tak mamy dobrą, bo za cały dotychczasowy pobyt tylko trzy dni na „moto” w deszczu. Była jeszcze wspólna gorąca herbata wypita z nasza nowo poznaną koleżanka i planowanie następnych dni, które to mamy spędzić w gronie polskich motocyklistów mieszkających w tym mieście. Tu musimy przedstawić nasza koleżankę motocyklistkę :

Marysia Moryto, mieszkająca na stale od ponad 20lat w Australii 8 lat temu przypomniała sobie swoje młodzieńcze lata, kiedy to dosiadała motoroweru marki „Komar” i postanowiła powrócić do dwukołowego pojazdu. Rozpoczęła od skutera Honda Spacy 250cc, po którym przyszedł czas na Harleya Davidsona Sportstera 883cc, a potem 1200cc. Obecnie dosiada HD Dyna Super Glide 1450. W 2002r postanowiła zgrupować polskich „baykerów” na tym kontynencie. Na pierwsze spotkanie ogłoszone w internecie, magazynach motocyklowych i polskich klubach, w 2003r przybyło w Góry Śnieżne 7 motocykli, a obecnie nieformalne grono motocyklowe liczy 20 osób z Wiktorii i Nowej Pd. Walii. Raz w miesiącu spotykają się na wspólnym niedzielnym wyjeździe za miasto, a dwa razy w roku jadą na 2-3 dniowe wycieczki w dalsze rejony kontynentu. Niedawno podróżowali wzdłuż Murray River ( tez tam byliśmy) oraz byli na Tasmanii i tylko o dwa dni rozminęły się nasze drogi podczas zwiedzania tej wyspy przez nas. Gdy dzisiaj po raz pierwszy zobaczyliśmy Marysie to trzeba przyznać ze jesteśmy pełni podziwu dla filigranowej kobiety dosiadającej słusznej wagi i rozmiarów motocykla! Podaje kontakt e-mailowy do Marysi : maria.m@bigpond.net.au


25.03.07

Niedziela ? wczorajsza niewygoda, deszcz, zimno, wiatr i zmęczenie odniosły sukces w tej postaci, że udało nam się dotrzeć do Melbourne przed niedziela i wziąć udział wspólnie z polskimi motocyklistami pod wodza Marysi w pokazach lotniczych na lotnisku w Avalon. 50 km od stolicy Wiktorii..Rano pogoda kryształowa, chłodno i tylko małe białe obłoczki na niebie. Marysia na HD wraz ze swoim mężem Tadeuszem na skuterku Honda przybywają po nas i jedziemy na „Air Show”. Po drodze dołączają jeszcze Basia z Jarkiem jako pasażerem na Hondzie 600cc i Wojtek na BMW. Jedziemy na krajowe lotnisko w niesamowitym korku, tylu rządnych oglądnięcia imprezy! Jakoś boczkiem, boczkiem po godzinie docieramy do celu. Impreza „GIGANT”- dziesiątki tysięcy ludzi, tysiące samochodów na ha. parkingów utworzonych na lakach wokół lotniska. Eksponowanych jest kilkaset samolotów i helikopterów, nie wspomnę o całym sprzęcie wojskowym jakim dysponuje armia australijska. Wstęp 45$aus od osoby, ale naprawdę warto było, bo pokazy lotnicze prezentowały cały sprzęt latający od czasów I wojny światowej po dzień dzisiejszy - cos wspaniałego!Impreza ze względu na swe rozmiary i koszty jest organizowana co dwa lata, tak wiec mieliśmy szczęście uczestniczyć w „Air Show - Melbourne 2007”. Mieliśmy również okazje uczestniczyć w wielkim spędzie motocyklowym, bo na parkingu gdzie stały tylko motocykle zgromadziło się około 500 maszyn z całej Australii. Wieczorem wspólnie z grupa polskich motocyklistów spotkanie w „pubie” położonym w starej, portowej części miasta - niegdyś odrębnego Williamstown, obecnie dzielnicy Melbourne. Ulokowane po drugiej stronie mostu „West Gate” ,przepiętego nad ujściem rzeki „Yarra River” wpadającej do zatoki”Port Phillip Bay”. Była wspólna kolacja przy świetnym winku, ponownie nowe znajomości, ciekawi ludzie i ich losy - Polaków w Świecie rozmowy, tym razem również o motocyklowej polskiej części, ulokowanej w Australii! Dołączyli jeszcze : Andrzej(BMW), i Krzysiu z Iwona(Kawasaki).- Andrzej miał wiele do przekazania ze swojej 2000km, niedawnej podróży motocyklowej po Indiach na wypożyczonym tam Enfieldzie - ponoć jazda na „moto” w tamtejszym ruchu, to prawie samobójstwo! Podaje adres e-mailowy dla chętnych uzyskania informacji na ten temat - Andrzej Strzemecki : astrem@iinet.net.au
W tak miłym klimacie kończymy dzisiejszy dzień! Powracamy do naszego lokum w „caravan parku”, który jest ulokowany nad zatoką właśnie w tej dzielnicy.


26.03.07

Poniedziałek - Marysia była tak mila i załatwiła sobie dzień wolny aby z siodełka motocykla zwiedzić Melbourne - dziękujemy wielce za ten gest!!!Miasto założone w 1835r na terenach wykupionych od Aborygenów, nad zatoka „Port Phillip Bay”. Swa świetność zawdzięcza czasom kiedy odkryto w pobliżu baśniowe złoża złota i co ugruntowało jego pozycje, tak że od 1861r było uznawane najwspanialszym miastem na kontynencie. D tej pory rywalizuje z Sydney o to miano. Ruch na ulicach tego dnia potworny bo zamknięty jest tunel na trasie nr.1 w samym centrum miasta w którym to dwa dni temu doszło do zderzenia dwóch ciężarówek, co spowodowało powstanie wielkiego pożaru. Oczywiście nie będę dokładnie opisywał co zwiedzaliśmy, powiem jedynie ze niezapomniane widoki są z okolic nabrzeży rzeki Yarry z panorama „City” i widokiem na okazale wieżowce pośród których jak rodzynki widnieją stare, już historyczne budowle: dworzec kolejowy „Flinders Station”, katedra św. Pawła itp. Romantyczny charakter podkreślają jeżdżące po ulicach miasta stare tramwaje, a po rzece wodne tramwaje i stare stateczki !Porównując go z innymi wielkimi miastami Australii stwierdzamy ze ma bardzo europejski charakter, czujemy się tu czasem jakbyśmy byli gdzieś w Szwajcarii lub Anglii. Dzisiejsza pogoda również nastraja do takiego spojrzenia, gdyż jest nie za gorąco, świeżo i klarowne, przejrzyste powietrze! Przejeżdżamy również brzegiem zatoki i ulicami po których niedawno jeździł nasz „as” „Formuly I” - Robert Kubica, podczas miejscowego „Melbourne Grand Prix F I”. Do tej pory nie usunięto wszystkich szykan, zapór i trybun. Wieczorem Marysia uraczyła nas w swoim domu świetna kolacja,a Tadeusz, jej maż - znawca i hobbysta francuskich win, zaserwował na stół jedno ze swojej kolekcji! Tam również doszło do spotkania z panią Józefą Jarosz ; Naczelnym Redaktorem miejscowego Tygodnika Polskiego, oraz redaktorką polskiego radia „3zzz”. To spowodowało wielogodzinne opowiadanie o naszych podróżach i przeglądanie zdjęć. Spotkanie to ma zaowocować stosownym artykułem w miejscowej polonijnej prasie. Przeciągnęło się to biesiadowanie nieco, tak że powracając na motocyklu do naszej bazy mamy okazje podziwiać o północy rozświetlone miasto. Najpiękniej wygląda z mostu „West Gate”, bo widok prawie jak z samolotu.


27.03.07

Wtorek - wczoraj podczas zwiedzania Melbourne zakupiłem olej i rano, korzystając z uprzejmości mieszkającego od 20 lat w przyczepie kempingowej na terenie „caravan parku” motocyklisty, 70-cio już letniego pana , dosiadającego starego Kawasaki - dokonuje wymiany oleju, filtrów i przeglądu naszego BMW - przejechaliśmy już na nim ponad 9000km po Australii. Około południa ruszamy na ostatni odcinek naszej podróży po tym kontynencie, wracamy do Jan Juc kolo Torquay, gdzie pozostawimy naszego”Czarnego Tasmanskiego Diabla” naszemu koledze Grantowi do sprzedania. Wyznaczyliśmy sobie trasę wzdłuż brzegów zatoki Port Phillips, jadąc na wschód przez Melbourne, następnie wschodnim brzegiem aż do miejscowości Sorrento. Tam załadowaliśmy się na prom, aby pokonać wody ujścia zatoki do morza. Wylądowaliśmy w Queenscliff i dalej już wzdluż brzegów cieśniny Bassa podążając na zach. dotarliśmy do domu naszych gospodarzy, skąd wyruszyliśmy ponad 6 tygodni temu na podbój Australii. Gorące przyjęcie, w ogrodzie weselny wystrój i atmosfera bo w ostatni weekend miał tu miejsce ślub ich syna. Tu też uświadamiamy sobie ze to koniec nasze przygody motocyklowej na tym kontynencie i że już za dwa dni lecimy do Polski To będzie bardzo męcząca podróż - łącznie 40godzin od wyjazdu do powrotu w progi naszego domu.


28.03.07

Ranek- pisze właśnie tę wiadomość i zaraz po zakończeniu biorę się za rozmontowywanie naszych akcesoriów z motocykla, pakowanie i czyszczenia sprzętu
Nasze wyczyny motocyklowe zamknęły się w 9400km przejazdu po Australii i3000km po Nowej Zelandii. Do tego doszły jeszcze 2000km wynajętym samochodem po Kubie i 2300km po Tasmanii ( konieczność z powodu stanu zdrowia Gosi - to miało być również przejechane na „moto”), ponad 1000km przebyliśmy będąc wożonym na różnego rodzaju wycieczki przez poznanych w podróży przyjaciół. Było wiec tego sporo jak na tak krótki tylko 2,5 miesięczny pobyt. Ciąg dalszy, podsumowanie podróży będzie dopiero po powrocie do kraju. Zdjęcia w ilości prawie 6000szt postaram się umieścić na str w połowie kwietnia.
Pozdrawiamy wszystkich serdecznie, jeszcze z Australii z miejscowości Jan Juc 120km na pd/wsch. od Melbourne, nad cieśnina Bassa, rozdzielająca kontynent australijski od wyspy Tasmania.


29.03.07

C.d. czyszczenia sprzętu i pakowania przed wylotem do Polski. W przerywnikach smaczne jedzonko przygotowywane na przemian, raz przez Gosię, raz przez Mery.
Grand serwuje wspaniale australijskie winko „Sovinion blanc”. Wieczorem plany wspólnego wyjazdu na „Nord Cap” przez Murmańsk.. Grand z Mery planuja około polowy czerwca w 2008r przybyć do Polski i odbyć z nami taka podróż. Bardzo chcieli już w tym roku pojechać wspolnie z nami na Syberię i do Mongolii przez góry Ałtaj, lecz propozycja ta nieco ich zaskoczyła w tym roku i nie znajdą na to czasu, choć bardzo tego żałują!

30.03.07
Rano wczesna pobudka i po gorącym pożegnaniu z gospodarzami o 6.30 ruszamy na krajowe lotnisko w Avalon (znajduje się w połowie drogi pomiędzy Jan Juc a Melbourne ( byliśmy tam 5dni temu na pokazach lotniczych). O 9.45 lot do Sydney liniami „Jetstar”. Tam szybkie przemieszczenie na lotnisko międzynarodowe i o 14.20 lot do Kuala Lumpur (malezyjskie linie lotnicze- Boing 747 ? 8,5godz lotu). Po trzech godzinach oczekiwania, następny lot do Amsterdamu (ponownie malezyjskie linie lotnicze- Boing 747- 12,40godz lotu). Lądowanie o 6.35 i już mamy następny dzień:


31.03.07
Godz 9.45 lot do Warszawy. Na Okęciu czeka na nas kolega motocyklista Krzysiu (już za 2,5 miesiąca jedziemy razem na wyprawę którą przedstawiłem wcześniej jako propozycje dołączenia się do nas Grantowi ( Syberia i do Mongolii przez góry Ałtaj) ,aby nas przewieźć do naszej „Chałupy na górce” w Międzyrzeczu Górnym k. Bielska Bialej. Tak się kończy nasza następna podróż i objechanie powtórnie wokół Świata ! Możemy teraz powiedzieć ze była to „Wielka Motocyklowa Podróż” pt. „W 22 miesiące dwa razy Dookoła Świata”. Nic z tego stwierdzenia nie jest przesadą, gdyż fizycznie tak się to odbyło, odwiedziliśmy wszystkie kontynenty po których można jeździć na motocyklu. Na „moto” przejechaliśmy łącznie 87250km, co jest odległością sporo większą od dwukrotnej długości równika. Biorąc pod uwagę ze jeszcze podczas motocyklowego sezonu 2007, który to rozpoczęliśmy organizacją zlotu w Kurozwękach i zakończyliśmy organizacją zlotu w Wiśle Carnym, a ponadto w tym czasie obyliśmy wiele mniejszych wypraw (Ukraina-do Charkowa i powrót przez Huculszczyzne, Bieszczady i objazd ich przez Słowacje i Ukrainę, Korsyka- i zwiedzanie wyspy - relacja jest na naszej str. internetowej, udział w wielu zlotach na terenie Polski i Cech), to przez te 22 miesiące przebyliśmy na dwóch kolkach dystans ponad 100tys km.




Przyszedł teraz również czas na podsumowanie naszego pobytu na kontynencie australijskim:


Rozpocznę od ludzi - niezwykle uprzejmi,uczynni i zawsze uśmiechnięci. Naprawdę trudno znaleźć drugi taki naród na naszym globie. Bez cienia zarozumiałości, zawsze ciekawi, otwarci i rozmowni, rządni dowiedzenia się czegoś więcej od napotykanych w drodze innych ludzi. Taka atmosfera obejmująca wszelkie sfery codziennego życia niesamowicie odstresowuje i czujemy się zawsze na wielkim „luzie”. Pomimo ze kraj bogaty nie czuć w żadnym miejscu i czasie ?pogoni za pieniądzem?, który to styl tak mocno dominuje np. w USA. Kraj niesamowicie bezpieczny, mimo że wielonarodowościowy, chyba nie przesadzę jak stwierdzę ze najbezpieczniejszy w świecie, a udział w tym policji prawie wogule niezauważalny! Zastanawiam się czasem dlaczego właśnie tu tak jest i co to spowodowało, przecież historia właśnie tego państwa wywodzi się z przestępstwa i koloni karnych ? może surowość i dyscyplina tamtych czasów utkwiła gdzieś w genach tego narodu, a inni którzy przybyli tu później musieli się do tego dostosować!


Motocykl i jazda na nim po Australii - drogi generalnie b.dobre i świetnie oznakowane. Te główne,oznaczone na mapach na czerwono nie powinny nigdy niczym nas zaskoczyć (wykluczając zwierzęta), jednak już te boczne, nazwijmy je żółte, lub drugorzędne, mogą często mieć pozałamywane brzegi asfaltu, koleiny i być bardzo nierówne. Niby asfalt a wodzi po drodze. Często odcinkami mogą mieć nawierzchnie szutrowe, lecz szutry tutaj są świetnie utrzymane i czasem lepsze i równiejsze od starych asfaltowych dróg. Nierówność ta wynika z ich technologi budowy. Tu dywanik nie jest rozścielany maszynowo, lecz tylko równany podkład drogi, następnie natryskiwany jest wysokiej jakości odporny na upały asfalt i posypywane jest to wszystko drobnym grysem nadającym bardzo przyczepna i szorstka powierzchnie. Nawet niejednokrotnie jadąc autostradami nie jedziemy „jak po stole”- trochę trzepie. Następnym zagrożeniem na tych drogach jest występowanie szczególnie w lasach wszelkiej zeschłej roślinności która kumuluje się na poboczu i niejednokrotnie na jezdni. Są to liście, liany, wstęgi kory eukaliptusowych drzew, połamane gałęzie, a nawet czasem grube konary. W górach i skalnych wąwozach, głazy i kamienie które spadły ze zboczy często leża na środku drogi.
To wszystko jest nic w porównaniu jakie zagrożenie niosą ze sobą kangury. W niektórych rejonach dziesiątkami leżą rozjechane na poboczu i jezdni. Zasada motocyklowa która tu obowiązuje nie jedziemy na motocyklu już 1godz przed nadejściem zmroku, gdyż zagrożenie to niesamowicie wzrasta gdy wychodzą one na żer. Również rano ruszamy najlepiej dopiero dwie godziny po wzejściu słońca. Dniem zagrożenie jest dużo mniejsze kangury wypoczywają w cieniu drzew. Cala sprawa wynika również z tego ze zwierzęta te nie wyczuwają odległości i beztrosko wskakują na jezdnie, same nie czując zagrożenia! Wspomnę tu jeszcze ze waga kangura dochodzi do 80kg i są słusznego wzrostu do 1.8m. Konsekwencje zderzenia łatwo można sobie wyobrazić.
Paliwo kupowaliśmy w cenie od 1.15$aus do 1.35$aus - najczęściej ok. 1,20$aus - w zależności od miejsca i odległości do dużych miast. Biorąc pod uwagę przelicznik - podaje ostatnie notowanie 1$AUS = 0.83$USA , to kupujemy go w cenie ok 3 zł PL - jest to sporo taniej jak u nas w kraju. Co do jakości to ma tylko 91 oktan i przy większych przyspieszeniach silnik dzwoni!

Noclegi na trasie - z tym nie ma większych problemów, generalnie jesli nie śpimy w namiotach najwygodniejszą formą są noclegi na terenie „carawan parków” w wynajętych kabinach kempingowych. Płaciliśmy od 33-87 (tak drogo tylko raz na „Gold Coast”,przed Brisbane) - przeważnie 50-60$aus. Mamy wtedy do dyspozycji wyposażoną kuchnie (talerze, garnki, kieliszki!, kuchenki, mikrofalówkę, czajnik- kawę, herbatę, mleczko i cukier - czasami nawet bylo ciasteczko), natrysk, TV i pościelone 2os. łoże. Motocykl mamy pod ręka i dalej jesteśmy po trudach podróży na łonie natury. Motel możemy znaleźć również bez większych problemów w każdym miasteczku w podobnej cenie, lecz pozostaje pójść do restauracji lub siedzieć na wyasfaltowanym parkingu przed pokojem i zajadać coś na zimno i na sucho. Praktycznie w każdym miasteczku funkcjonują obie formy noclegowe i bez trudności je odszukamy, są świetnie oznaczone i reklamowane!


Jedzenie, jego ceny i pozostałe koszty - powiem krótko -poza paliwem Australia jest bardzo drogim państwem, szczególnie dla nas przybyłych z Polski i nie pracujących na koszty podróży w tym kraju! Średnio 2x jak w Polsce, a czasem i drożej. Chleb to już przepaść 5x. Pomimo ze klimat gorący to owoce i warzywa również 3x. W małych sklepach i w supermarketach podobne ceny. Stołowanie się w restauracji to koszt minimum 60-80$aus na dwie osoby. Bary szybkiej obsługi i jedzenie na ulicy 30-40$aus na dwie os. Kanapka 5-7$aus. Napoje - najdrożej wychodzi zwykła konfekcjonowana woda 1,5litra w cenie 3,3 -3,5$aus, pozostałe ceny także około 2x jak PL. Wstępy do muzeów, na wystawy, przejazdy promami - wszystko bardzo drogie np. wstęp do Zoo 35-45$aus od osoby.
Wszystko to rekompensują jednak widoki i wspaniale krajobrazy, zapach eukaliptusowych lasów, wspaniale morze, cudowne plaże i ta inność którą na każdym kroku odczuwamy! Inna roślinność, inne zwierzęta, inne kolory, zapachy itd, itp. Jest jednak taki czas ze ta inność już przestaje być dla nas innością, przyzwyczajamy się do tych nowych widoków i wtedy stwierdzamy ze jest pięknie, lecz zaczyna być trochę monotonnie i zatęsknimy za nasza polską ziemia, doceniając jej wielki urok. My w naszym kraju mamy wszystko na wyciągniecie reki: zmienność krajobrazu, góry, lasy, jeziora, rzeki, własną kulturę, cztery wspaniałe pory roku, historie i historyczne budowle. Tu są ogromne odległości i chyba się tu trzeba urodzić aby z perspektywy Świata mieszkać tu na stale! Przypuszczam że „raj” choć tak piękny na stałe też się może znudzić. Jeszcze raz stwierdzamy ze trzeba poznawać Świat, podróżować i dopiero stwierdzić ze najpiękniej jest w „domu” czyli potwierdzić słuszność hasła - „cudze chwalicie , swojego nie znacie”! Podróżujmy jak najwięcej i cieszmy się ze mieszkamy w tak pięknym miejscu na ziemi!!!
Ponownie w tej podroży poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi i nawiązaliśmy nowe przyjaźnie! To jest niezwykle piękne, gdyż jest to namacalny dowód na to, że jest to wartość która na zawsze już pozostanie w nas i że gdzieś w Świecie są następni ludzie z którymi będziemy utrzymywać kontakt, wspominać spotkania i myśleć o ich losach!

Mamy po tym motocyklowym przejeździe już jakiś pogląd i spojrzenie na ten kraj. Może przyjdzie czas ze powrócimy tu w porze tutejszej zimy i wybierzemy się w interior, w głąb rozległego lądu. Na razie wszystkich zachęcamy do podróży motocyklowych po tym kontynęcie, jest gdzie jeździć, co oglądać, klimat typowy na „moto”. Czas nasze zimy zawsze można zamienić na motocyklowe lato!!!
Dziękujemy za wytrwałość w czytaniu naszych informacji z trasy, a wszystkim z którymi spotkaliśmy się na trasie jeszcze raz dziękujemy!



Wojtek i Małgosia BMW

e-mail: wojtekbmw@op.pl

www.wimdookolaswiata.pl