Podróżnicy motocyklowi - Wojtek Ilkiewicz oraz Małgosia Rzadkosz.



Nasze motto: "Marzenia się spełniają, jeśli marzysz!"



Nasza przygoda z motocyklem rozpoczęła się już w latach młodzieńczych od motoroweru marki "Komar". Ja przeszedłem dalej całą drogę motoryzacyjną, przez następne, już - “prawdziwe motocykle”. Od najmłodszych lat podróżowanie, najpierw z rodzicami, a później już samodzielnie, rowerem, "komarkiem", motocyklem, samochodem, było stałym elementem naszego życia. Powrót do motocykla, jako narzędzia do podróżowania, nastąpił w momencie, kiedy na naszym rynku pojawiła się możliwość zakupu niezawodnych, powiedzmy “zachodnich”, motocykli. Najpierw powróciłem do motocyklowych podróży po naszym kraju na motocyklu Honda Magna VF 750 C. Prawdziwe wyprawy motocyklowe tak naprawdę rozpoczęły się podczas uczestnictwa w 2001 roku w pierwszym Rajdzie Katyńskim na trasie przez Katyń, Ostaszków, Moskwę, gdzie odkrywałem uroki i wielkość Rosji. Przejazd ten odbywał się bez wstępnych rozeznań i doświadczeń z poruszania się po terytorium niegdyś szczelnie zamkniętej Rosji – tak na prawdę jechaliśmy trochę w ciemno. Efektem udziału w tej wyprawie był mój wyjazd w 2002 roku nad Bajkał „Wyprawa nad Bajkał 2002”, wraz z dwoma kolegami poznanymi na I Rajdzie Katyńskim w ciągu 40 dni pokonaliśmy 19 tys. km, a podczas drogi powrotnej na Ukrainie, w Charkowie i Kijowie załatwiałem zakwaterowanie i przecierałem szlaki i trasy dla II Rajdu Katyńskiego. Będąc nad Bajkałem już wtedy intuicyjnie czułem że to nie jest ostatni raz, który tu jestem i że powrócę jeszcze na Syberię. W następnym roku znowu Rosja, kraje nadbałtyckie, Ukraina (Bukowina), Rumunia (Bukowina, Transylwania) oraz Bułgaria, którą to spenetrowaliśmy dość dokładnie. Wszystkie te wyprawy w 2003 roku odbyliśmy już razem z Gosią na tylnym siodełku. Po tym sezonie postanowiliśmy podjąć próbę przygotowania wyprawy dookoła Świata, o czym każde z nas marzyło. Następny sezon - 2004 - podporządkowaliśmy temu celowi, a rok rozpoczęliśmy od organizacji, wspólnie z naszym kolegą Jurkiem, “Wyprawy pod Monte Cassino w 60-lecie bitwy”, a wyjazd ten poszerzony został również o szczegółowe zwiedzanie Sycylii. Następnie był objazd Morza Czarnego, czyli ponownie Ukraina, Rosja, dokładne zwiedzenie Gruzji i Armenii i powrót przez Turcję , Bułgarię. We wrześniu na odcinku do Katynia jechaliśmy częściowo równolegle do IV Rajdu Katyńskiego, aby dalej przez Rosję z jej stolicą Moskwą, Ukrainę, Rumunię, Bułgarię, Serbię, Kosowo i Albanię objechać południowo-wschodnią Europę. Razem z moją Gosią na tylnym siodełku pokonaliśmy w sezonie 2004 - 33 tys. km na naszym BMW R1150GS.

Oboje stwierdzamy że jazda na motocyklu to nie najważniejsze i nie to, co daje maksimum satysfakcji - najważniejsze jest podróżowanie, a motocykl to wspaniałe narzędzie do podróżowania i nie da się go porównać z innymi środkami lokomocji. Widoki, zapachy, temperaturę, słońce, deszcz, wiatr, a nawet wilgotność powietrza odbieramy bezpośrednio wszystkimi zmysłami, nawet poprzez skórę! Ktoś może zapytać: „Dlaczego dookoła Świata?” My odpowiadamy: „Musimy sprawdzić, czy aby Ziemia jest naprawdę okrągła” i dodajemy, że jest to marzenie każdego podróżnika, a „marzenia się spełniają, jeśli marzysz”.

Wybrałem dwa identyczne BMW R1150GS, które brały udział w naszej wyprawie. Jednym pokonaliśmy trasę z Polski przez Ukrainę i Rosję oraz dokonaliśmy nieudanej próby wjazdu do Chin. Drugi motocykl wysłaliśmy z Polski na Alaskę i kontynuowaliśmy nim dalszą podróż (Alaska, Kanada, USA, Meksyk, Gwatemala, Honduras, Nikaragua, Kostaryka, Panama, Ekwador, Peru, Boliwia, Chile, Argentyna, Urugwaj, Brazylia, Senegal, Mauretania, Maroko, Hiszpania, Portugalia, Francja, Włochy, Austria, Niemcy). Pierwszym motocyklem powrócił z Władywostoku nasz kolega Robert z Anią, którzy przybyli tam Koleją Transsyberyjską. W przygotowaniach do pokonania Syberii wykorzystałem doświadczenia m. in. z wyprawy motocyklowej nad Bajkał w 2002 r. Oba motocykle przygotowałem sam i wyposażyłem je w uchwyty, kufry, sakwy i wszystko to, co będzie potrzebne w tak dalekiej i długiej podróży. Finansowanie własne, bez sponsorów. Wiadomości z trasy przekazywaliśmy w formie dzienników motocyklowych na naszej stronie internetowej: www.wimdookolaswiata.pl tak, aby były one zwięzłym opisem tego, co danego dnia zwiedzaliśmy i przeżywaliśmy oraz aby były one przewodnikiem w podroży, niekoniecznie motocyklowej.

Wszystko rozpoczęło się 2 czerwca 2005 r. od przejazdu z naszego domu koło Bielska-Białej do Kurozwęk, aby w scenerii pięknego obiektu z zabytkowym pałacem rodu Popielów dokonać oficjalnego pożegnania. Był to piękny kameralny zlot motocyklowy, po którym 5 czerwca o 13.00 nastąpił wyjazd na wschód w kierunku granicy z Ukrainą. Przyjaciele motocykliści (8 osób na 5 motocyklach) postanowili odprowadzić nas do granicy z Rosją.


05.06-13.00 wyjazd z Kurozwęk. Przejazd przez Sandomierz,Stalową Wolę,Zamość i po pokonaniu 260 kilometrów, postój w agroturystyce w Zosinie. Przyzwoity standart (30 zl od osoby - ostatnie zabudowania przed granicą po prawej stronie drogi,300m od przejscia granicznego , pani Dec Katarzyna tel. 084 6514180 )


06.06-rano przekraczamy granice, a następnie jazda (droga M 08) przez Luck, Równe i dalej (droga M 06) przez Żytomierz do Kijowa, 550 kilometrów. Po drodze jesteśmy zatrzymywani przez ukraińską milicję,próbują wmówić nam że przekroczyliśmy prędkość, małe przegaduszki i funkcjonariusze naciągacze pozwalają nam jechać dalej po otrzymaniu małych suwenirów (4 breloczki), które wieziemy specjalnie na tę okazję. Wieczorem gościmy u naszych przyjaciół Aleksandra i Ludmiły Potapenko i bierzemy udział w przyjęciu, które Aleksander zorganizował z okazji urodzin jego żony i naszego przyjazdu. Zaskoczenie pełne bo nie spodziewaliśmy sie takiego przyjęcia-stoły uginały sie od przeróżnych potraw i smakołyków. No cóż tak wygląda wschodnia gościnność-dziękujemy!!! Przyjęcie trwało do późne nocy. Po zakończeniu imprezy, nasi przyjaciele zafundował całej naszej grupie nocne zwiedzanie miasta z okien taksówek. Już na starcie uległ awarii jeden z aparatów fotograficznych – Fuji. Na szczęście zabraliśmy w podróż dwa -Canon działa!Nocujemy w wielokrotnie wczesniej odwiedzanym hotelu polskiej firmy Energopol-Ukraina S.A. Kijów ul.Kondratiuka 1 ,tel.0044 4309649, e-mail energopol-ukraine@build.relc.com Przyjmuje nas jak zwykle uśmiechnięta i sympatyczna pani Basia Barszczewska. Dystans od Bielska-Białej – 1020km.


07.06-rano żegnamy się z naszymi gospodarzami i wyjeżdżamy w kierunku Charkowa.(droga nr. M 03) Do Połtawy jedziemy w ciągłej ulewie i przenikliwym zimnie.Na szczęście dobra betonowa droga typu dwupasmowa droga szybkiego ruchu. W Charkowie jesteśmy około 20.00 i zatrzymujemy się na nocleg u ks. Witalija na parafii katolickiej. Jesteśmy świetnie przyjęci - jak zwykle biesiadka do późnych godzin nocnych. Ks. Witalij to zapalony motocyklista, obecnie posiadacz małego skuterka.


08.06- Rano w parafii nastąpił wypadek: Małgosia Jaworska wjechała w mur na skuterze księdza Witalija. Skuter uległ uszkodzeniu. Zdrowie Małgosi uratował kask, który w ostatniej chwili kazałem jej włożyć na głowę. Tak oto zakończył się ten nieprzemyślany pokaz. Jedziemy do granicy z Rosja (droga nr. M 27), po drodze odwiedzamy cmentarz polskich oficerów, których sowieci zamordowali wiosna 1940 r. Przyszedł w końcu czas rozstania z grupą odprowadzającą: Benek i Mirka Konikowscy, Stach i Zosia Jaroń, Bogdan i Małgosia Jaworscy, Cezary Kieruś, Krzyś Kubiak - DZIĘKI I SZEROKIEJ DROGI! Przy granicy ukraińsko-rosyjskiej nastąpiło rozstanie; grupa skręciła na południe w stronę Krymu, my natomiast podążyliśmy w stronę przejścia granicznego pod Bielogradem.-od tego momentu juz jedziemy sami. Przekraczamy granice w deszczu, ale bardzo sprawnie i szybko-bez dodatkowych opłat, jedynie trzymiesięczne ubezpieczenie kosztowało 60$. Uprzejmy rosyjski „pogranicznik” pomaga wypełnić wszystkie formularze, informuje również o formie przepisania specjalnego dowodu rejestracyjnego wystawionego tu na moje nazwisko, a który we Władywostoku na podstawie zapisu notarialnego będziemy musieli przepisać w tamtejszym Urzedzie Celnym na nazwisko Roberta który będzie wracał naszym BMW do kraju. Wymiana dolarów na ruble,kurs 1$= 27rubli.Pierwsze tankowanie 1litr etyliny 95oktan-15rubli. Jedziemy droga nr. P 185,>P 189,>A 144.Pierwszy nocleg w Rosji 20 kilometrów za Voronezem, w motelu przy trasie na Moskwę jeszcze przed zjazdem na drogę w kierunku Lipiecka.(800rubli czyli około 30$ pokój 2os. z łazienką),jest ochrona i „stajanka”(parking strzeżony) przyjemna kolacja w hotelowej restauracji, miła i serdeczna obsługa! Była „solianka”-swietna rosyjska zupa i oczywiście równie dobre piwko „Baltika 7”. Do Bielska-Białej 1980 kilometrów.


09.06-Ruszamy rano,śliczna pogoda. Jedziemy dalej droga nr. P193 do Tambow,następnie dr.nr. P209 do Penzy i dalej dr.nr. M5(E30) w kierunku Syzrana. Po pokonaniu 720 km nocujemy za Kuźnieckiem, w motelu przy trasie na Syzran (500rubli pokój 2os. z lazienką) Jest strzeżona „stajanka”(strzeżony parking)-kolacja z rosyjskim szampanem i herbata z suszonych poziomek-aromat fantazja, ponoć dwie szklanki w miesiącu wypitej herbaty uzupełniają pełne zapotrzebowanie na witaminy w organizmie człowieka! Pogoda ustabilizowana,lazur nieba z typowymi dla Rosji małymi „kumuluskami', temperatura między 22 a 28 C.-drogi bardzo dobre,pozbawione uciążliwego ruchu. Widoki piękne,nastroje wspaniałe,”zero” problemów!


10.06 – Piątek-rano dalej na trasę drogą nr. M5 do Syzran,następnie na Toljatti .W Żigulewsku przekraczamy rzekę Wołgę mostem-okazuje sie że podobnie jak trzy lata temu gdy wracałem z wyprawy nad Bajkał most w totalnym remoncie i dostępny tylko falowo dla mieszkańców miasta-nam na moto udaje sie przejechac(objazd przez Saratow 600km)pokonaliśmy 700 km i nasza podróż przebiega zgodnie z planem.Nocleg w okolicy Oktiabrska w ormiańskim zajeździe(pokój za 18$).Na koniec dnia od domu dzieli nas 3371 km i 3 godziny różnicy w strefach czasowych od PL. Dzisiaj były imieniny Małgosi wiec urządziliśmy sobie z tej okazji małe przyjęcie, były szaszłyki i piwko „Baltika 3” Zdrowie Gosi!!!


11.06-dzisiaj zrobiliśmy sobie lekki maraton, bo z Oktiabrska przez Ufę i dalej przez Ural do Czelabińska -droga nr M5.Od rana pada,co prawda przelotnie ale generalnie nieciekawa pogoda. Przejazd od Ufy przez Ural to juz ciągły deszcz,zimno i z widoków na góry podobne do naszych Beskidów nici,mgła i chmury nisko słaniające się nad ziemią. Podpinki, przeciwdeszczówki poszły w użycie. Od Czelabińska całkowita zmiana pogody-rozbieranie i jazda w słoneczku droga nr. M51 Tego dnia dojechaliśmy aż do Kurganu - 900 km nocleg w zajeździe w pokoju typu "lux" - z łazienką i TV-cóż i tak nie było prądu-(27$). Tu po kolacji w skromnym zajeździe dla kierowców TIR-ów mieliśmy pierwsze ekstremalne zdarzenie - Gosi wleciał owad do środka ucha - coś strasznego - po krótkim namyśle świecę latarką do jego wnętrza i wielka latająca mrówka wychodzi – ulga, nawet nie myślę, co by było, gdyby nastąpiło ugryzienie wewnątrz. To mógłby być koniec naszej podróży!( już +4h w stosunku do Polski)

12.06-wita nas piękna, typowa syberyjska pogoda, czyli bezkresny lazur z małymi cumuluskami na niebie. Temperatura 27-29C, najpierw jedziemy prawie pod sama granice z Kazachstanem dr.nr.M51, aby następnie w Pietuchowie skręcić na północ w kierunku Ischima. (Wiadomość dla jadących lub tych co już tu jechali wcześniej – droga jest już całkowicie asfaltowa. Co prawda z wieloma czyhającymi "jamami") O 17.00 jesteśmy pod kościołem w Ischimiu u ks. Kazimierza. Ksiądz niestety na razie nieobecny, bo pojechał pod Tiumen odprawiać mszę św., bo dzisiaj niedziela. Witają nas miłe panie w osobach Alionki (Słowaczka), Alony(rosjanka) i Doroty nauczycielki z Polski (wszystkie to wolontariuszki oddane sprawie pomocy ludziom potrzebującym). Bardzo mila atmosfera, domowy obiad, miłe rozmowy. Od Doroty dowiadujemy sie że w Iszimiu pod koniec XIXw 30% ludności miasta stanowili polscy zesłańcy. Zesłany był tu po Powstaniu Listopadowym poeta przyjaciel Adama Mickiewicza, Adolf Januszkiewicz,który organizował i skupiał wokół swojej osoby życie kulturalne społeczności polskiej. W dobrym tonie w ówczesnych czasach było mówienie polskim językiem w tym mieście. Polscy zesłańcy budowali odcinek Kolei Transsyberyskiej do Omska i powodowali szybki i nowoczesny rozwój Iszimia. Miasto położone jest jakby na wyspie utworzonej przez opływającą ten obszar rzekę Iszim. Korzystamy z gościnności polskiego ks. Kazimierza i śpimy na plebanii, która jest umiejscowiona w mieszkaniu w bloku, obok małego nowego kościoła (pisząc tego e-maila widzę go przez okno z 4-go piętra).Z kś.Kazimierzem spotkałem się pierwszy raz trzy lata temu podczas mojego przejazdu nad Bajkał, wiec mamy co powspominać- rozmowy o losach Plaków trwają do nocy.


13.06-przejazd do w Omska wieczorem siedzimy na plebanii i pijemy żubrówkę podarowaną przez ks. Kazimierza z Ishima księżom z Omska, a my byliśmy jej przewoźnikiem-podczas urlopu dwukrotnie przyjechali odprawiać msze św.do tego miasta(800km-tam i z powrotem) Naszymi gospodarzami są: ks. Andrzej (Slowak), ks. Melihar (Słowak) oraz ks. Piotr (Niemiec). Dziś pokonaliśmy 400 km. Po drodze napotkaliśmy dwie stepowe burze, które w takim pustkowiu wyglądają trochę przerażająco - wiatr, pioruny, ulewa - małe cumulusiki zbierają się nad stepem w wielką czarno-granatową chmurę i wielka groźna burza gotowa!Droga tragiczna-same „jamy” 50 km to szutrówka. Wieczorem - bania, czyli syberyjska łaźnia.


14.06-przejazd do Nowosybirska drogą nr. M51 przez Kujbyszewsk 750km.Droga bez historii-betonowa nawierzchnia ,wokół stepy,monotonnie lecz nie nudno. Pogoda super motocyklowa 22-24C -tankowanie 200km,tankowanie 200km,obiad;- solianka i szaszłyk, następne 200km tankowanie itd.....! Solianka to stały towarzysz naszej podróży przez Ukrainę i Rosję. Ta smaczna potrawa to rodzaj zupy z podrobów drobiowych i warzyw. Pikanterii dodają przyprawy, czarne oliwki i cytryna. Zupę tę podaje sie z dużą łyżką świetnej rosyjskiej śmietany (Rosjanie określają ją nazwą – sliwki ) umieszczonej na środku talerza - naprawdę smakuje wybornie! Od Bielska-Białej przebyliśmy już 5760km i, jak na razie, motocykl i my OK. Śpimy u bardzo serdecznych i gościnnych siostrzyczek elżbietanek: Adeli, Marceliny z Polski i Aleksandry z Niemiec. Siostra Adela trzy lata temu również gościła nas podczas wyprawy nad Bajkał i mam okazje ponownie się spotkać i porozmawiać o zmianach które nastąpiły przez ten okres-generalnie jest lepiej. Jutro rano leci na urlop do Polski. Spotykamy tylko serdecznych i pomocnych ludzi i nawet postawa milicji na tyle się zmieniła ze rzadko nas zatrzymują, a jak już to tylko w celach towarzysko-informacyjnych. Na razie bez mandatów, a suweniry rozdajemy kurtuazyjnie! Pod drzwi kwatery siostrzyczek doprowadził nas miejscowy „bajker” -Misza który był niezwykle szczęśliwy że spotkał takich „putiszestwienników” jak my!


15.06-Dziś pokonaliśmy tylko 260 km z Nowosybirska do Tomska -(droga nr. M53) - stolicy Syberii leżącej nad rzeka Ob. Zwiedzamy liczące 400 lat stare miasto-piętrowa drewniana zabudowa.Tu handlowano ówczesnym złotem Syberii, czyli skórami z soboli Wszystko mocno zaniedbane, ale widać i czuć urok minionej epoki. Śpimy na katolickiej plebanii, u ks. Andrzeja. Kościół pochodzi z 1830 r i sąsiaduje z przytułkiem prowadzonym przez siostry od św. Teresy. Ulice, przy której stoi kościół, plebania i przytułek budowali Polacy - zesłańcy po powstaniu styczniowym. Dystans od domu - 6019 km.


16.06-odwiedzamy polska wioskę Białystok oddaloną od Tomska 200km. Droga na północ wzdłuż rzeki Ob. Zakładali ją od 1904 r. polscy chłopi z kresów wschodnich, którzy dobrowolnie wyemigrowali w te tereny za pracą. Umożliwiał to plan ówczesnego ministra carskiej Rosji – Stałypina, który przewidywał zasiedlenie Syberii ludnością z europejskiej części tego kraju. Ułatwiało to oddanie końcem XIX w do użytku Kolei Transsyberyjskiej.

Budowa tej trasy kolejowej wzdłóz której poryszamy sie przezcała Syberię rozpoczeto 12 maja 1891r we Władywostoku. Postanowiono ze poczatek bedzie miałmiejsce w Czelabińsku a do Władywostoku trasa będzie liczyła 7400km. Wiekszość prac przy budowie wykonywali zesłańcy, żołnierze, najemni robotnicy- pracowało ponad 90tyś. osób. W 1898r oddano do użytku odcinek do Irkucka, a w1905r pierwszy pociąg dotarł do Władywostoku. Tą drogą przybyli osadnicy z rozbiorowej Polski karczowali tajgę, budowali swoje domy. W 1910 r. powstał kościół i tylko religia i kosciół powodowały ze nie następowała rusyfikacja mieszkańców wioski. W 1938 r. wioskę nawiedził pogrom - Sowieci rozstrzelali wszystkich mężczyzn Polaków powyżej 19-go roku życia, zostawiając przy życiu kobiety i dzieci. Powód to „ukaz”(zarządzenie} władz Sowieckich rozkazujący zagładę 140 tys mężczyzn pochodzenia polskiego jako szpiegów na rzecz Polski za domniemane tworzenie „piątej kolumny” polskiej organizacji wojskowej na terenach Rosji. Ponoć w tych czasach brano jak leci tak, aby tylko wykonać statystycznie ten „ukaz” -stanowiło o tym wyłącznie pochodzenie, nie ważne było że np. ludzie ci urodzili sie juz na terenach Syberi i nigdy nie byli w Polsce – Wielka Tragedia!!!. Jedynym językiem, jakiego uczono był rosyjski , matki uczyły dzieci mówić tylko po rosyjsku bojąc sie represji i podobnych mordów w przyszłosci. Kościół zamieniono na magazyn - nastały ciężkie czasy komuny, np. w 1945 r. za kradzież butelki benzyny z kołchozu skazano Polaka ,pana Haniewicza na 7 lat łagru. Dopiero w latach 90 odbudowano drewniany kościół i odsłonięto pomnik ku czci pomordowanych.

Informacje te uzyskaliśmy od potomka imigrantów – historyka Walerego Haniewicza. Przez jego rodziców byliśmy goszczeni w wiosce Białystok. Walery założył również w Tomsku, w piwnicach byłego budynku NKWD, muzeum zbrodni popełnionych przez komunistów na ludności polskiej i innych narodowości. W Tomsku podobnie jak w Iszimiu pod koniec XIXw ponad 30% ludności stanowili zesłańcy, jak i dobrowolnie tu przybyli Polacy.Polakami byli,kupcy,przemysłowcy,budowniczy, którzy tu realizowali swoje plany życiowe, tu mieszkali i tu pracowali. Tu prężnie rozwijało się życie duchowe i kulturalne Polaków.

17.06-przejazd z Tomska do Krasnojarska-najpierw kiepska droga do Mariinska a następnie ponownie dr.nr. M53 przez Aczyńsk do stolicy „Krasnojarskiego Kraju” połozonej nad rzeką Jenisej. Tu ponownie podobnie jak trzy lata temu korzystamy z gościny polskich księży z parafii katolickiej i ponownie po trzech latach spotykam ks.Tadeusza i ks.Maxa -wspaniali ludzie oddani pomocy potrzebującym! -rozmowy o tym co zmienia się w tym pięknym,bogatym i rozległym „Kraju”


18.06-Krasnojarsk – zwiedzamy miasto, spacerujemy bulwarem wzdłuż Jeniseju. Jest to ładne miasto, w stylu europejskim- później przejazd wzdłuż Jenisieju, aż po „Krasnojarskie Morze” - wielka zapora wybudowana w 1964 r. (występuje na 10-rublowym banknocie). Była konsumpcja surowych solonych ryb i i kawioru Później prawdziwa uczta w tadrzyckiej knajpie; tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć i posmakować- potrawy przygotowywane na ogniu w głębokich dołach przypominających studnie. Z daleka popatrzyliśmy na 'Stolby" takie ogromne skały - podobne do skal Strzelińca w Sudetach-tylko sporo wyższe. Wieczorem, aż do nocy „Polaków -nie tylko- w Świecie rozmowy”


19.06-około południa wyjazd z Krasnojarska przez Kańsk do Tajszet -nadal dr.nr. M53- cudowna pogoda, lecz nieco zimno. O 18.00 czasu miejscowego (już+7godz. w stosunku do Polski) docieramy do Tajszet (400km za Krasnojarskiem i 700km przed Irkuckiem). Prosto z motocykla, serdeczni Andriei i Tatiana Oficierow dosłownie porywają nas na dacze oddaloną o 25 km od miasta, w kierunku Bracka, nad rzeka Birusoj, wzdłuż torów kolei BAM. Tam prawdziwa syberyjska bania i prawdziwie królewskie przyjęcie. Tej serdeczności i gościnności również nie da się opisać, to trzeba zobaczyć i przeżyć. O północy dopiero zachodzi słońce (jedyny problem to komary -grilowanie z konieczności w kominku). Biesiadujemy do późnych godzin nocnych!

Drogi generalnie jak do tej pory były niezłe, ale od Kańska już sytuacja ta diametralnie się zmieniła i jest zdecydowanie gorzej. Droga jak po dywanowych nalotach bombowych-”jama” na „jamie”!


20.06-Wstajemy późno, ja przeglądam motocykl: wymiana oleju i tylnej opony (zdarta w 50%), przednią pozostawiam, bo zużycie oceniam tylko na 25% - Robert wymieni na nową jak będzie tu w drodze powrotnej (olej i opony wysłałem na adres Andrieja przed wyruszeniem na trasę jeszcze z Polski). Tajszet to rozległe miasteczko z typową syberyjską parterową zabudową drewnianą. Ludzie i ich życie właściwie całkowicie związane jest z koleją Transsyberyjską. Tu rozgałęzia się linia kolejowa prowadząca na wschód-BAM północną stroną Bajkału, Transsyberyjska południowa stroną. Andriej z Tatianą mieszkają w jednym z nielicznych murowanych piętrowych domów, bardzo przedsiębiorczy ludzie,prowadzą w miasteczku nowoczesny sklep z wyposażeniem łazienkowo-budowlanym. Ich dzieci płynnie mówią po angielsku i są niezwykle dobrze wychowane, a w ich domu czujemy sie jak byśmy byli gdzieś w Polsce u naszych przyjaciół a nie daleko na syberyjskiej ziemi!

Wieczorem ponownie wspaniała kolacja w kręgu całej rodziny gospodarzy. Późnym wieczorem rozszalał sie potężny wiatr, prądu brak, przy świecach kończymy trwającą do nocy biesiadę.

.

21.06-Rano okazało się, ze bardzo silny huragan wiejący w nocy zerwał dach z domu sąsiada Andrieja.-pogoda beznadziejna. nie dość wieje, to jeszcze leje. Z Tajszet wyjechaliśmy dopiero w południe. Gruntowa droga oznaczona nr. M53 o długości 100 km dała się mocno we znaki, zwłaszcza, że nie przestało wiać, na szczęście przestało padać. Przed północą dotarliśmy do miejscowości Usulje Sibirskoje, 60 km przed Irkuckiem, czyli 8140 km od Bielska. Wynajęliśmy byle jaki hotel za 30$.(brudno, śmierdząco).

22.06-rano wyjazd a o 11.30 czasu miejscowego zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie na rogatkach Irkucka. Monumentalny pomnik-napis po rosyjsku „IRKUCK” Z rogatek miasta wyruszyliśmy wprost na północ do oddalonej o 130km Wierszyny - polskiej wioski(najpierw na Ojok,tu w lewo na Osa i po 100km od Irkucka w prawo na Wierszynę gdzie ostatnie 30km drogę stanowi pas wyschniętego błota. Ludmiła Wiżajtas (z domu Figura) przyjęła nas podobnie,wspaniale jak przyjęła mnie trzy lata temu, gdy jechałem w wyprawie nad Bajkał. Ona uczy w szkole języka polskiego jej maż,z pochodzenia Litwin zajmuje sie wyrębem drzewa w tajdze .Mamy pecha bo dwa dni przed naszym przyjazdem 20 czerwca w wiosce było uroczyste otwarcie Domu Polskiego którego Ludmiła jest również kierowniczką. Do nocy trwały rozmowy o losach Polaków spod Olkusza, którzy przybyli w te rejony w 1910 w poszukiwaniu pracy i chleba.-Wszystko rozpoczęło sie gdzieś pod koniec XIX w w małej wiosce Czubrowice na styku trzech zaborów w okolicach Olkusza. W wiosce Czubrowice umarł kowal i nie pozostawił swojego następcy. Mieszkańcy ogłosili nabór na kowala. Zgłosił sie kowal Jan Figura z przyległego Śląska i prowadził w wiosce kuźnię. Miał trzech synów,-jeden odziedziczył kuźnię. Drugi syn również Jan wybudował w wiosce młyn wodny, niestety z powodu kolejnych dwóch lat suszy i w związku z niskim stanem wody w rzece młyn nie funkcjonował. Jan Figura zbankrutował. Wioska położona była w ramach zaboru rosyjskiego-skorzystał z planu zasiedlania Syberii i wyjechał dobrowolnie zakładać wioskę Wierszynę na Syberii. Polscy osadnicy wykupili tereny od miejscowej ludności ,czyli Buriatów, karczowali tajge, a nasz Jan wybudował w wiosce również młyn wodny . Wszystko prosperowało wspaniale aż do czasów nastania komuny. Jana jako polskiego kułaka pojmano i słuch po nim zaginął. Wszystkie dobra przejął kołchoz. Nastały ciężkie czasy, jednak tu w przeciwieństwie do wioski Białystok pod Tomskiem, mowa polska nie zaginęła,problem był jedynie z nauką pisania i czytania po polsku. Np. teksy polskich piosenek zapisane były ruskimi „bukwami” (literami cyrylicy). Wioskę do tej pory nie zrusyfikowano i pozostało ponad 150 rodzin z korzeniami polskimi. W latach 90-tych odbudowano kościół przerobiony wcześniej na klub. W szkole wiejskiej uruchomiono naukę języka polskiego. Ludmiła prawnuczka Jana Figury wyjechała do Polski na studia, a po powrocie podjęła pracę w szkole i do tej pory naucza dzieci języka polskiego,prowadzi Klub Polski i krzewi Polskość wśród mieszkańców wioski. Co do losów Jana, młynarza wiadomo ze został zgładzony w budynku NKWD w Irkucku (dopiero teraz znalazły sie akta tego zbiorowego mordu)-miejsce pochówku jest nieznane. Tak pokrótce wygląda historia jednej polskiej rodziny przybyłej i mieszkającej na Syberii.


23.06-wcześnie rano opuszczamy wioskę w dużym pośpiechu, ponieważ zaczął padać deszcz, który powoduje rozmakanie dróg. Jazda naszym ważącym łącznie 500kg BMW po błotku śliskim jak masełko nie należy do przyjemności! Z Wierszyny jedziemy na wyspę Olchon. Po drodze spotkaliśmy Tomasa i Rosę z Niemiec, oboje na BMW 650GS Dakar ( jadą również Dookoła Świata lecz planują to wykonać w dwa lata ). Okazało sie że wiedzieli o nas i naszej podróży, po drodze byli uczestnikami zlotu „bajkerskiego” w Nowosybirsku, gdzie poznany przez nas Misza chwalił sie znajomością z nami pokazując naszą wizytówkę ze zdjęciem przy BMW. Kolejne 100 km fatalnej drogi pokonaliśmy razem. Rosa zaliczyła dwie wywrotki na luźnym tłuczniu. Poobijana, łzy w oczach, wczoraj zaliczyła również poważną wywrotkę jadąc po deszczu na świeżo położonym asfalcie. Docieramy do wioski Huzyr, gdzie naszymi gospodarzami Natalia i Nikita prowadzący tu agroturystykę czyli w miejscowej nomenklaturze „turbazę”. Wieczorem pijemy piwo i rozmawiamy o podróżach przy ognisku. My znamy język rosyjski,oni praktycznie zero. W związku z tym jesteśmy tłumaczami i poprzez angielski i szczątkowy niemiecki świetnie sie porozumiewamy i tłumaczymy im wszystko z rosyjskiego na ich. Do tej pory w wiosce nie ma jeszcze elektryczności i tylko przez parę godzin wieczornych prąd jest dostarczany z wioskowego agregatu. Wszystko ma tu swój niepowtarzalny urok i klimat!!!


24.06-cały dzień spędziliśmy zwiedzając wyspę Olchon wynajętym Uazem od Nikity. Jemy omuły {świetne bajkalskie ryby) pieczone na ognisku,smakujemy „uche” czyli zupę rybną – podaję przepis; ryba,woda z Bajkału, sól,ziemniaki i jakieś zioła - ugotować wszystko w kociołku na ognisku - gotowe, proste i smaczne! Jest pięknie i wspaniałe. Krajobrazy bajkalskie w blasku słońca nie do opisania- kolorystyka, toń wody, zieleń, roślinność ! Tu należy przejść do oglądnięcia zdjęć z krajobrazów bajkalskich bo tego nie da się przekazać opisem, to trzeba zobaczyć przynajmniej na fotkach!


25.06-Rano wyjazd, pożegnanie z Rosą i Tomasem- zostają na wyspie jeszcze tydzień- sa sponsorowani przez BMW i parę firm niemieckich produkujących wyposażenie motocyklowe co zmusza ich do pisania sprawozdań i specjalnego trybu podróży. Objeżdżamy Bajkał przez Irkuck do Listwianki. Po drodze spotkaliśmy jeszcze trzy motocykle z Niemiec –były wspólne rozmowy i fotki. Mili i serdeczni podróżnicy jadący również wokół Świata. Wieczorem docieramy do Listwianki,ostatnie 60km droga prowadzi wzdłuż sztucznego zbiornika wodnego utworzonego poprzez postawienie tamy na rzece Angarze w Irkucku. Fotki na tle kamienia „szamana” umownie rozdzielającego jezioro Bajkał od rzeki Angara, a obecnie jezioro od sztucznego zbiornika wody utworzonego na tej rzece. Nocleg znajdujemy w tej nad bajkalskiej wiosce w katolickim domu rekolekcyjnym im. Jana Pawła II, prowadzącym usługi hotelowe dla turystów – adres - 664520 Listwianka ul.Czapajewa 37 tel. 007 8 395 2 112712 prowadzi go Wanda Zamłyńska - ( 10$ od osoby). Rozpoczęły się wakacje, kś. Marcin ze Słowacji prowadzi kolonię dla biednych dzieci z Irkucka, mamy okazje uczestniczyć we wspólnych posiłkach, niezwykle sympatyczne i grzeczne dzieciaki!!!


26.06-Listwianka-szaruga i leje na szczęście poznajemy tu dwójkę wczasowiczów z gór Ałtaj, Igor i Natasza maja samochód wiec zaproponowaliśmy im wspólne udanie się na zwiedzanie okolicy. Zwiedziliśmy muzeum fauny i flory Bajkału które to zostało nazwane imieniem Dybowskiego i Godlewskiego – zesłańców z Polski pierwszych badaczy fauny i flory Bajkału. Zwiedziliśmy również skansen zabudowy buriackiej i ruskiej w Tołtach. Wieczór spędziliśmy wspólnie z poznanymi przyjaciółmi przy winku na kameralnym nabrzeżu portowym w scenerii przepięknego zachodu słońca. Były tańce i wspólna zabawa!


27.06- rano wyjechaliśmy z Listwianki i pojechaliśmy ponownie przez Irkuck droga nr. M55 do Ułan-Ude. Przejazd ten to 580 km drogi usianej „jamami”, w które dosłownie wjeżdża się całym motocyklem, a nie wpada kołem. Temperatura tylko 11 C , ale jadąc wzdłuż brzegu jeziora o temperaturze wody 6 C wrażenie jest jakby było koło zera-to chyba powoduje panująca tu wilgoć! Gościny udzielił nam polski kś. Adam prowadzący w tym mieście parafię katolicką. Wspólna kolacja przygotowana na prędce przez księdza i Gosię smakowała wyśmienicie! Ponownie rozmowy o problemach i życiu tego syberyjskiego,buriackiego miasta.


28.06-Dziś dalej droga nr. M55 pokonaliśmy 730 km i dotarliśmy do Czity przed północą czasu lokalnego (+8h do czasu PL).Po drodze przeżyliśmy burze gradowe. Droga z Ułan Ude to jak na razie najpiękniejsza część trasy. Widoki zapierają dech w piersiach. Cudowny przełom rzeki Selenga, później góry porośnięte zieloną trawą, szerokie doliny. Niebo piękne, lazurowe, po którym od czasu do czasu mknęły burze gradowe, co było widać już z daleka i stanowiło piękny i jednocześnie groźny widok. Po przejściu takiej burzy ziemia była pokryta była grubą warstwą lodowych kulek wielkości wiśni,a wyglądało to wszystko jak po opadach śniegu, tylko że unosiła sie nad ziemią sublimująca mgła i czuć było w powietrzu świeży zapach ozonu. W Czicie jesteśmy gośćmi polskiego kś. Wiesława. W tym miejscu należy podkreślić jak ciężko i ile trudu wymaga prowadzenie tu w tych warunkach parafii gdzie dookoła tylko bieda, brak pracy i dzieci z patologicznych rodzin, społeczność katolicka liczy tylko kilkanaście rodzin, a potrzebujący są wszyscy!


29.06-Jesteśmy 10350 km od Bielska-Białej. Dziś sprawdzamy możliwość przejazdu przez Chiny. Jutro planujemy dotrzeć do Zabajkalska, aby przekroczyć granice chińską i wjechać do Mandżurii i dalej przez Harbin na Ussurijsk. Jeżeli nam się uda, to będziemy pierwszymi motocyklistami, którzy przejadą przez Chiny. Urzędnicy twierdzą, że można jechać. Jak będzie naprawdę, okaże się jutro. Przy parafii polskie siostry zakonne Elżbieta i Urszula prowadza ośrodek pomocy dla dzieci z patologicznych i biednych rodzin, Gosia gotuje i piecze dla dzieci potrawy, mamy okazję sie oprać i odpocząć w przyjemnej atmosferze.


30.06-rano pożegnanie i wyjazd w kierunku chińskiej granicy drogą nr. A166. Po 500km o godzinie 19.00 czasu lokalnego jesteśmy na granicy z Chinami w Zabajkalsku. Granica juz zamknięta wiec szukamy noclegu. Znajdujemy hotel w budynku Urzędu Celnego na samym przejściu i udajemy się na spoczynek i jutro rano będziemy próbować wjechać do Chin.(pokój 2os. bez łazienki 30$)


01.07- o godzinie 8 rano otwierają przejście graniczne, stawiamy się punktualnie . Ze strony rosyjskich pograniczników i celników spotkała nas niespodzianka w postaci miłego słowa, żeby nie powiedzieć kibicowania. Po dotarciu do Chińskich pograniczników sprawy początkowo miały się dobrze. Zrobiliśmy wspólne zdjęcie i wszystko wydawało się w porządku. Następni byli celnicy i tutaj zaczęły się problemy. Powiedzieli, ze motocyklem nie wolno. Wolno tylko w przypadku, gdy zostanie się zaproszonym przez administracje państwową. O formie załatwienia takiego zaproszenia nie wiedzieli natomiast nic. Dzwonię do mojego agenta w Chinach, z którym utrzymujemy długoletnie stosunki handlowe, a on tłumaczył przez telefon celnikom co i jak. Po wszystkim agent powiedział mi, że sprawa jest bardzo trudna wręcz beznadziejna. Dyskusje z Chińczykami trwają do popołudnia, sprowadzili nawet tłumacza języka rosyjskiego, a tłumaczenia na moje pytania dlaczego nie? brzmią „bo Nie” Kończy się ostro „nielzia i bystro ujeżdżaj'!!?? Rezygnujemy i straciwszy pół dnia, odprawiamy się z powrotem do Rosji. Rosjanie w dalszym ciągu mili szybko odprawiają nas ponownie do swojego kraju. Tu musimy zaznaczyć że na przejściu panuje potworny ruch, handlarze wwożą tanie chińskie produkty. Chińczycy jadący do pracy w Rosji wiozą ze sobą wszystkie produkty potrzebne na okres pracy. Poruszamy sie po stertach bagaży i produktów żywnościowych. Wygląda to przygnębiająco i upokarzająco. Teraz do Władywostoku mamy 4000 km. Przez Chiny było 2000 km. Dla osłody poznani na przejściu mili Andriej ze swoją córką Tanią zapraszają nas na regionalny obiad w przydrożnym barze. Wracali z urlopowego wyjazdu z Chin i obserwowali nasze zmagania z Chińczykami na przejściu granicznym. Ta syberyjska otwartość i serdeczność jest po prostu wspaniała, a oni bardzo chcieli nas poznać i porozmawiać z nami!!! Jeszcze tego dnia jedziemy przez Borzie do Nierczyńska - 380 km. z czego 250km szutrówki prowadzącej w bezludnych okolicach. Na całej trasie spotkaliśmy jedynie trzy samochody. Od teraz na parę dni musimy zapomnieć o asfalcie i o dobrych drogach. Zmęczeni szukamy noclegu, ale okazało się, że wszystkie hotele zostały zlikwidowane w tej miejscowości. Na szczęście znalazł się Siergiej, życzliwy stróż w miejscowym prezydium i udostępnił nam salę posiedzeń. Rozkładamy materace pod stołem prezydialnym bezpośrednio pod herbami i flagami. Przyjazny Siergiej funduje nam kolacje dzieląc sie produktami przyniesionymi na dzisiejsza służbę z domu. Tyle ciekawych informacji i opowiadań można sie dowiedzieć od mieszkających tu ludzi - ponownie doznajemy uczucia otwartości, serdeczności i przyjaźni!!!


02.07-rano najpierw jedziemy droga z Nierczyńska w kierunku „federalki” (tak nazywa się popularnie gruntowo-szutrowa droga prowadząca z Czity do Chabarowska) po 50km wjeżdżamy na „federalkę” i jedziemy tą drogą do Czernyszewska, „droga” to nieodpowiednie słowo to bardziej plac budowy (budowywana jest nowa . „federalka”). Objazdy wiodą po trawie, błocie ,kamorach bez żadnych oznaczeń, błądzimy- na szczęście nie padało, w cztery godziny pokonaliśmy 100 km. W podobnych warunkach minęliśmy Ziłowo, Ksieniejewskaja i skierowaliśmy się na Magocę. Aura zmieniła się i zaczęło padać, przeszły burze, ale droga za to lepsza, bo jest mniej objazdów i mniej luźnych kamieni. Do Magocy dotarliśmy o 23.30 pokonując tego dnia 525km bardzo ciężkiej, ale przepięknej drogi. Szukając noclegu natknęliśmy się na dworcu na naczelnika stacji oraz na Jurija – kierownika pociągu pocztowo-bagażowego. Decydujemy się na nocną podróż pociągiem pocztowo-bagażowym. Ustalamy stawkę za przewóz na 2000 rubli, czyli około 65$, ładujemy motocykl do wagonu z jajami i w drogę. Po pierwsze mamy od razu dach nad głową na dzisiejsza noc, oraz nadgonimy stracony czas podczas próby wjazdu do Chin (Robert z Ania jadą już koleją Transsyberyjską z Moskwy do Wladywostoku – dostaliśmy informację sms-em ). Lokujemy się w przedziale Jurija i odjazd w stronę Skoworodino. Pokonujemy 500 km w ciągu nocy razem z Jurijem jego żoną Ałłą i synkiem. Jurij dzierżawi skład od kolei państwowych i wozi towary po całej Rosji, obecnie wiezie jajka z Nowosybirska do Wladywostoku, w drodze powrotnej powiezie auta sprowadzane masowo z Japoni. Tu trzeba zaznaczyć że 90% samochodów osobowych jeżdżących na wschód od Nowosybirska to pojazdy japońskie z kierownica po prawej stronie. Nasi gościnni gospodarze wagonu przygotowali świetna kolacje, oczywiście były jaja - w końcu wiozą ich cały skład kolejowy, kilkadziesiąt wagonów. Były ziemniaki,ogórki, wspaniała śmietana i „sało” czyli słonina – wszystko to, to smaki Syberii!!! Dziękujemy za przyjacielska atmosferę kolejowej podróży!!!


03.07-rano o 9.30 jesteśmy w Skoworodino. Pociąg zatrzymuje sie tylko 10 minut, szybko wyładowujemy moto z pociągu. Gorące pożegnanie, obiecujemy sobie że jeszcze spotkamy sie we Władywostoku -skład będzie tam stał prawie tydzień, tyle trwa wyładunek i załadunek. Pogoda słoneczna, pięknie i ciepło. Dalej na „federalkę” i na wschód, droga kiepska - to najłagodniejsze określenie, tuż za Magdagczi łapie nas burza. Ściana wody lejącej się z nieba, zmusza nas do zatrzymania się w lesie. Jakiś czas później, na nasz widok, zatrzymuje się „starienkij” Moskwicz 408. Moskwiczem jadą na ryby Tola i Siergiej, do swojego przyjaciela – Gienia. Zapraszają nas do niego na czaj, wioska Daktuj w której mieszka ich kolega jest opodal. Korzystamy z zaproszenia. Niedługo potem ulewa zamienia się w zapowiedź potopu - z ryb nici, a my korzystamy z zaproszenia pozostania na noc. Mieszkający tu ludzie mówią: "Bóg stworzył Jałtę i Soczi, a Czart Skoworodino i Magoczę i jeszcze dodał Magdagaczi". Byliśmy we wszystkich tych miejscach i twierdzimy, że ludzie tu żyjący z nawiązką zadość czynią nieprzychylnej naturze. Wieczorem gospodarz – Gienio, wspaniały ciepły człowiek nastroił banię, nagotował ziemniaków i przyszykował wódkę. Rok temu umarła mu żona - po 47 latach wspólnego życia jest po jej śmierci bardzo osamotniony. Z piwniczki pod podłoga kuchni powyciągał konfitury, kompoty i sałatki jeszcze z czasów kiedy byli razem. Gienio do tej pory czuje jej obecność w tym starym domku, rozmawia z nią i zachowuje się tak jak by tu była i miała zaraz wyjść z sąsiedniego pokoju! Tu widać i czuć co to jest i co to znaczy samotność w syberyjskich bezkresach. Prądu nie ma, więc przy świetle świec i lampy naftowej rozmawiamy i biesiadujemy do nocy. Deszczowe nawałnice przechodzą jedna po drugiej.


4.07- następnego dnia ulewa dalej nie daje za wygraną, więc cierpliwie czekamy na jej ustanie. Około południa pada na tyle słabo, że podejmujemy decyzję o wyjeździe. Gienio był mocno wzruszony przy pożegnaniu , nam również łza się w oku kręci, w końcu spotkaliśmy wspaniałych ludzi, czy jeszcze ich kiedyś spotkamy? Tola daje nam namiar na nocleg w Swobodnym - w bazie skoczków spadochronowych straży pożarnej. Droga, czyli „federalka” okazała się być czymś przypominającym rozlewiska Biebrzy. Błoto na szczęście wymieszane jest z tłuczniem, więc dało się jechać, choć w 7 godzin pokonaliśmy zaledwie 250 km. Burze jedna za drugą. Na szczęście niedaleko za Szymanowskiem zaczyna się asfalt. O 23.00 dotarliśmy do "paraszucistów pożarników" w Swobodnym, do których wcześniej zadzwonił Tola i powiadomił o naszym przyjeździe. Przyjęcie było miłe i serdeczne. Suszenie i czyszczenie po trudach dzisiejszego przejazdu. Zostaliśmy poczęstowani syberyjską kolacją - zasmażane ziemniaki z cebulą i słoniną, sałata z ogórków – wspólna konsumcja i zaraz poszliśmy spać. Naczelnik udostępnił nam na nocleg swoje biuro. To był naprawdę ciężki dzień. Od Bielska-Białej 12350 km.


5.07-Od rana leje, chmury wiszą bardzo nisko i wszędzie zalega mgła. Jedziemy w stronę Blogowieszczanska, na parafię katolicką, do polskiego ks.Tomasza.- czekają już od dawna na nas obserwując i czytając nasze relacje z trasy przejazdu przez Syberię, które wysyła z naszego centrum informacyjnego w Bielsku, Marcin. Po 150 km docieramy do miasta nad rzeka Amur na chińskiej granicy. Motocykl do garażu, my do łaźni, a ubrania do pralni. Później był czas na zwiedzanie miasta, przyjemna wspólna kolację w chińskiej restauracji i spacer bulwarem wzdłuż granicznej rzeki Amur.. Do Wladywostoku 1600 km. Dziś minął miesiąc od naszego wyjazdu z Kurozwęk. Nasi zmiennicy, którzy będą wracać naszym moto do Polski jadą Koleją Transsyberyjską i będą we Wladywostoku 10 lipca o godz.23.47. My planujemy dojechać do Wladywostoku 9.07. Jeżeli chodzi o moto to wszystko OK. i jak na razie (odpukać!) spisuje się na piątkę z plusem!


06.07-przed południem wyjeżdżamy z Blogowieszczanska, przy wspanialej pogodzie. Po 200 km super asfaltu ponownie natrafiamy na plac budowy a nie drogę federalną i ponownie zmagania przez 300 km z wykopkami,luźnym tłuczniem wielkości pięści,gliną,błotem -co chwilę ktoś rozcina oponę. Nam udaje się przejechać ten odcinek bez złapania gumy. O 23.00 dotarliśmy do Birobidżanu (już +9h do czasu w Polsce). Dziś pokonaliśmy 550 km,a odcinek szutrowej drogi w trudnym do opisania kurzu. Lokujemy sie w przyzwoitym hotelu w centrum miasta, a nasze BMW znajduje lokum na dzisiejszą noc w recepcji hotelowej.

.

07.07-Rano szybki dojazd do Chabarowska juz super asfaltem i zwiedzamy rozległe miasto z siodła motocykla. Chabarowsk, podobnie jak Blogowieszczańsk jest ładnym, czystym i cywilizowanym miastem. Po wielu dniach mamy ponownie zasięg sieci naszego tel.kom. - dbieramy sms-a, Robert i Ania, nasi przyjaciele którzy naszym motocyklem wrócą do Polski, już są w Krasnojarsku. We Władywostoku będą 10.07 o 16.47 czasu moskiewskiego tj. 23.47 czasu Primorskiego Kraju. Dalej jedziemy juz dobrą droga nr. M60 na południe. Dzisiaj śpimy w bardzo kiepskim hotelu w Lesozawodzku. Nie dość że kiepsko to mieliśmy wielkie problemy ze znalezieniem dzisiejszego noclegu -potargane rączniki, syf, pod łóżkiem zużyta prezerwatywa, rozlatujący się cuchnący kibel-tragedia za 30$ . Rekompensuje to wszystko świetna kolacja na samej granicy z Chinami w czystej i ładnej chińskiej restauracji.


08.07- dzisiaj pokonaliśmy ostatni etap drogi do Władywostoku i o godz. 18.04 dotarliśmy na rogatki miasta. Przy okolicznościowym pomniku oraz napisie Władywostok zrobiliśmy sesję zdjęciową z miejscowymi parami ślubnymi - to ulubiony plan zdjęciowy i tło do robienia fotek nowożeńców! Pokonaliśmy całą Rosję, z jej rozległą Syberią, pokonując w 34 dni 14020km od naszego domku w Międzyrzeczu Górnym koło Bielska Białej. Nasze BMW dzielnie pokonało tą trasę bez najmniejszej awarii, to świetny motocykl do tego typu podróży!!! Może trochę jak na te drogi czasami za ciężki lecz za to solidny i jazda we dwójkę jest relatywnie wygodna - pokonywanie jednego dnia odległości 500-700km nie jest zbytnio męczące!


09.07-Kupiliśmy bilety na samolot na Alaskę do Anchorage za 1093USD od osoby i wylatujemy 12 lipca z Wladywostoku koreańskimi liniami lotniczymi. W stolicy Korei Południowej, Seulu spędzimy cały dzień, a do Anchorage, stolicy stanu Alaska przylecimy 13 lipca o godz.11.40 czasu miejscowego, lotem nr KE 87. Dzisiaj zwiedzamy Władywostok, miasto zwane małym San Francisco położonego wokół zatoki na zboczach gór schodzących do morza. Z punktu widokowego na który można wjechać kolejką szynową napędzaną liną, roztacza się wspaniały i rozległy widok na miasto. Dowiadujemy sie gdzie spotykają sie miejscowi „bajkerzy” i wieczorem na nadmorskim bulwarze nawiązujemy kontakty i dostajemy namiary na ich wodza”Sinusa”


10.07-Władywostok, dzisiaj ponownie spotykamy się z miejscowymi „bajkerami” i ich „nastajaszczim putiesziestwiennikiem” (prawdziwym podróżnikiem) - Igorem Sokołowem „Sinusem” - właśnie powrócił z podroży wokół Australii, trzy miesiące, 23962km na Hondzie Magnie – www..sinus.vl.ru W tym miesiącu w ogólnokrajowym czasopiśmie motocyklowym,typu „Świat Motocykli” ukazał się ośmio stronicowy artykuł z tej wyprawy. Później impreza z miejscowymi motocyklistami, a o 23.00 na dworzec po Roberta i Anię. Punkt 23.47, zgodnie z rozkładem, pociąg jest na dworcu, dotarli po 7dniach podróży z Moskwy. W hotelu biesiadka i opowiadanie wrażeń : naszych z trasy, ich z przejazdu Koleją Transsyberyjską. Rozmowy trwają do późnych godzin nocnych. Były toasty i lekko zakropiliśmy nasze spotkanie!


11.07-Już o 10 jesteśmy na tamożnaja (urząd celny) przepisujemy z Robertem dokumenty na moto. Trwa to ponad cztery godziny, a pomagają nam w przejściu tej skomplikowanej procedury miejscowi motocykliści. Wszystko udaje się pozałatwiać, Robert przejmuje nasze BMW – oby mu dzielnie służyło w powrotnej drodze!!! Wieczorem impreza u „Sinusa” i Swiety jego partnerki życiowej w ich mieszkaniu. „Sinus” za miesiąc w dniach 11-12 sierpnia organizuje zlot „bajkerski” w Nachodce. Na poprzedni przyjechało 876 motocykli z całego Świata - fantastyczni ludzie, ciekawe spotkania.

Podsumowując podczas całego przejazdu przez Syberię nie mieliśmy żadnej nieprzyjemnej sytuacji, która by rzutowała na nasze bezpieczeństwo czy zdrowie. Wręcz przeciwnie z każdej strony spotykaliśmy się tylko z objawami pomocy i życzliwości ze strony mieszkających tu ludzi.

Dla wybierających się w te strony mamy parę uwag:

Droga do Władywostoku jest całkowicie przejezdna i nie jest to jakiś niesamowity wyczyn, są to jedynie niezmierzone odległości i trzeba na to przeznaczyć sporo czasu, a w szczególności na odcinek Czita-Bierobiedżan (200km przed Chabarowskiem), bo jest to ok. 1800 km po szutrowej, błotnistej i w wielu miejscach przebiegającej przez totalny plac budowy drodze. Droga z rozlicznymi objazdami niejednokrotnie po błocie, trawie, kamorach, wyrwach, bez logicznych oznaczeń. Wszystko to jest do przejechania, a po kilkuset km następuje przyzwyczajenie się do tych warunków. Nam, niestety, było dane sporą część tej trasy przejechać w deszczu, co powodowało, że nie było kurzu, lecz droga była rozmiękła i błotnista. Jak jest upalnie i sucho to największym koszmarem jest kurz, który po przejechaniu ciężarówki zalega jak mgła z widocznością spadającą do zera i do tego nie ma czym oddychać. Drogą tą obecnie każdego dnia przejeżdżają setki aut kupowanych w Japonii, które z Władywostoku przewożone są na zachód Rosji przez ludzi, dla których jest to obecnie profesja. Nazywają tych kierowców „pieregończyki”. Co do zagrożeń owadami, to jeśli nie śpi się w namiotach to nie są one tak wielka uciążliwością, problem jedynie z załatwianiem potrzeb fizjologicznych i z jedzeniem podczas postojów. Co do jedzenia, to polecamy tutejszy chleb – wyjątkowo smaczny, do tego tutejsza słonina, czyli „sało' (odporna na brak lodówek, bo zasolona i peklowana) do tego cebula -”oczen wkusne!” Szaszłyki tylko jak wcześniej widzimy i wąchamy mięso przed upieczeniem! Kawior zasolony polecamy ze świeżym chlebkiem posmarowanym masłem - pychotka! We Władywostoku zdobyliśmy przepis na kawior, czyli po rosyjsku „ikra” : wyjmujemy kuleczki, czyli jajeczka ikry z łososia lub jesiotra. Zalewamy mocno osoloną woda na dwie godziny. Przelewamy następnie całość przez drobne sito. Gdy całkowicie ocieknią przekładamy do słoika i kawior gotowy. Nie mieliśmy żadnych sensacji żołądkowych na trasie. Wracając do dróg to najbardziej trzeba uważać na tzw. jamy, bo jadąc nawet po dobrym asfalcie zawsze może ukazać się przed nami w najmniej spodziewanym miejscu wielka wyrwa z ostrymi krawędziami lub przekop w poprzek drogi głębokości ponad 20 cm. Na szutrach najgorsze są luźne, ostre kamienie, które zalegają miejscami grubą na ponad 10 cm warstwą. Nam jednak udało się przejechać bez złapania gumy a na samochodach łapią nieraz po 10 gum w jednym aucie, ale oni walą 90 km/h, a my spokojne 40-50km/h. Następnym wielkim zagrożeniem występującym na rosyjskich i syberyjskich drogach są zwierzęta, tu zawsze można sie spodziewać że jakaś krowa, koń lub świnia może sie znaleźć na drodze w najmniej spodziewanym miejscu!

Paliwo, w zasadzie bez problemów dostępne, lecz kiepskiej jakości,obowiązuje jednak zasada tankowania pod korek na każdej napotkanej stacji benzynowej

Poza tym, tylko można tu spotkać samych przyjaznych i życzliwych ludzi, którzy pomogą w każdej zaistniałej sytuacji, czego i my wielokrotnie doznaliśmy - to jest cudowne!

Policja tylko uprzejmie życzy szczęśliwej drogi i pyta, w czym można pomóc – to wielka zmiana w stosunku do trzech lat wstecz.

Zapraszamy do podroży po Rosji - to rozległy piękny i przyjazny kraj – tak my go postrzegamy po przejechaniu go od Polski po Pacyfik!


12.07-o godz. 16.10 wylecieliśmy z Władywostoku i o 16.40 wylądowaliśmy w Seulu (czas minus 2 godz. i tu tylko +7h do Polski). Transport z lotniska świetnie zorganizowany, w informacji turystycznej na lotnisku zarezerwowaliśmy hotel w centrum, jak się okazało świetny i w świetnym miejscu, tylko za 38$ za pok. 2-os z łazienką. Wieczorem spacer po centrum turystyczno - gastronomicznym i oczywiście świetna kuchnia koreańska z ich narodowymi potrawami- wspaniałe lecz bardzo ostre.


13.07-od rana zwiedzanie starych zabytków miasta z pałacem z IV wieku, świątyniami, ogrodami - wszystko to zabytki klasy UNESCO – bardzo piękne i orientalne w swoim charakterze. Seul to piękne, bardzo czyste (wrażenie po Rosji), rozległe miasto z zawsze uprzejmymi i uśmiechniętymi mieszkańcami. O 18 na lotnisko, a o 20.30 wylatujemy do Anchorage – Alaska - USA (tę wiadomość piszę z lotniska). Lądujemy o 11.40 czasu Alaska, również 13 lipca do południa - dostajemy tego dnia jeden dzień w prezencie-pokonujemy linię zmiany daty-ciekawe!



14.07- Pozdrawiamy z Alaski z miejscowości Eagle River! Planowo o 11.41 samolot wylądował w Anchorage pokonując odległość 6000 km z Seulu,a z Władywostoku 5000 km bo samolot lecąc ze stolicy Korei Pd. przelatywał ponownie nad tym miastem. Lot trwał 7godz. 20 min. Na lotnisku czekała już na nas Ela, do której wcześniej wysłaliśmy nasz motocykl. Prosto z lotniska do garażu jej kolegi, gdzie stoi nasze moto - skrzynia w nienaruszonym stanie. O 14.00 rozpoczynam montowanie i przygotowanie do dalszej podroży naszego BMW. Po 3 godz. wyjazd na amerykańskie drogi, pierwszy przejazd do domu w którym mieszka nasza koleżanka i pierwsze 50 mil po terenie Stanów. Pogoda świetna, ok. 24C i słońce z lazurowym niebem upstrzonym ciekawego kształtu chmurkami, bardzo zielono i soczyście a wokół miasta piękne góry z szczytami jeszcze w śniegu - piękne widoki i niepowtarzalne krajobrazy! Pierwsze tankowanie 2.29USD za galon - motorek czyściutki, jak z fabryki, a w Rosji zostawiliśmy kupę brudu i naszego szczęścia, na którym udało nam się pokonać taki świat drogi! Odprawa bez problemów pomimo że mieliśmy wizy w starych zużytych już paszportach. Jedyne pytania to jak przejechaliśmy Rosję i życzenia dalszej udanej wyprawy. Ela przyjęła nas niezwykle serdecznie, na posiłki serwuje ryby, a w szczególności wszelaką postać złowionych przez siebie łososi – sałatki, wędzone, smażone,itp.-itd. - zapalona wędkarka, każdy weekend spędza na rybach. Alaska to tereny wymarzone dla wędkarzy, złapanie każdego dnia łososia o wadze 40 lb (ok.18 kg) to nie problem. Jutro ma tu dojechać Artur Zawodny, kolega motocyklista,znany moto-podróżnik, zjeździł na motocyklu kawał Świata. Przybył tu specjalnie z Phoenix w Arizonie gdzie obecnie mieszka, aby nas powitać na ziemi amerykańskiej. Miał jakąś przygodę po drodze, bo tu, u Eli czeka na niego jakaś część do jego”moto”, którą połamał, czy tez rozbiła się mu po drodze. Mamy zamiar pozostać tu do niedzieli i może zaliczyć jakieś wędkowanie, bo to tutaj kultowa czynność!


15.07 - Cały dzień próbujemy ubezpieczyć moto na Stany i Kanadę. Jest to bardzo trudne, ale udało się znaleźć agencję, która to chyba zrobi za 650$ na rok, a przy wyjeździe i zwrocie polisy coś nam oddadzą Progressive Northwestern Insurance . Ile zwrócą - nie wiadomo! Dostałem sms-a od koleżanki prezes klubu „Sokół” z Chicago ze są na terenie Alaski. Wieczorem dotarł Artur Zawodny, z tej okazji było uroczyste spotkanie w meksykańskiej knajpie! Dzisiaj Gosia przygotowała również marynowanego łososia, czyli „Gravad lax”(zakopany łosoś). Podajemy przepis: Dwa filety świeżego łososia ze skórą należy posypać grubą solą, pieprzem, brązowym cukrem i świeżym koperkiem. Włożyć do worka foliowego, obciążyć deseczką i ciężarkiem, marynować w lodówce ok. dwa dni. Podawać pokrojonego w cienkie plastry z sosem koperkowym i grzankami. Wspaniała przystawka, popróbujemy pojutrze. Wykorzystaliśmy również ikrę z łososia do do przygotowania kawioru wg. syberyjskiej receptury: ikrę zalać solanką ( dwie stołowe łyżki na 1l wody ), po dwóch godzinach odsączyć i jeść z pieczywem posmarowanym śmietankowym masłem – naprawdę pycha!


16.07 - Dzisiaj zakupiłem kartę do telefonu komórkowego amerykańskiego systemu. Z trasy będę wysyłał smsy i mamy kontakt ze Światem. Mój telefon komórkowy Ery nie działa na Alasce. Dzisiaj było również pierwsze zetkniecie z światem polskich motocyklistów z klubu motocyklowego "Sokół" z Chicago. Grupa ich członków obecnie jest na Alasce, a my dostosowaliśmy nasz przyjazd tak aby tu być, gdy oni przyjadą. Pierwsze nasze plany były aby tu dotrzeć dopiero po 20 lipca i więcej czasu poświęcić na Rosję, ale czego się nie robi aby się spotkać z polskimi bajkerami. Jak już wspominałem we wczorajszych wiadomościach dostałem e-maila wczoraj od koleżanki motocyklistki - prezes klubu "Sokół" - Magdy "Dzikiej" że są w miejscowości Homer - błyskawicznie wysłałem odpowiedź gdzie i jak możemy się spotkać z ich grupą w ilości 8 moto. Próbowałem również dzwonić na jej numer lecz był niedostępny. Dzisiaj rano otrzymałem od Marka Michela (człowieka legendy moto który to w 1973 r. przejechał świat wokół na motocyklu WSK) telefon do jednego z innych uczestników tej ich wyprawy - udało się nawiązać kontakt i rozmawiać z "Dziką". Jakież było moje rozczarowanie przebiegiem rozmowy, cytuję: "czy ty nie czytasz planu naszej wycieczki w Internecie, my każdy dzień jesteśmy w innym miejscu i nie mamy czasu na spotkanie, a w szczególności gdyby gdzieś trzeba było podjechać lub poczekać"; na co ja odpowiedziałem, że przejazd 14000 km przez Rosje dostosowałem do ich pobytu na Alasce, a z wcześniejszej korespondencji prowadzonej jeszcze z Polski e-mailem, wynikało, że powinno dojść do spotkania skromnych podróżników z Polski z Wielkim Klubem "Sokół" na Alasce, więc dlaczego nie zrobić wszystkiego, aby się spotkać. Na to otrzymałem odpowiedz, cytuję "my jesteśmy już w miejscowości Valddez i przed nami wielkie szutry Kanady, jedziemy w 8 moto, może być wiele awarii po drodze, a wszyscy śpieszą się do pracy, a nie podróżują tak jak wy dwa lata po Świecie". Odpowiedziałem, że gdyby czytała nasz plan wyprawy, to wiedziałaby, że nie planujemy podroży na dwa lata, lecz tylko na 8-9 miesięcy i zmieniliśmy plany pobytu w Rosji pod ich pobyt na Alasce, a po szutrach jechaliśmy tu do nich 2000 km przez Rosję. Na ta wypowiedz dostałem odpowiedz od koleżanki motocyklistki, że jak chcemy, to zawsze możemy się spotkać w ich siedzibie klubu w Chicago. Tu już moje nerwy nie wytrzymały i muszę przyznać, że powiedziałem parę przykrych słów pani prezes "Dzikiej", a mianowicie że po pobycie wśród rosyjskich bajkerow i wśród zwyczajnych ludzi, to zetknięcie z tym zadufanym i skomercjalizowanym światem, w którym jacyś podróżnicy z Polski przyjeżdżają do Stanów to szok, jak mało liczy się tu człowiek i spotkanie. Od tego momentu juz wiemy że chyba na spontaniczne spotkanie nie ma co liczyć, a w podświadomości myślałem po wcześniejszych ostrzeżeniach co do mentalności tych motocyklistów (tu z góry przepraszam, bo myślę jednak, że większość jest jednak innej mentalności), że najważniejsza jest kasa, moto, błysk chromu i ryk Harleya, a nie człowiek! Tu przerwałem rozmowę, bo nie prowadziła ona już do żadnego celu i podziękowałem za zaproszenie z góry powiadamiając, że nie skorzystamy. Takie było nasze spotkanie z "Wielkim Klubem Polskich Motocyklistów z Chicago – SOKÓŁ”- i koleżanką motocyklistką – prezes Magdą „Dziką”. Tu z tej pozycji bardzo przepraszamy wszystkich których tym przekazem wiadomości obraziliśmy, jednak jako otwarci ludzie na „Świat i Człowieka” nadal uważamy że dotyczy to tylko marginesu sprawy i że wszyscy jednak myślą i są podobnej mentalności jak my. Zawsze będziemy uważać że tylko liczy się to, co jest wartością wyższą, czyli człowiek i wszystko co jest z tym słowem związane - w związku z tym z tego miejsca pozdrawiamy wszystkich członków klubu "SOKÓŁ". Mamy tylko pretensje o to, że nie było choć by najmniejszej próby uczynienia czegoś, aby się razem spotkać, będac w skali Świata parę mil od siebie.

Jutro startujemy w dalsza drogę, a rozpoczynamy zwiedzanie Alaski od półwyspu Kenai tak, aby jeszcze wrócić do miejscowości Eagle River i odebrać wcześniej zapłaconą polisę ubezpieczeniową na Kanadę, która jest częścią całego ubezpieczenia, a nie mogła być wydana wczoraj z powodu jakiejś biurokratycznej sprawy. Nadal jesteśmy fantastycznie przyjmowani i goszczeni przez naszą koleżankę mieszkającą na stałe na Alasce - Elę oraz jej przyjaciół Martę i Mateusza ( ona Polka, on Amerykanin mówiący po polsku ).


17.07 - Rozpoczynamy jazdę po Alasce. Na dni 17 i 18 lipca zaplanowaliśmy zwiedzenie półwyspu Kenai. Rozpoczęliśmy jazdę wspólnie z Arturem Zawodnym od przejazdu z Anchorage do miejscowości Seward(najpierw na południe drogą nr 1,dalej nr.9). Seward, port nad Zatoką Alaski, z którego odchodzą promy w kierunku Stanów i innych miast, portów Alaski. Ciekawa miejscowość, która przeżyła czasy gorączki złota na Alasce, oraz budowę kolei do Fairbanks w 1915 r. – 800 km. Odcinek tej linii funkcjonuje do dzisiaj i łączy Seward z Anchorage i Fairbanks. Styl centralnej ulicy tego miasta przypomina i zachowany jest w duchu tamtych czasów. Artur chce popłynąć promem z tego miasta do Haines i dalej na kołach do Whitehorse w Kanadzie. Tam będzie czekał na nas, aby kontynuować wspólnie dalszą jazdę do Vancouver. Po zwiedzeniu miejscowości rozstajemy się z Arturem i jedziemy dalej sami. Muszę wspomnieć jeszcze o przepięknych widokach, które rozciągają się z drogi prowadzącej z Anchorage do Seward, wzdłuż zatoki Cooka. Przepiękne góry ze spływającymi z nich jęzorami lodowców i niepowtarzalnymi odcieniami zieleni na tle czystego nieba to niezapomniane i niepowtarzalne widoki. Alaska to inne krajobrazy których nie da się porównać z czymś co było nam dane dotąd podziwiać na Świecie. Dalszą dzisiejszą jazdę kontynuujemy do miejscowości Homer (powrót drogą nr 9 do trasy nr.1 i dalej na południe jedynką). Port u wrót do zatoki Cooka, która to jest Mekką wszystkich tych, którzy łowią ryby. Po drodze mijamy wiele przełomów cudownych rzek z największą - Kenai River. Wszyscy tutaj wędkują, a samochody ciągną przyczepy z potężnymi łodziami, wielkości kutrów rybackich. Tutejsze życie toczy się wokół ryb i dla ryb, w rzekach dominują wszelakiej maści łososie, a w zatokach halibuty. Osobiście robiliśmy sobie fotkę z takim olbrzymem, halibutem który mierzył 2,35 m. Z powodu tych ryb i rybaków którzy przybyli w te strony z całej Ameryki,śpimy tej nocy, po raz pierwszy, w namiocie, bo w żadnym hotelu nie ma miejsc, a ceny za pokój rozpoczynają się od 120$ za pokój 2os. My spimy za 8$ na przyjemnym campingu z widokiem na zatokę. Była za to kolacja z owocami morza w restauracji na samej plaży, oraz piwko przy namiocie. Pomimo, że temperatura w dzień jest w okolicach 17-18C, to nocne temperatury nad zatoką Cooka nie są zbytnio niższe i nocą nie jest zimno.


18.07 - Wracamy drogą nr.1 wzdłuż zatoki, podziwiając niepowtarzalne widoki na pasmo górskie Alaska Range pokryte śniegiem na przeciwległym jej brzegu. Po raz pierwszy podczas tej wyprawy zabrakło nam paliwa. Tu niestety nie jest tak, jak w Rosji, że stacje są nawet w postaci zaparkowanej cysterny w malenkich wioskach, na Alasce są tylko w większych miasteczkach oddalonych od siebie nawet o 300 km. Znalazł się dobry człowiek i nalał z agregatu prądotwórczego. Tego dnia jedziemy bardzo wolno - podziwiamy krajobrazy, robimy fotki, podjeżdżamy pod lodowiec w miejscowości Portage Valley i podziwiamy jęzory błękitnego lodu. O 22.30 wracamy do naszej bazy w Eagle River, gdzie mieszka nasza koleżanka Ela. Jutro rano mamy odebrać polisę na Kanadę i ruszyć dalej. Pojedziemy razem z Arturem, bo okazało się, że nie było promu tam, gdzie chciał popłynąć, wrócił wczoraj do Anchorage i będzie wracał tą samą drogą którą tu przybył, wspólnie z nami przez miejscowość Tok. Do dzisiaj przejechaliśmy 1050 km po kontynencie amerykańskim. To była przepiękna, widokowa i krajobrazowa wycieczka!!!


19.07 - O godzinie 13.00 mamy polisę ubezpieczeniową na Kanadę i o 15.00 wyjeżdżamy na trasę do miejscowości Tok drogą nr.1 (150 km od granicy z Kanadą). Dotarliśmy do tej miejscowości o 23.00, po pokonaniu 600 km w deszczu i przenikliwym zimnie. Widoki wspaniałe i tylko możemy sobie wyobrazić jakby wyglądał ten przejazd w piękny słoneczny dzień. Pomimo to było wspaniale i pięknie, trasa prowadzi przez rozległe parki narodowe, mijamy w oddali potężne szczyty pięciotysięczników - Mt.Blackburn i Mt.Sanford. Podziwiamy ogromne lodowce spływające z tych gór do przełomu rzeki Copper River, a wzdłuż której wiedzie część dzisiejszej trasy! Okazuje sie że wszystkie motele w Tok są zajęte, a było ich dziesięc sztuk. Tok, to mała mieścinka na rozgałęzieniu drogi prowadzącej z Kanady do Fairbanks i Anchorage. Jesteśmy zmuszeni rozbić namiot na polu kempingowym. Artur Zawodny zamieszkał w wypożyczonym namiocie. Siedzieliśmy i biesiadowaliśmy do 3 w nocy przy ognisku, w towarzystwie pary młodych Amerykanów z Illinois, którzy po trzyletnim okresie wyrzeczeń odłożyli pieniądze na półroczną podróż po swoim ojczystym kraju. Noc przenikliwie zimna i wszechobecna wilgoć.


20.7 – Wyjeżdżamy dopiero w południe w piękny, słoneczny, choć zimny dzień (10 st.C). Po pokonaniu 150 km drogą nr.2 dotarliśmy do granicy z Kanadą. Zamykam karnet CPD w Urzędzie Celnym USA (bez najmniejszych problemów, wszystko trwa pięć minut!) i wjeżdżamy do stanu Yukon w Kanadzie. Sesja zdjęciowa przy charakterystycznych tablicach i napisach, a następnie jedziemy dalej na południe drogą nr.1 wg. oznakowania kanadyjskiego. Jechaliśmy już tylko 200 km, bo pogoda się zmieniła i zaczęło padać. Będąc 130 km przed miejscowością Haines Junction w Destruction Bay wynajęliśmy pokój w motelu za 72$ kanadyjskie. Przy drodze Alaska Highway wszystko jest bardzo drogie. Z ciekawostek - Alaska Highway została wybudowana w 1942 roku przez wojsko amerykańskie w ciągu jednego lata i służyła do transportu sprzętu wojskowego. Wcześniej nie było drogi prowadzącej na Alaskę, funkcjonowały jedynie szlaki traperskie, a łączność z tym terenem była praktycznie jedynie drogą morską wzdłuż zachodniego brzegu kontynentu pn. amerykanskiego. Tą drogą lądową niedostępną dla lotnictwa japońskiego od końca 1942r wysyłano miedzy innymi 8 tys. samolotów do Rosji . Ciągnie się ona przez prawie 1520 mil z Dawson Creek do Fairbanks ,miasta gdzie kończyła i zaczynała się linia kolejowa. Obecnie długość drogi wynosi 1488mil ponieważ po wojnie drogę przez siedem lat remontowano,wygładzając zakręty i budowano nowe fragmenty trasy prostując drogę. W 1948r tą kultowa drogę otwarto dla ruchu publicznego i z powodu uciążliwości przejazdu i wielu awarii samochodów nazywano ją ”złomowiskiem amerykańskich samochodów”. Więcej informacji na: http://www.outwestnewspaper.com/akhwy.html.


21.07 - Wyruszamy o 9 rano drogą nr.1 na południe. Temperatura nie przekracza 5 stopni a przy panującej wilgotności wydaje sie jakby było około zera. Za Whitehorse zaczęło padać, a za Johnsons Corssing porządnie lać. W tej ostatniej miejscowości zwiedziliśmy małe muzeum budowy drogi „Alaska Highway”(sprzęt budowlany i transportowy,zdjęcia,dokumenty). Dzisiaj zadowoliliśmy się pokonaniem 500 km. i w miejscowości Teslin wynajęliśmy pokój w motelu za 60$ kanadyjskich. Trasa prowadzi cały czas przez jeden wielki rozległy park narodowy,widoki wspaniałe. Droga świetna, wije sie pomiędzy jeziorami i malowniczymi dolinami rzek, tylko ta pogoda. O ile więcej byłoby widać przy świecącym słoneczku, no cóż – trudno!


22.07 - Od rana leje, a temperatura tylko +6C – nie zachęcała do dalszej jazdy, więc co 100 km zatrzymywaliśmy się, żeby się ogrzać wypić gorącą herbatę, lub zupę – na szczęście zajazdy mniej więcej znajdują sie przy trasie w takich odległościach. Okazało się również rano, że w miejscu mocowania do konsoli liczników,zaczęła pękać szyba czołowa motocykla. Ponawiercałem otworki na końcach rysy pęknięcia, żeby nie postępowało dalej i pojechaliśmy na południe drogą nr 1. W miejscowości Wotson Lake droga zmienia swój nr na 97. Miejscowość ta słynna jest również z tego że znajduje się tu tzw. „las drogowskazów”- nie ma w tym określeniu żadnej przesady ponieważ na setkach słupów znajduje się dziesiątki tys drogowskazów (wg ostatnich danych jest ich 53 tyś.) przywiezionych przez turystów i odwiedzających i wskazujących odległości do ich miast i wiosek. Całą sprawę zainicjował w 1942r jeden z żołnierzy US Army pochodzący z 341 dywizji inżynieryjnej; Carl K.Lindley, który to umieścił tu pierwszy drogowskaz wskazujący odległość do jego rodzinnego miasteczka gdzie czekała na niego dziewczyna! Za jego przykładem poszli następni żołnierze ,a cała sprawa trwa do dzisiaj i jest to wielka atrakcja turystyczna tej miejscowości z której to żyją jej mieszkańcy. Więcej na str. internetowej www.yukoninfo.com/watson/signpostforest.htm My niestety nie jesteśmy przygotowani na taką okoliczność, nie mamy drogowskazu, naklejamy jedynie samoprzylepne Godło Polski ,a napis dopisujemy mazakiem na desce -może będzie nam dane jeszcze kiedyś tu być, a wtedy przygotujemy stosowny drogowskaz- Międzyrzecze Górne 16845km. Tego dnia pokonaliśmy 600 km, czyli po Ameryce 3150 km, a od domu 17170 km. Nocujemy w Toad River, 180 km przed Fort Nelson. Widoki są niesamowite i szkoda, że pogoda nadal nie dopisywała. Spotykamy mnóstwo wszelakiej zwierzyny , od wiewiórek po bizony, łosie i renifery. Trzeba być bardzo uważnym bo zwierzęta te dosłownie spacerują po drodze i nie reagują na przejeżdżające pojazdy. Deszcz i ziąb są już naszymi przyjaciółmi a przeciwdeszczówki mocujemy na trwale taśmami samoprzylepnymi aby nie furkotały na wietrze.


23.07 – O 9 rano w deszczu i przy temperaturze 5 stopni C wyjeżdżamy dalej drogą nr. 97. W górach pada śnieg. Przez całe 600 km, które pokonaliśmy tego dnia, temperatura nie przekroczyła 8 stopni. Zresztą taka aura utrzymuje się tu już od ponad 10 dni. Nocleg w Fort St. John. Od domu pokonaliśmy 17770 km. Dzisiaj w miejscowej restauracji wspólnie z Arturem urządziliśmy pożegnalny wieczór, była wielka pizza i toasty wznoszone whiskey z colą. Dziękujemy naszemu koledze za wspólna jazdę i życzymy dalszej szczęśliwej drogi!.Jechało nam sie wspólnie świetnie i bez problemów, jedynie ta kiepska pogoda, ziąb i deszcz dały nam się mocno we znaki.


24.07 - O 10 rano żegnamy Artura, który jedzie w stronę Edmonton. My natomiast w stronę Vancouver. Po drodze w Dowson Creek urządzamy małą sesję zdjęciową przy stosownych tablicach i drogowskazach rozpoczynających kultową drogę „Alaska Highway”- tu znajduje się „zerowa”mila. W gęstej mgle jadąc nadal drogą nr.97 dotarliśmy w góry, gdzie, po wyjechaniu nad poziom chmur, naszym oczom ukazał się lazur kanadyjskiego nieba. Widok naprawdę cudny, bo od tygodnia nie widzieliśmy słońca. Dopadają nas co prawda jeszcze dwie burze deszczowe,ale to już inne temperatury i z każdym kilometrem widać że wkraczamy w inny klimat. Zatrzymaliśmy się w motelu w Prince George, prowadzonym przez Chińczyków z Hong-Kongu( 57$ kanadyjskie). Kolacja w sympatycznym lokalu , do którego trzeba było jechać od hotelu parę km. Musimy się do tej sytuacji przyzwyczaić bo w większości hoteli i moteli na terenie Kanady i USA nie ma restauracji, ani baru. Do Vancouver zostało nam 800 km, a tam czekają na nas Andrzej z żoną Adą i piękna pogoda - wiadomość taką przekazali nam dzisiaj telefonicznie.


25.07 - Wyjazd z Prince George o 10.30 i po pokonaniu 850 km, o 21.30 dotarliśmy do naszych przyjaciół Ady i Andrzeja w Vancouver. Zostaliśmy fantastycznie przyjęci i biesiadka trwała do 2 w nocy. Dzisiaj pogoda potraktowała nas również po królewsku i słoneczko ani raz nas nie opuściło po drodze, a temperatura dochodziła do 35C po wjechaniu w kanion i dolinę rzeki San Jose River. Widoki przy takiej pogodzie zapierają dech w piersiach, tu naprawdę jest niesamowicie piękny krajobraz, nieskalany przez działalność człowieka, a natura stworzyła niepowtarzalne widoki – kaniony, góry, rzeki – różne odcienie zieleni, a za chwilę spalona słońcem dolina jak z bajki – tak naprawdę człowiek zastanawia się, czy to widzi na prawdę czy to jest tylko jakiś sen! Nie potrafię oddać tym opisem tego, co zobaczyliśmy przejeżdżając po terenie Alaski i Kanady dokładnie 5120 km. Teraz idę już spać bo tu 2.10 w nocy, a chciałem przesłać tą wiadomość bo nareszcie korzystając z uprzejmości gospodarzy mamy dostęp do internetu. Dotychczas informacje wysyłałem w postaci sms-ów. Po przejechaniu 19140 km od Bielska-Białej robimy tutaj przerwę w podroży do niedzieli. Od Roberta mam wiadomość ze dotarli do Czity i że bez wywrotki przejechali „federalkę”, jedynie musieli po drodze zmienić przednią oponę – czyli cała akcja "opona” była potrzebna i zakończyła się sukcesem! ( po mojej interwencji Robert w ostatniej chwili wziął oponę do pociągu jadąc do Władywostoku)


26.07- Vancouver – piękny słoneczny ranek, temperatura 30C - gościmy u wspaniałych przyjaciół Ady i Andrzeja. Przyjęli nas fantastycznie, podobnie jak przed laty Mariolę Cichoń, która też tu rezydowała podczas swojej wyprawy motocyklowej wokół Świata – Wysyłamy do niej wiadomości z trasy i z tego miejsca pozdrawiamy wszyscy!


Krótkie podsumowanie przejazdu po Alasce i Północnej Kanadzie.

Na początku z tego miejsca chcieliśmy bardzo podziękować naszej koleżance Eli z miejscowości Eagle River za wszystko, co uczyniła, aby nam pomóc w kontynuacji dalszego przejazdu na naszym BMW - dziękujemy za gościnę i za zapoznanie z fantastycznymi ludźmi Martą i Mateuszem, którzy to tak serdecznie, wspólnie z Elą, dali nam, jak to się mówi, wikt i opierunek, łącznie z noclegiem – jeszcze raz wielkie dzięki oraz zaproszenie w progi naszej chałupy. Jak tylko będziecie w Polsce po naszym powrocie z wyprawy – nasz dom dla Was stoi otworem z polską gościnnością!

Nieco o formalnościach związanych z ewentualnym przejazdem po Alasce, USA i Kanadzie. Jeżeli ktoś miałby ochotę tu kiedyś przyjechać ze swoim sprzętem, to karnet CPD załatwia doskonale sprawę gwarancji celnej na motocykl, a największym problemem dla podróżnika motocyklowego z Polski jest ubezpieczenie sprzętu na polskich tablicach i z polskim, acz, międzynarodowym prawem jazdy. Po sprawdzeniu kilkunastu firm ubezpieczeniowych okazało się ze na terenie USA jedyna która może to zrealizować to Progressive Northwestern Insurance Co. a możliwość jest tylko jedna ubezpieczyć motocykl na cały rok i za niewykorzystany okres żądać zwrotu kasy. Inwestycja sporo kosztuje w naszym wypadku 650$, a formularz zawiera nawet pytanie o zgodę na sprawdzenie wszystkich kredytów jakie ma człowiek w Polsce - próba jazdy bez ubezpieczenia może zakończyć się konfiskatą sprzętu - to wypowiedz dość wysoko postawionego policjanta, z pochodzenia Polaka, z którym rozmawiałem przez telefon w Anchorage.

Co do podróżowania, to wszystko z jak najlepszej strony – drogi wspaniałe, oznakowane cudowne – te straszne szutry, o których wspominała prezes klubu Sokół z Chicago, okazały się wspaniałą, mocno ubitą, równą jak stół walcowaną drogą o nawierzchni nie asfaltowej, gdzie nie potrzebne było nawet odjęcie gazu. Podczas przejazdu przez dwa lub trzy dłuższe odcinki, ok. 3-8 km, gdzie naprawa drogi odbywa się podczas ruchu pojazdów, przeprawa tych fragmentów jest zorganizowana poprzez konwojowanie przez pilota, tak aby nie było kolizji z maszynami drogowymi. Każda drobna usterka w nawierzchni jest wcześniej sygnalizowana znakami, a samo miejsce, czyli punkt, gdzie się znajduje przeszkoda, oznaczony jest chorągiewką umieszczoną na krawędzi drogi - porównanie tych "szutrów" do przejazdu po rosyjskiej „federalce” ma się tak, jak porównanie wielkości słonia do mrówki.

Jeżeli chodzi o klimat to byliśmy zaskoczeni jego surowością, nie licząc przybrzeżnych terenów Alaski, w jej głębi i Północnej Kanadzie temp. latem w okolicach 5C, oraz długotrwałe opady deszczu to normalka. W tym terenie są jego największe przeciętne ilości ujmowane mm. w roku. To, co nas spotkało przez te 5 dni może spotkać każdego. Trzeba być na to przygotowanym i mieć dobre przeciwdeszczówki i cieple ubrania moto z podpinkami. Na Alaska Highway jest niewielki ruch, a baza noclegowa bardzo skromna i oddalona od siebie nawet o 200 km tak, że o noclegu w motelu trzeba już myśleć o godz. 19, bo później może być wszystko zajęte - latem jedzie tędy sporo motocyklistów. Noclegi niestety są drogie, wszystko powyżej 50$ kanadyjskich, a spanie i rozbijanie w deszczu namiotu na kempingu za cenę 15$ kan. od namiotu, w temp 5C, po przejechaniu 600 deszczowych km, bez możliwości wysuszenia się, graniczy z nie lada wyczynem. O paliwie cały czas trzeba pamiętać, bo odcinki powyżej 200 km bez stacji to normalka i tu z kolei punkt dla Rosji - tam stacje są częściej. Co do posiłków, to za 10$ kan. można już coś zjeść, ale małe piwko niestety w knajpce 5$ kan, a na stacji nie kupisz - sklepy tylko w dużych miejscowościach, a po drodze jest ich tylko parę.

Co trzeba podkreślić - wszystkie te trudy podróży wynagrodzą niesamowite widoki i krajobrazy, które i w takiej złej pogodzie są zniewalające i już myślimy, jak by tam powrócić, aby to jeszcze raz móc zobaczyć - coś wspaniałego!!! Tyle tych moich wywodów po przejechaniu bezkresów Ameryki Północnej - przed nami ciepło i pogoda oraz następna przygoda!

Policzyłem również koszt naszego przejazdu przez Rosje, który wyniósł bez wiz 2000$ USA, łącznie z paliwem. Uwzględniliśmy tu również ofiarę na kościół w miejscach, gdzie gościliśmy na parafiach katolickich i nocowaliśmy - było tych miejsc sporo. Ofiara ta, to odpowiednik opłaty za łóżko w polskim gospodarstwie agroturystycznym w przeliczeniu na dolary za osobę (ok10$ od os.).


27.07-1.08 - Serdecznie pozdrawiamy wszystkich ze słonecznego miasta Vancouver. Błogi odpoczynek w blasku ciepłego słoneczka, to było nam bardzo potrzebne po tych zimnych i deszczowych dniach. Jest to też tak naprawdę pierwsza relaksowa przerwa w naszej podróży. Mamy okazję oprać się i doprowadzić do pełnej sprawności. Gosia leczy lekkie przeziębienie połączone z opryszczką, no cóż ostatni tydzień dał się nam mocno we znaki i przydała się ta przerwa w jeźdie, zwłaszcza że przebywamy w cudownej atmosferze i klimacie naszych wspaniałych gospodarzy- Ady i Andrzeja!!! Wracając do Vancouver to podobno pierwsze w rankingu miast w których mieszkańcy naszej planety chcieliby mieszkać! Rzeczywiście - miasto przepięknie położone nad brzegami głęboko wchodzącej w ląd zatoki, oddzielone od otwartego Pacyfiku wyspą o tej samej nazwie. Jest ostoją spokoju w tonacji pięknej zieleni i kwiatów. Miasto ma wspaniały klimat, a jego nazwa pochodzi od nazwiska kapitana statku, który przybił do brzegów tej zatoki. Historia miasta liczy niespełna 120 lat. Podczas tej przerwy w podróży z pomocą i przy udziale wspaniałego naszego gospodarza i przewodnika Andrzeja zwiedzamy to piękne miasto i okolice, Andrzej to również stary motocyklista, niegdyś zawodnik biorący udział w sześciodniówkach i innych rajdach crosowych i obserwowanych, tak że tematów do rozmów nam nie brakuje! Wieczorami biesiadujemy wspólnie z jego żoną Adą, i z grupą ich polonijnych przyjaciół, cudowne spotkania! Był mały wywiad do miejscowej polonijnej prasy. Zwiedziliśmy również malowniczą miejscowość Whistler położoną 120 km na północ od Vancouver w której to odbędzie się w 2010 r. olimpiada zimowa, a która to miejscowość pokonała nasze Zakopane w wyścigu do organizacji tej wspaniałej imprezy. No cóż jak się tu jest i patrzy oczami bezstronnych sędziów, to możliwości tego rejonu do organizacji olimpiady są wręcz nieograniczone, z gwarancją, że będzie śnieg i wszystkie konkurencje odbędą się bez zakłóceń, co dla oceniających chyba było nie bez znaczenia. Nie wspominam o możliwościach gospodarczych tego regionu Kanady, Britich Columbia to bardzo bogaty stan. Jeszcze do wtorku rana będziemy korzystać z uprzejmości naszych gospodarzy i dopiero 2 sierpnia wyruszamy w dalsza drogę. Poniżej link, jeżeli ktoś jest zainteresowany stroną Vancouver http://www.city.vancouver.bc.ca

A oto plan na najbliższe dni:

Najpierw pojedziemy do miejscowości Sturgis w Południowej Dakocie. W tym to sennym przez pozostałe dni w roku miasteczku odbywa się największy na świecie zlot motocyklowy. Już od ponad 60 lat w drugim tygodniu sierpnia spotykają się tu motocykliści z całego świata, a przybywa ich tu w liczbie przewyższającej 600 tys. Tu też wyznaczyliśmy sobie spotkanie z naszymi przyjaciółmi z Polski Jurkiem "Jerry" i Anią, którzy od czerwca już są w USA, w Chicago i pilnie przygotowują się do wspólnego naszego wyjazdu w kierunku Ameryki Południowej. Jurek zakupił już tu motocykl na tę wyprawę i na zlocie mamy się spotkać i ustalić szczegóły wyjazdu. W Sturgis będziemy rezydować parę dni i zwiedzać ciekawe miejsca, które znajdują się blisko tej miejscowości: Mount Rushmore – głowy prezydentów wykute w skałach, Szalony Koń - również wykuty w skale, rezerwat plemienia Siuksów, itp. Plan jest również taki, że po zakończeniu zlotu jedziemy razem do Chicago i zwiedzamy wspólnie rejon Wielkich Jezior. Do Sturgis, położonego 30 mil od Rapid City wyruszymy najpierw stroną kanadyjską (Kolumbia Brytyjska), drogą nr 3, aby później przekroczyć granicę ze Stanami i przez Idaho i Montanę dotrzeć do Południowej Dakoty, ok. 2200 km. Po drodze czeka na nas przejazd przez parki narodowe USA, podobno wspaniałe! To zarys planów na najbliższe dwa tygodnie -o realizacji będziemy informować na bieżąco.


2.08 – Rano nadszedł czas pożegnania z naszymi wspaniałymi gospodarzami i po wspólnym śniadanku i małej sesji zdjęciowej przed ich domem ruszamy po tej tygodniowej przerwie w dalszą drogę. Wypoczęci, szczęśliwi i zdrowi, najpierw drogą nr.1 do miejscowości Hope, a następnie drogą nr.3 podążamy na wschód po kanadyjskiej stronie kontynentu amerykańskiego. Nocujemy w motelu w miejscowości Christina Lake na samej granicy z USA. Docieramy tu bardzo późno, robi się ciemno, pokoje lekko śmierdzące, po małej selekcji decydujemy sie na wydanie 49$ kan.i zostajemy na nocleg. Pokonaliśmy dzisiaj 680km.


3.08 - Kontynuujemy podróż drogą nr 3, po stronie kanadyjskiej. Pogoda sprzyja (21 - 28 stopni C), widoki są cudne, a Kanada to kraj wielkich przestrzeni. Odkąd minęliśmy miejscowość Sparwood, jesteśmy już w Górach Skalistych. W Pincher Creek zjechaliśmy z drogi nr 3 na drogę nr 6 i zatrzymaliśmy się w motelu przed parkiem narodowym Glacier. Dziś 487 km. Od domu jest już tego razem 20300 km. Jechaliśmy te ostatnie dwa dni przez tereny zagłębia owocowego i uprawy winogron. Tak ,Kanada ma własne winnice i produkuje wspaniałe wina!!! Drogi w Kanadzie są świetne. Oprócz dróg Kanada ma również wspaniałych obywateli, którzy co rusz zapraszają nas, abyśmy ich odwiedzili. Zostawiają wizytówki. Trzeba przyznać, że to naprawdę miłe. Dzisiaj również wjechaliśmy do następnego stanu w Kanadzie,czyli do Alberty.


4.08- Wyjazd rano na trasę droga nr.6 i rozpoczynamy zwiedzanie od Glacier National Park z jego częścią znajdującą się po kanadyjskiej stronie. Przepiękne widoki, jeziora, wodospady, ośnieżone szczyty górskie, takie nasze Morskie Oko tylko w innej skali i scenerii. Po zwiedzeniu części kanadyjskiej na terenie parku przekraczamy granicę USA i wjeżdżamy do Montany. Żadnych problemów, pada jedynie pytanie czy nie wieziemy produktów spożywczych i broni, po dwóch minutach jedziemy dalej, kontynuując zwiedzanie Glacier Parku po amerykańskiej stronie. To nasze pierwsze zetknięcie z prawdziwymi Górami Skalistymi, coś wspaniałego, widoki zniewalają, i do tego wspaniała kryształowa pogoda. Całe popołudnie poświęcamy na podziwianie przepięknych widoków. Droga prowadzi przez przełęcz Logan Pass (2034m.n.p.m) i jest tylko przejezdna latem. To był wspaniały i przepiękny dzień!!! Poniżej link, jeżeli ktoś jest zainteresowany stroną Glacier Park

http://www.nps.gov/glac/


5.08– Jadąc autostradą nr 90, dotarliśmy do miejscowości Livingfton, gdzie skręciliśmy na drogę nr 89 i dojechaliśmy do Gardiner, które stanowi północną bramę, przez którą wjeżdża się do słynnego parku Yellowstone. Wjechaliśmy do stanu Wyoming. Po pokonaniu 100 km na terenie parku zatrzymaliśmy się na kempingu za 18,50$. W cenie było naręcze drewna, abyśmy mogli sobie rozpalić ognisko. Udało nam się kupić piwo-obowiązkowo musiałem pokazać paszport - widocznie tak młodo wyglądam. Kupiliśmy również polskie kiełbaski na grilla, czyli „polish smoked sausage”- to najpopularniejsze skojarzenie Amerykanów z Polską, smutne, ale prawdziwe!? Po kolacji idziemy spać. Szczęście nam dzisiaj dopisało, ponieważ w USA trzeba sobie wszystko z góry zarezerwować, o czym nie wiedzieliśmy. Szczęście polegało na tym, że ktoś nie przyjechał, mimo rezerwacji i mamy jedno miejsce do rozbicia namiotu na kempingu – tu wszystko jest wydzielone i zaplanowane. Dostajemy nawet specjalne pojemniki na żywność, tak aby nas nie nachodziły nocą zgłodniałe misie. Pogoda super: gorąco - 36 stopni u podnóża gór przed wjazdem do parku, na terenie parku 26 stopni, natomiast temperatura w nocy spada prawie do zera. W dzień robi się bardzo szybko ciepło i można spokojnie i w komforcie podróżować dalej. Dziś pokonaliśmy 520 km z czego 100km po terenie parku. Teraz słów parę na temat samego parku. Ma on powierzchnię 80 km na 100 km. Park mieści się w niecce wulkanicznej, która liczy sobie 600 tys. lat. Całość leży na wysokości 2500 m n.p.m. i obfituje w gejzery i gorące źródła. Widoki na formacje skalne i roślinność to cud, do tego zwierzęta które spokojnie spacerują po drogach, widać od lat nic w tej sytuacji na terenie parku im nie zagraża!!!

Poniżej linki do strony parku:

http://www.nps.gov/yell/index.htm

http://www.yellowstone.net/onlinetours/


6.08 - Nim rano zdążyliśmy wsiąść na moto, już było ciepło. Noc w namiocie bardzo zimna, zmarznęliśmy nieco rano o 7.00 było tylko 5st.C. Zrobiliśmy dzisiaj kolejne 480 km po parku, następnie udaliśmy się do przylegającego do Yellowstone parku Grand Teton. Na terenie tego parku znajduje się 8 szczytów o wysokości ponad 12000 stop (3658 metrów), wśród nich Grand Teton o wysokości 4198 metrów. Jest również 7 jezior morenowych (polodowcowych). Widoki zapierają dech w piersiach! Tu też przeżyliśmy pierwsze spotkanie z misiem dosłownie „tet,a tet” , majestatycznie przeszedł nam przez drogę przed motocyklem, zatrzymał sie na skraju drogi i obserwował nasz pojazd. Str. internet. Grand Teton (http://www.nps.gov/grte/) Z parku Yellowstone wyjechaliśmy wschodnią stroną, drogą nr 16, wzdłuż kanionu o żółtych skałach. Z parku należy wyjechać do godziny 20.00, bo potem wjazdy są zamykane i trzeba czekać do rana. Nocowaliśmy w zajeździe, który ma już 102 lata, i za 45$ mamy namiastke kultowej Bonanzy!,Zwiedzając przez ostatnie dwa dni oba parki stwierdzamy że jest co tu zwiedzać, krajobrazy są niesamowite i nie znajduję słów którymi można by było to piękno oddać i wyrazić- Cudo!!! Ludzie są mili i zwracają na nas uwagę, pytają skąd i dokąd jedziemy, ale nie są tak otwarci i spontaniczni, jak na Syberii.


7.08- Rano wyjazd w stronę Sturgis, drogą nr 16 Droga prowadzi poprzez pasma Gór Skalistych, jest niezwykle urokliwa i krajobrazowa, pokonaliśmy przełęcz na wys.3667m.n.p.m. W Buffalo wjechaliśmy na autostradę nr 90, którą dojechaliśmy na miejsce pokonując również granicę stanową Wyoming-South Dakota. Razem 620 km, które pokonaliśmy do godziny 18.00 bo droga była naprawdę swietna. W Sturgis odbywa się właśnie największy na świecie zlot motocyklistów. W tym roku do tego miasta zjechało około 700 tys. motocykli. Miasto przypomina rzekę wolno jadących motocykli z wieloma dopływami i odpływami. Po godzinie jazdy w gigantycznym korku zatrzymaliśmy się na dwie godziny w centrum miasta, na stacji benzynowej, gdzie momentalnie zaczęliśmy przyciągać uwagę ludzi, zapewne z powodu ilości bagażu, którym obładowane jest nasze BMW. Wśród ciekawskich znaleźli się tez Polacy. Opowiadaliśmy o swojej wyprawie. Noc spędziliśmy 25 mil za Sturgis, u przyjaciół - Romka i Eli, tu też miliśmy sie spotkać z „Jerrym”, wiemy jedynie że zatrzymał się gdzieś na kempingu opodal Sturgis. Jutro będziemy go szukać


8.08- Od rana próbujemy spotkać się z Jurkiem "Jerrym", który również przybył do Sturgis na zlot. Po małym wywiadzie zguba znajduje się i witamy sie z nim i jego dziewczyną Anią , z którymi to pożegnaliśmy sie 5 czerwca w Kurozwękach na pożegnalnym spotkaniu. Zapraszają nas na kemping gdzie stacjonują całą grupą motocyklową z Chicago. Szybkie rozbicie namiotu i jedziemy zwiedzać pomnik „Szalonego Konia”, wodza Indian wykuty w skale zbocza górskiego oraz Mount Rushmore, gdzie w również w skale wykuto twarze 4 prezydentów: George'a Washingtona, Thomasa Jeffersona, Abrahama Lincolna oraz Theodore'a Roosevelta. Wieczorem ogólna zabawa i życie atmosferą tego niesamowitego spędu motocyklowego, tego nie da sie opisać tu po prostu trzeba być aby to poznać i zrozumieć, to jakieś „szaleństwo połączone z najzwyklejszą prawidłowością”. Bawimy sie wspaniale! Jak na taką masę ludzi jest porządek, nastrój przyjaźni i zabawy.

9.08-Wracając jeszcze do samego zlotu w Sturgis - ta nieprawdopodobna impreza zgromadziła w tym roku niemal 900 tys. uczestników. Zwracaliśmy szczególną uwagę na motocykle przybyłe spoza kontynentu amerykańskiego i chociaż kilkadziesiąt razy przemierzaliśmy główne ulice Sturgis, to poza naszym motocyklem na rejestracjach polskich nie spotkaliśmy nikogo, ani na zlocie, ani po drodze od Alaski po Chicago.


10.08- Wyjeżdżamy ze Sturgis, a przed nami do pokonania 1000 mil, które dzieli nas od Chicago. Zwiedziliśmy kowbojske miasteczko Wall oraz Park Badlands – piękne kaniony, do obejrzenia pod adresem www.nps.gov/badl/. Śpimy w motelu przy autostradzie nr.90 prowadzącej na wschód do Chicago Dzisiaj wjechaliśmy do stanu Minesota.


11.08- Tego dnia leje od samego rana, ale i tak udało nam się pokonać 760 km bardzo nudnej i niebezpiecznej autostrady nr.90. Podczas przejazdu autostradą w ulewnym deszczu, potoku aut, a w szczególności potężnych tirów, trzeba podróżować w tych warunkach z prędkością prawie 130 km/h, aby nie być wyprzedzanym przez te potężne maszyny i uniknąć wyrzucanych spod ich kół wielkich ilości wody. W takich warunkach niestety pogubiliśmy się z kolegą Jurkiem i Anią i nie mając dokładnego adresu musieliśmy zjechać na nocleg do motelu w Wisconsin Dells 300 km przed Chicago w stanie Wisconsin.


12.08 - Dzisiaj dojechaliśmy do Chicago autostradą nr.90 z Wisconsin do Illinois, która to od Sturgis liczyła ok. 1650 km. Nie wyglądała tak łatwo, jak by się wydawało, nie dość że przebiegała przez mało atrakcyjne tereny USA, to z powodu niesamowitej ulewy, która nas spotkała drugiego dnia powrotu z motocyklowego zlotu w Sturgis pozostawi trwały niezapomniany obraz tego co motocykliści nie lubią najbardziej!!!. Pogubiliśmy się gdzieś z „Jerrym” na trasie w tej koszmarnej ulewie. Gosia przeżyła po raz pierwszy chwile zwątpienia gdy woda doszła juz do samych majtek, a wyziębienie osiągnęło stan max. Dopiero dzisiaj rano po skontaktowaniu się z wyżej wymienionymi, udało nam się dotrzeć na miejsce przeznaczenia, czyli do Chicago. Od Bielska-Białej przebyliśmy już prawie 24.630 km i dotarliśmy "na skrawek polskiej ziemi", ponieważ dotarliśmy do miasta, w którym mieszka około milion Polaków, i gdyby popatrzeć na globus to objechaliśmy już prawie cały Świat wokół. Przyjemnym akcentem przy wjeździe do tego potężnego miasta były pozdrowienia w języku polskim oraz zapytania, czy my naprawdę przyjechaliśmy na motocyklu z Polski. Takie rozmowy na dojazdowej autostradzie były możliwe ponieważ potężne "traffic'i" czyli „korki” są normalką przy wjeździe autostradą do miasta. Nasz plan to spotkanie z miejscową Polonią, odwiedzenie Polskiego kościoła, a następnie wyjazd nad wodospad Niagara Falls. Rezydujemy obecnie w domu mamy naszego wspaniałego kolegi Jurka "Jerrego" i tu z tego miejsca chcemy podziękować za zaproszenie i gościnę.


13.08 - Dzień organizacyjny - dzisiaj minął miesiąc od naszego przylotu na ten kontynent. Byłem tu w salonie BMW - zakupiłem olej i filtr, a pod warsztatem kolegi Jurka dokonałem wymiany. O dziwo cena tych artykułów – 4 litry oleju plus filtr wyniosła 27$ - wszystko oryginał BMW – to połowa ceny jak w BMW Polsca-dziwne?! Moto sprawuje się wspaniale, uzupełniłem na tej trasie tylko 0,2 l oleju - to wszystko.


14-15.08 - Zwiedzamy Chicago, spotkania z Polonią, wywiady w radio - ciekawi ludzie, wspaniale spotkania, jest cudownie - ciągle brakuje nam czasu.


16.08 - Dobiega końca nasz czterodniowy pobyt w Chicago. Dzięki gościnności mamy Jurka i jego samego, spędziliśmy fantastyczne dni w tym mieście. Oczywiście, cały ten pobyt dał nam bardzo duży pogląd na życie polonijne tego miasta. Polonia w całych Stanach liczy między 2,5 a 3 miliony, natomiast w Chicago jest to około 1 milion osób. Dzięki pomocy miejscowych motocyklistów zwiedziliśmy główne i sztandarowe miejsca tego miasta. Były również spotkania z miejscową Polonią, a w szczególności mieliśmy okazję uczestniczyć w uroczystościach odpustowych w tutejszej parafii katolickiej pw. św. Jacka - ciekawi ludzie, ciekawe rozmowy, coś zupełnie innego i w innym klimacie, niż społeczność kościoła katolickiego na Syberii. Trzeba jednak przyznać, że wszystkie te sytuacje i spotkania są niesamowicie spontaniczne i przyjazne. Było nam dane również udzielić wywiadu do miejscowego radia i rozpoczęcie krótkiego cyklu audycji zawierających relacje z naszej podróży. Kolejne audycje zostaną wkrótce wyemitowane, a cykl został zainicjowany dzisiaj, naszym udziałem w audycji na żywo. Co do naszych dalszych planów, to po konsultacji z miejscowymi, polonijnymi motocyklistami (nie z klubu "Sokół"), postanowiliśmy nie odbywać teraz podróży nad wodospad Niagara, bo jest to stad bardzo duża odległość, a widok od strony USA jest ponoć mało atrakcyjny, natomiast od strony Kanadyjskiej nie mamy możliwości podjazdu, ponieważ 15 sierpnia skończyła nam się wiza kanadyjska. W związku z tym jutro, 17.08, ruszamy na zachód i skoncentrujemy się na zwiedzeniu jak największej ilości parków narodowych, które znajdują się w zachodniej części Stanów.

Opuszczając Chicago chcemy podziękować mamie Jurka i jemu samemu za gościnę, jak również podziękować Rafałowi i Agacie, mieszkającym czasowo w Chicago, za pokazanie ciekawych zakątków tego miasta, a szczególnie za miłe spotkanie w knajpce motocyklowej na samym początku kultowej drogi nr.66. Wiktorowi, ze studia fotograficznego "Victor", za fantastyczne spotkanie, Andrzejowi i Małgosi, ze studia radiowego, za wielką serdeczność i wszystkim, których poznaliśmy w tym wielkim mieście. Wyruszamy w dalszą trasę bogatsi o nowe doświadczenia i zaprzyjaźnieni z nowo poznanymi, ciekawymi ludźmi.


17.08 - O 13, wyjeżdżamy na zachód i opuszczamy stan Illinois. Te 5 dni spędzonych w tym drugim największym polskim mieście w USA było cudowne i mieliśmy moc wrażeń. Pogoda dopisała nam aż nadto - 38 stopni. W takiej temperaturze pokonywaliśmy wielkie równiny amerykańskie. Po przekroczeniu rzeki Missisipi byliśmy już w stanie Iowa i zanocowaliśmy w motelu. Dziś pokonaliśmy 700km.


18.08 - Cały dzień kontynuujemy podróż highwayem nr 80 prowadzącym z Chicago Przekroczyliśmy drugą największą rzekę kontynentu – Missouri – i wjechaliśmy do stanu Nebraska. W Big Springs wjeżdżamy do stanu Kolorado i skręcamy na highway nr.76. W Wiggins zjazd na droge nr.34 i wieczorem stajemy na nocleg w miejscowości Greely, pod Denver, stolicy stanu Kolorado. Dziś pokonaliśmy równe 1000 km. Te amerykańskie równiny to koszmarna nuda na potęgę! Od jutra planujemy zwiedzenie kilkunastu parków przyrodniczych, na co chcemy przeznaczyć następne dwa tygodnie. Od Bielska pokonaliśmy już 26449 km, motocykl sprawuje się naprawdę dzielnie – bez problemów.


19.08 – Dojazd drogą nr 34 i zwiedzamy wspaniały Park Narodowy Gór Skalistych "Rocky Mountain" [do obejrzenia pod adresem www.nps.gov/romo/] - pogoda wspaniała, widoki nie do opisania, pokonujemy w tym parku przełęcz na wys. 3713 m.n.p.m. To, jak do tej pory, najwyżej, jak udało nam się wjechać na naszym BMW. W Granby zjechaliśmy na drogę nr.40 na południe, dalej autostradą nr.70 do Denwer i drogą nr.25 również na południe. Śpimy w motelu w Castle Rock, który prowadzony jest przez Polaków z Czarnego Dunajca - dostaliśmy specjalny upust! Kolorado to góry nieprawdopodobne w swojej strukturze i formie, więc tu zamierzamy pobuszować z tydzień.


20.08 - Wyjechaliśmy z Castle Rock i autostradą nr 25 dotarliśmy Colorado Springs, gdzie skręciliśmy na drogę nr 24 i niedługo potem wyjechaliśmy na Pikes Peak! Podjazd na ten szczyt jest bardzo popularną w USA dyscypliną sportu motorowego. Samochody jadą po szutrowej nawierzchni z dużymi prędkościami. Więcej na ten temat pod adresem www.ppihc.com. Pikes Peak ma 4300 m n.p.m. Cały dzień spędziliśmy na wysokości powyżej 2800 m n.p.m. Dalej kontynuujemy podróż drogą nr 24, za Granite skręcamy w lewo i dalej drogą nr 82 do Aspen – amerykańskiego odpowiednika Zakopanego, z tym, że nie wszystkich na pobyt w Aspen stać (http://city.aspenpitkin.com/index.cfm). Te 400 km pokonane dzisiaj, to była prawdziwa uczta dla zmysłów motocyklisty. Super drogi, przełęcz na wys. 3720 m, piękne widoki oraz wspaniała pogoda. Jadąc dalej drogą nr 82 dotarliśmy do Carbondale (20 mil za Aspen), gdzie zanocowaliśmy w motelu. Podsumowując dzień - stan Kolorado szokuje krajobrazem – jak wszystko w USA jest wielkie, takie i były nasze wrażenia – CUDO!


21.08 - Wyruszamy z miejscowości Carbondale na południe drogą nr 133, następnie w Hotchkiss na drogę nr 92 i za Austin w prawo na drogę nr 65 prowadzącą na gorę Grand Mesa. Jest to najwyższy szczyt na świecie, na który się wyjeżdża i można po nim podróżować (ok. 3350 m n.p.m.), góra ma ścięty wierzchołek. Dalej jechaliśmy autostradą nr 70 do Colorado National Monument - Park Narodowy położony obok Grand Junction [do obejrzenia pod adresem www.nps.gov/colm/, a Grand Junction pod adresem www.visitgrandjunction.com ] - to cos wspaniałego - kanion i nieprawdopodobne monumenty skalne, wyrastające z jego dna – cuda, które stworzyła natura. Poza tym my odwiedzamy parki narodowe, które nie są odwiedzane przez wielu turystów ze świata, a i również nie często przez miejscowych. Jak dotąd nie spotkaliśmy po drodze żadnych podróżników, oprócz Amerykanów. Dzisiaj z tego zwiedzania przez cały dzień zrobiło się 500 km. Po zwiedzeniu parku pojechaliśmy drogą nr 50 na wschód, w Delta skręiliśmy w lewo na drogę nr 92, a w miejscowości Hotchkiss, zanocowaliśmy w motelu. Ponownie okazało się, że prowadzą go Polacy Jan i Iwona, którzy w latach 80-tych wyemigrowali do Ameryki z Podhala. Ameryka naprawdę jest wielka, a dla tych, którzy chcą ją naprawdę zwiedzić, to jest tu pole niezmierzalne, to coś, czego do tej pory sobie nie wyobrażałem, np. zmiana klimatu na przestrzeni paru mil i wszystkiego, co z tą zmianą jest związane: temperatura, roślinność, kolorystyka, widoki, krajobrazy. Jutro dalej zwiedzamy piękne Colorado! Wieczór zakończył się biesiadą z gospodarzami.


22.08 - Rano wyruszamy drogą nr 92 do Black Canyon Nature Park (www.nps.gov/blca/). Nie jest to nic więcej ponad to, że jest to następne cudo natury, pusto „zero” innych turystów, tylko my, nasze moto i prepiękny czarny kanion w blasku słońca. Dojazd do samego kanionu prowadzi piękną szutrówką. Dalej od Sapinero drogą nr 50 na zachód do Montrose, następnie drogą nr 550 do Durango i wreszcie drogą nr 160 do Mancos, gdzie nocujemy w motelu z 1897 r. Mamy wreszcie klimat minionego wieku, tutaj pachnie Bonanzą - atmosfera dzikiego zachodu. Podczas podróży widoki i pogoda super! Od Bielska już 28152 km, a moto w dalszym ciągu bez zarzutu. Super!


23.8 – Rano przepiękna pogoda, wyjazd z Mancos na zachód i po 7milach zjazd z drogi nr 160 na południe do Parku Narodowego Mesa Verde [www.nps.gov/meve/] - tu poznajemy bardzo rozwiniętą jak na owe czasy kulturę Indian mieszkających tu na tym terenie od 5 w. n.e. Po zwiedzeniu bardzo ciekawych budowli w grotach skalnych wracamy na drogę nr 160 i udajemy się do punktu gdzie w USA w jednym miejscu spotykają się 4 stany -Four Corners [www.navajonationparks.org/fourcorners_monument.htm] - Colorado, Utah, Arizona i New Mexico. Po wykonaniu pamiątkowych fotek jedziemy do stanu Utah droga nr 262, następnie od Creek drogą nr 163 i w miejscowości Bluff zostajemy na nocleg w motelu. Tu spotykamy jadących autem kempingowym, mieszkających w Seattle Polaków Tomka i Tereskę z dziećmi: Conradem i Marta. Tomek okazuje się być starym motocyklistą, była wspólna biesiadka i wiele ciekawych rozmów - jaki ten Świat mały! Pozdrawiamy!


24.8 - Rano w Bluff wspólne śniadanko przygotowane przez poznanych przyjaciół. Syn Tomka dostał ostatnią pamiątkową koszulkę - świetny chłopak, tak bardzo przypominający mojego syna Mateuszka z czasów gdy miał 10 lat (pozdrawiam i całuję Ciebie, mój synku!!). Pożegnanie, my dalej drogą nr 163 jedziemy zwiedzić cud który stworzyła natura – Monument Valley [www.americansouthwest.net/utah/monument_valley/] - cos nieprawdopodobnego! Wracamy ta sama droga do Bluff i tu skręcamy na drogę nr 191, na północ, aby za miejscowością Monticello skręcić na drogę nr 211 prowadzącą do Canyonlands National Park [www.nps.gov/cany/]. Nie będę się powtarzał, ale dzisiejsze widoki w obu parkach powalają na kolana. To, co tu widzimy szokuje niesamowitością form i skala wielkości! Wracamy do drogi nr 191 i, jadąc dalej na północ, znajdujemy motel w miejscowości Moab - kiedyś smętna miejscowość górnicza, obecnie popularna miejscowość turystyczna. Tu robimy bazę na 2dni pobytu. Od Bielska-Białej – 28913km.


25.8 – Rano drogą 191 na północ i po 7milach w lewo na drogę nr.313, zwiedzamy dalszą, północną cześć Canyonlands National Park - wszystkie odcienie czerwieni i nieprawdopodobne formy skalne. Wracamy 313 do drogi nr.191,aby po jej drugiej stronie zwiedzić następny cud natury – Arches National Park [www.nps.gov/arch/]. Tu ponownie niesamowite widoki: mosty skalne, monumenty itp. cuda. Kończymy zwiedzanie dzisiejszego dnia przejazdem wzdłuż rzeki Colorado drogą 279 w przepięknym i szokującym kanionie. Droga ta po 20milach urywa się w rozległych jego czeluściach, więc wracamy późnym wieczorem do naszej bazy w Moab. To był wspaniały następny dzień. Od Bielska-Białej – 29223km.


26.8 - Wyjazd z Moab na północ droga nr 191, w miejscowości Crescent wjazd na autostradę nr 70 na zachód, aby za miejscowością Green River skręcić w drogę nr 24, na południe przez Capitol National Park [www.nps.gov/care/]. Następne nowe widoki! W miejscowości Torrey skręt na południe w drogę nr 12 do miejscowości Rubys Inn i tu na drogę nr 63 do Bryce National Park [www.nps.gov/brca/]. Nieprawdopodobne twory skalne i niepowtarzalne odcienie żółci, pomarańczu, szarości w pastelowej tonacji. Dzisiaj 538 km wspaniałych widoków. To, co tworzy natura, przerasta ludzka wyobraźnię. Pogoda cudo - 33C w dolinach, 25C na wysokich płaskowyżach. Nocleg w motelu w Rubys Inn na wys. 2300m, w krajobrazie rozległej prerii. Było jacuzzi na świeżym powietrzu. Od Bielska-Białej - 29761km.


27.8 - Wyjazd z Rubys Inn na zachód po 13 milach z drogi nr 12 skręcamy na południe, w drogę nr 89, a w miejscowości Mt. Carmel Junction skręcamy w drogę nr 9, która prowadzi do Zion National Park www.nps.gov/zion/] i tu następne nowe widoki, twory skalne, kolorystyka, a wszystko połączone z lazurem nieba i zielenią drzew. Cześć kanionu zwiedzamy specjalnym autobusem i tu dostrzegamy to co w motocyklu jest "nr.1" - otwarta przestrzeń w każdym kierunku czego nie widać z najlepiej oszklonego autobusu. Po zwiedzeniu parku wracamy na drogę nr 89 i dalej na południe do miejscowości Kanab, gdzie trafiamy na Picnic Country z okazji 120-lecia powstania tego miasta. Tu niezliczone ilości straganów, wystawy starego sprzętu rolniczego - maszyny sprzed 100 lat - prawdziwe cuda techniki, pokazy kowalstwa, a wszystko to w połączeniu ze strojami ludowymi tamtych czasów - kowboje, mormoni, Indianie, szeryfowie, itp. - cos niebywałego. Nocujemy 7 mil za miastem w miejscowości Fredonia, już w Arizonie, w motelu w stylu Dziki Zachód i to tylko za 30$ za pokój. Wieczorem wracamy do Kanab, aby dalej uczestniczyć w pikniku, posłuchać muzyki i zjeść prawdziwego hamburgera - ten prawdziwy jest naprawdę smaczny i nie ma nic wspólnego z tym z McDonald’są.

Dzisiaj przekroczyliśmy odległość 30 tys. km od Bielska-Białej, a po kontynencie amerykańskim 16000 km -opony już prawie do wymiany!


28.8 - Z ciekawego motelu w Fredonii jedziemy najpierw droga nr 89A na południe, a w miejscowości Jacob Lake droga 67, przez Kaibab National Forest [www.fs.fed.us/r3/kai/], (płaskowyż położony na wys. 2600 m n.p.m. – cudowny, pachnący żywicą i ziołami las), aby dotrzeć do Grand Canyon National Park [www.nps.gov/grca/] od strony północnej - szlak mało uczęszczany przez turystów.

Po zwiedzeniu wcześniej tak wielu parków narodowych z cudownymi kanionami ten widok nie jest dla nas już tak szokujący. Gdybyśmy rozpoczęli zwiedzanie właśnie od tego miejsca, zapewne byłoby inaczej. Czy jest to małe rozczarowanie? Chyba nie! To jedynie nasze wrażenie po zwiedzeniu tak wielu wspaniałych miejsc w tak krótkim czasie. Po zwiedzeniu północnej części Grand Canyonu jedziemy najpierw droga nr 89A, później 89 na południe (ten odcinek położony wewnątrz rozległego kanionu to istne piekło, jeszcze o19.00 temperatura wynosiła 38C). Przy skrzyżowaniu z drogą nr 64, w miejscowości Gray Mountain, nocleg w motelu.


29.8 - Rano jedziemy na zachód drogą nr 64 zwiedzić południową cześć Grand Canyonu - odcinek najczęściej odwiedzany przez turystów z całego Świata. Trzeba przyznać ze widok właśnie z tej strony jest nieprawdopodobny i rzeczywiście niesamowity - mamy wspaniałą pogodę i nie ma występującej często nad kanionem mgiełki. To jest naprawdę cos Wielkiego! Po zwiedzeniu jedziemy dalej droga nr 64 i docieramy do posesji bardzo ciekawego człowieka – Polaka i wspaniałego podróżnika - Mietka Sobczaka, zakochanego w Ameryce Południowej, a szczególnie w Peru. Proszę przeglądnąć jego stronę internetowa - www.alfabyte.com. Tu jesteśmy zaproszeni na nocleg - dziękujemy za gościnę! Tu również spędzamy wspaniały wieczór - rozmowy, biesiadka (Gosia przygotowała kolacje!) do której dołączają jeszcze Bożenka i Henryk, Górale z Nowego Targu, prowadzący motel w odległym o 7 mil Williams. ( Adres – Super 8 Hotel – Williams East, 2001 East Route 66, Williams, AZ 86046 tel.928 635 4700 e-mail kuba@infomagic.net ).Mietek to kompendium wiedzy na temat Ameryki Południowej.


30.8 - Gościmy u fascynującego człowieka, którego opowiadania i wiadomości o życiu, zwyczajach i kulturze Indian mieszkających w dżungli peruwiańskiej przyprawiają o zdumienie! Metody leczenia ziołami, spotkania z plemionami ludożerców i uczestnictwo w ich rytuałach - to wszystko nie od rzeczy jest związane z jego wizytówką jako "Dziki Mietek"! Rozmowy i opowieści czasem szokują, czasem przerażają, a czasem są aż nieprawdopodobne, ale wszystko jest potwierdzone zdjęciami - można by opowiadać godzinami! My trochę przerażeni i wielce zainteresowani tym wszystkim. Już czekamy na to, co może będzie nam dane zobaczyć w Peru, bo mamy z grubsza po tych rozmowach ustalony plan pobytu i przejazdu. Jak wielu wspaniałych i niesamowitych ludzi będzie nam dane jeszcze poznać w tej naszej drodze?! Było tez małe zwiedzanie Walnut Canyon National Park (Orzechowy Kanion) [www.nps.gov/waca/], w którym ulokowane są budowle mieszkalne Indian z 5 w. n.e. Zamówiłem telefonicznie nowe opony do naszego moto w Las Vegas - po drodze będziemy je jutro wymieniać. Poznaliśmy tutaj również następnego wspaniałego człowieka, który jest z pochodzenia Litwinem wywodzącym się z terenów przedwojennej Polski. Wyjechał do USA 26lat temu z okolic Punska, gdzie do dzisiaj mieszkają polscy Litwini i zajmuje się produkcja implantów do żył i tętnic w firmie "GORE". Wprowadza się je do aorty, aby zlikwidować zagrożenie tętniaka, a robi się to poprzez wprowadzenie ich poprzez tętnicę w pachwinie. Właśnie wczoraj miał sympozjum na ten temat. Przeprowadził wiele prób na zwierzętach, bo sam jest tylko inżynierem konstruktorem. Jest to produkt już zatwierdzony w UE i USA, a stosuje go paru chirurgów z Niemiec. Podaje jego namiary: Stanisław Żukowski, tel. w USA 928 864 3759, e-mail: szukowsk@wlgore.com


31.8 – Rano wyjazd od Dzikiego Mietka i w Williams na zachód na słynną drogę 66 (Route 66), prowadzącą z Chicago do Los Angeles – 2448 mil. Droga pachnie historią. My tylko do Kingman i dalej droga nr 93 do Las Vegas. Po drodze zwiedzamy słynną zaporę Hoovera, a następnie przekraczamy granicę stanu Nevada. Hotel przy głównym bulwarze tego wielkiego miasta tylko za 50$ luksus pokój. Wieczorem zwiedzamy ten niesamowity twór pseudo sztuki, piękna, kiczu i wielkiej kasy! Przegraliśmy 20$.To miasto należy zobaczyć, bo jest to coś bardzo egzotycznego i zadziwiającego- sztuczny bajkowy „Świat Marzeń”! Bawimy sie wspaniale!


1.9 - Po wczorajszym buszowaniu po mieście i kasynach do 3 w nocy – mnóstwo ciekawych występów – rano odsypiamy. Gosia basen, ja wymiana opon – 351$ za kompler, tył i przód Metzeler Tourance. Na poprzednich Michelinach Anakee przejechaliśmy od Ancorage – 17300km i obie były zdarte do zera. Pogoda super, tylko okropnie gorąco – dziś 42 st. C, a ponoć się ochłodziło! Wieczorem ponownie w „Las Vegas bye night”. Odwiedzamy kasyna, przegrywamy parę dolarów, bawimy się wspaniale! Od Bielska-Białej - 31300 km.


2.9 - Po wyjeździe z gorącego Las Vegas (prawie 40C) jedziemy na północ droga nr 95 na północ, a w Beatty na drogę nr 374 w kierunku Death Valleyaby słynnej z wielu ludzkich tragedii Doliny Śmierci. Droga prowadzi w poprzek doliny ze wschodu na zachód. Najpierw wjazd na niezbyt wysoką przełęcz, położoną na wys. ok. 1350 m n.p.m., aby następnie zjechać ok. 25 km zjazdem w dolinę. Już od początku zjazdu temperatura podnosi się powyżej 40C, aby gdzieś na wys. 400 m n.p.m. osiągnąć 47C. Wrażenie jest potworne i budzi lekkie przerażenie. Przed nami dno doliny, rozległe, tak na oko ok. 10 km. Jedziemy dalej, powietrze stoi. Parzy po rękach i ciele, w oddali faluje od gorąca. Na samym dnie, wg wskazań GPS 70 m n.p.m. (w niedalekiej odległości są tereny depresyjne), a temperatura osiąga 49C. Potworne wrażenie gorąca, a słońce pali z nieba. Mówiono mi, że o tej porze roku są tu największe upały i że przejazd na motocyklu jest to spore wyzwanie. Tu przekraczamy granice stanu Kalifornia,a droga zmienia swój nr. na 190. Dolina położona jest na 70 m poniżej poziomemu morza (!), a z obu stron otaczają ja góry – istne piekło -to czuć! No cóż, ciekawość zwyciężyła, a Gosi do końca nie wszystko mówiłem ze szczegółami, aby się nie denerwowała. Szybciutko staramy się przejechać pustynne dno doliny, które robi przygnębiające wrażenie i tylko można sobie wyobrazić jak trudno w odległych czasach było pokonać to miejsce na koniu i jeszcze nie tak dawno pojazdami o starej konstrukcji, np. w latach 30-40 XX w. Po przejechaniu około 15 km rozpoczynamy w tej koszmarnej temperaturze podjazd na zachodnia przełęcz, do której prowadzi prawie prosta 30-to km droga. Co ok. 2 mile zbiorniki z wodą ustawione, tak na wszelki wypadek, na starej popękanej wąskiej drodze, ruch zerowy , nie spotkaliśmy po drodze żadnego innego pojazdu. Temperatura oleju podchodzi na tym stromym podjeździe do czerwonego pola - to się jeszcze nigdy nie zdażyło w naszym motorku. Na szczęście od połowy podjazdu temperatura zaczyna spadać i już czuć ulgę, na przełęczy tylko 35C i wrażenie zimna. Nie chcę myśleć o jakiejś awarii lub defekcie na dnie doliny. Mamy już pełny obraz tego, gdy w odległych czasach jakiś śmiałek próbował wybrać się w to miejsce i co go mogło czekać. Nasz przejazd był bezproblemowy, następne doliny są już usytuowane na ok. 800 m n.p.m., a temperatury w miarę normalne. Informacje o Death Valley National Park można znaleźć pod adresem: www.nps.gov/deva/. Dalej drogą nr 190 na zachód do drogi nr 395 i skręcamy na południe. Po 50 milach w Freeman skręcamy na drogę nr 178 na zachód. Tego dnia próbujemy znaleźć motel nad brzegiem jeziora Isabella, lecz z powodu długiego weekendu ceny w poślednich hotelach są wariackie. W związku z tym rozbijamy namiot na kempingu za 19$. Okazuje się on niespecjalny, woda w jeziorze śmierdzi rybami, a szum od pobliskiej drogi nie daje spać. Jedyną nagrodą jest kolacyjka w pobliskiej kameralnej, stylowej knajpce. Dzisiaj mijają 3 miesiące od naszego wyjazdu z domu. Pogoda cudo, temperatura dzisiejszego dnia oscylowała pomiędzy 33-49 st.C.


3.9 - Rano szybciutko zbieramy się z tego miejsca i jedziemy droga nr 155, następnie drogą nr.65 i 198 do Sequoia i King’s Canyon National Park [www.nps.gov/seki/] zwiedzać park z ogromnymi, starymi (nawet 3000 lat) sekwojami. Cały dzień przebywamy w atmosferze tych drzew. Są ogromnie wysokie - na 80m i wydzielają specyficzny zapach (cos jak w tartaku podczas ciecia sosny na traku). Ilość ludzi przebywających w tym parku jest niesamowita! To wszystko,to ten długi weekend, bo poniedziałek jest też wolny. Osobliwością tego lasu jest to, że aby nastąpił następny cykl rozrodczy, musi nastąpić pożar poszycia i niżej rosnących drzewek, aby szyszki dostały sygnał do wypuszczenia swoich nasion na świeżo co nawieziona pożarem glebę. Tu następuje również ciekawe spotkanie z kilkunastoosobową grupą motocyklistów z Wenezueli, którzy wypożyczyli w Las Vegas motocykle ( prawie wszystkie to "Goldasy"). Podróżują od 3 tygodni po przyległych stanach. Mili, przyjacielscy, otwarci ludzie. Oczywiście zdjęcia, adresy, zaproszenia. Wenezuela jest obecnie bezpiecznym, ciekawym krajem. Po całym dniu spędzonym w otoczeniu potężnych drzew, wyjazd z parku droga nr 180. Park jest naprawdę piękny, no i te zakręty, jak w Albanii: krótkie, wąskie i tysiące ich były! Tego wieczora mamy ponownie problem z motelem, ale po wielu próbach udaje nam się dostać pokój w uniwersyteckim motelu, w miejscowości Fresno. Zmęczeni dwugodzinnym poszukiwaniem (nawet przy pomocy miejscowego policjanta na BMW) idziemy spać. Od Bielska-Białej - 32096 km – daleko!


4.9 – Z Fresno do Yosemite National Park dojeżdżamy drogą nr 41. Dzień przeznaczamy na zwiedzenie od dawna reklamowanego przez wielu parku Yosemite. Jest piękna pogoda, ale te masy turystów i prawie jednogodzinne odczekiwanie w korku by wjechać do parku daje nam wrażenie rozczarowania. Może gdyby był to pierwszy zwiedzany przez nas park, byłoby może inaczej. Wyjazd z parku droga nr 120. Przy wyjeździe kemping – w miejscowości Groveland. Mimo tego tłoku, spędzamy piękny dzień, nagrodą jest kameralny kemping, na którym rozbijamy namiocik w otoczeniu indiańskich wigwamów, w pięknym lesie, przy wyjeździe z parku. Do tego w pobliżu znajduje się nastrojowa knajpka z niewygórowanymi cenami, świetne kalifornijskie winko i znów jest okazja, bo to trzy miesiące od wyjazdu z Polski. Park jest piękny, aczkolwiek chyba trochę przereklamowany. Ludzi potworna masa! Po parku zrobiliśmy 200 km.. Od Bielska-Białej - 32437 km. Do San Francisco mamy 300 km.


5.9 -Rano pomalutku zwijamy nasz obóz i po kontaktowym telefonie do Rafała z którym mieliśmy się spotkać w San Francisco, dopiero ok. 13-tej wyruszamy na spotkanie z nim, które wyznaczyliśmy sobie po drodze prowadzącej do tego miasta. Po raz trzeci docieramy nad Pacyfik, tym razem do San Francisco. Dojazd drogą nr.120, następnie autostradami nr.5>205>580>80. Spotykamy się w miejscowości Tracy, on powraca po samotnej weekendowej podroży na motocyklu - sympatyczny młody człowiek, szybko zaprzyjaźniamy się i ostatnie 100km do miasta przejechaliśmy już razem. Już 19000km po kontynencie amerykańskim - to odległość taka jakby w USA przejechać 3 razy z jednego wybrzeża na drugie! Na 3 dniowy pobyt w tym mieście wynajęliśmy pokój w hotelu prowadzonym przez Hindusów w samym centrum, moto powędrowało na oddalony parę ulic dalej parking strzeżony.! Widoki na miasto i mosty przy wjeździe nocą pocztówkowe. Jutro zwiedzanie miasta położonego na wzgórzach, którego położenie przypomina Władywostok, jedynie inna skala.


6.9 - Następnego dnia zastanawiamy się, jak zwiedzać miasto i postanawiamy na motocyklu, co okazuje się trafieniem w dziesiątkę, bo odległości spore i te niesamowite podjazdy i zjazdy - trzeba zawsze gdzieś dostać się na kawałek mniej stromego, bo trudno by było utrzymać moto, nie mówiąc o ruszeniu, jeszcze we dwójkę. Tego dnia zwiedzamy wszystko co się da: port i widok na słynne wiezienie Alcatraz - dawało wspaniały obraz tego co czeka nie przestrzegających prawa. Piękna, jedyna w swoim rodzaju, niezwykle stroma, kręta uliczka którą tylko można zjechać pośród pięknych rabatek z kwiatami. Oczywiście mosty, z tym najsłynniejszym Golden Gate, przepiękny, rozległy park w mieście, który można zwiedzić z moto. Katedra, forty z byłymi terenami wojskowymi. Jest to naprawdę niezwykłe miasto, położone tak samo jak Władywostok - ma nawet podobną starą zabudowę. Oczywiście najbardziej charakterystyczną rzeczą są te strome wzgórza i ulice, po których jeździ kolejka, jak tramwaj, lecz napęd jest nadawany od liny biegnącej pod powierzchnią drogi (normalny napęd tramwaju nie dałby rady- za stromo). Najciekawszym miejscem od strony technicznej jest maszynownia którą można zwiedzać i gdzie krzyżują się liny napędowe tej ciekawej konstrukcji technicznej. Robimy po mieście ponad 100km, odwiedzamy polskie delikatesy i właściciela prowadzącego ten sklep od 40 lat. Na kolację w związku z tym była polska kiełbasa zrobiona przez polskiego rzeźnika w San Francisco.


7.9 - Następny dzień to zwiedzanie miasta "z buta" - spacerek po terenach nadmorskich, portowych, a po południu razem z Rafałem, z którym spotkaliśmy się w Oakland (był w związku z tym również przejazd metrem pod zatoką) zwiedzamy rejon zatoki z uniwersytetem w Berkeley i nabrzeżem Jacka Londona. Później nocne zdjęcia z widokiem na most, pożegnanie z Rafałem i następnego dnia -kierunek Los Angeles.


8.9 – Wyjazd z San Francisco w gąszczu autostrad drogą 101, a następnie już przez cały dzień urokliwą starą droga nr 1 nad brzegiem Pacyfiku - niestety trochę zimno, tylko 17C i wieje od morza. Widoki jednak prześliczne przypominające czasami wybrzeże Chorwackie. Po drodze spotykamy samych przyjaznych ludzi , nie spodziewaliśmy się, że w tym bogatym kraju, tak wielkie budzimy zainteresowanie gdziekolwiek stawiamy motocykl. Pytania, miłe rozmowy, ciekawość - prawie tak samo jak na Syberii. To jest naprawdę miłe! Po drodze w okolicy San Simeon typowa amerykańska osobliwość w postaci zamku-pałacu usytuowanego opodal brzegu Pacyfiku na sąsiadujących wzgórzach. W 1919 r William Randolph Hearst postanowił wybudować monumentalny zamek. Budowę zakończono w 1947r a jej ogrom i rozmach wyrażę liczbami: 165 pokoi, 51ha powierzchni ogrodów , parków, basenów. Wstęp do tego „Disneylandu” kosztuje jedyne 30$ od osoby, a nawet gdybyśmy chcieli to cudo zwiedzić dzisiaj, to nie było wolnych miejsc na odwiedzenie tej „wydumki „ -ot, ta sztuczna Ameryka i jej obywatele! Pod zamek nie można nawet podjechać, gdyż jest to możliwe tylko specjalnym wycieczkowym autobusem! Robimy z oddali zdjęcie, kupujemy widokówkę za jedyne 2$ i jedziemy dalej (normalna cena widokówki w stanach 0,10-0,20$). Nocleg w miejscowości Lompoc.

9.09.ruszamy rano dalej wzdłuż brzegu Pacyfiku z miejscowości Lompoc na południe - droga ta to tzw. „kuktowa jedynka”- jedna z najstarszych dróg prowadząca z północy na południe wzdłuż malowniczego brzegu oceanu, niejednokrotnie przebiegająca poprzez utworzone tu parki narodowe. Ruch na tych odcinkach jest niewielki, gdyż obecnie równolegle biegnie nowo powstała autostrada nr. 101, która to niestety równiez miejscami zastąpiła stara drogę nr 1.Tak więc odcinkami drogą nr 1, miejscami autostradą nr.101 jedziemy na południe. Dzisiaj pogoda zdecydowanie lepsza a od kurortu Santa Barbara na niebie zrobił się lazur. Od tego miejsca rozpoczynamy zwiedzanie terenów opanowanych przez bogaty hollywoodzki świat filmowy. Następne miejsce, kurort o tym samym charakterze, to Malibu. Obie miejscowości pięknie położone, czuć tu przepych i bogactwo, choć ta niezliczona ilość rezydencji jest naprawdę zrobiona z "gipsu i tektury" - całość uzupełnia wspaniała przyroda: kwiaty, palmy, piękne trawniki, wspaniałe parki i ogrody. Punktualnie o 17.00 zajeżdżamy prowadzeni wskazaniami GPS-a na posesje Iwonki i Piotra Szymańskich mieszkających na przedmieściach Los Angeles w miejscowości Woodland Hills (północno-zachodnia część miasta - ogromnej aglomeracji)-oczom naszym ukazuje się spokojne podwórko z wielka palmą, a w progu witają nas wspaniali podróżnicy, którzy raczyli nas zaprosić w swoje progi! Oni sami dopiero co powrócili przed dwoma tygodniami z długiej, ponad trzymiesięcznej podroży po Meksyku, a którą to podroż uskuteczniali swoja łodzią o nazwie "Couch Potato" (to taka dygresja i cos przeciwnego do określenia ludzi pokroju przeciętnego Amerykanina siedzącego na kanapie przed telewizorem i zajadającego frytki lub chipsy - oj jacy ci podróżnicy przekorni!). Na wodach Zatoki Kalifornijskiej, zwanej również Korteza i spędzili wspaniale wakacje, co było widać na pierwszy rzut oka po ich opaleniźnie. Oczywiście wspaniale przywitanie, później wspaniała biesiadka, opowiadania, zdjęcia, wszystko to przy meksykańskiej Tequili do późnych godzin nocnych. Podaje stronę internetową naszych gospodarzy, gdyby ktoś chciał poznać bardziej ich sylwetki www.najmici.net W tym miejscu chciałbym przeprosić ze informacje z trasy przez ostatni tydzień były takie zdawkowe, lecz, wierzcie mi, że z tym dostępem do Internetu tu, na terenie USA, nie jest tak wspaniale. Jest tak że albo go po prostu brak, a jak czasem jest, to każą sobie w hotelach płacić np. 5$ za 10min. Stąd mój przekaz był zwięzły i przekazywany w postaci smsów, wiadomość była krótka i zawierająca dużo danych topograficznych, które w przyszłości również i ja będę chciał wykorzystać - np. bardziej szczegółowo opisując nasza podroż. Postarałem się to dzisiaj naprawić i uzupełnić wiadomości o więcej szczegółów z ostatniego tygodnia -czyli od Las Vegas po Los Angeles. Tyle uzupełnienia o technice tworzenia wiadomości z trasy.


10.9 - Po wspólnym śniadanku w ogrodzie jedziemy z Iwonką na podbój Hollywood - może nie jest to cos ambitnego i wartościowego dla podróżników, ale zapewne jest to jakaś ciekawostka, którą należy zobaczyć będąc nieopodal. Oczywiście jesteśmy lekko rozczarowani tą miejscowością i tym miejscem, bo zabudowa głównej ulicy i zarazem głównego deptaka jest całkiem przeciętna, miejscami slamsowa, a wszystko to w połączeniu z kiczem - kiczowatymi sklepikami z kiczowatymi pamiątkami. Do tego wielka gala, kasa, oraz niespełnione marzenia wielu niedoszłych artystów - aktorów o karierze i popularności gwiazdy filmowej. Wieczorem powtórka scenariusza dnia poprzedniego!


12-13.09 - Korzystając ze wspaniałej gościnności naszych gospodarzy Iwonki i Piotra mamy możliwość przez te trzy ostatnie dni polabować przeplatając to małymi wypadami w najbliższe okolice. Oczywiście zwiedziliśmy "stare" Los Angeles, czyli uliczkę o długości ok150 m przy której znajdują się domy z XIX w., a w jednym z nich mieści się nawet małe muzeum lub raczej forma skansenu. Poza tym dworzec z 1930 r. przypominający z zewnątrz swoją bryłą kościół i mały skwerek z pomnikami hiszpańskich gubernatorów. Do 1848 r. Kalifornia była meksykańska. Zwiedziliśmy również nowa katedrę katolicką o niespotykanej formie architektonicznej, operę, również nowo wybudowaną, w ciekawej bryle całkowicie pokrytej blachą nierdzewną. To jest naprawdę chyba wszystko co w tym mieście można zobaczyć, nie licząc paru muzeów.


14-15.09.- Zwiedzamy nadmorski kurort Santa Monica. Połączyliśmy to z małym plażowaniem -niestety tu o tej porze roku czuć już jesień - powiew morskiej bryzy od oceanu i temperatura już tez nie letnie. Santa Monica to koniec kultowej drogi nr.66 gdzie finałem przejazdu ze wschodniego wybrzeża był pobyt na pięknej plaży i kąpiel w Pacyiku- nam również dane było być w tym jakże kultowym miejscu Ameryki. Wracamy do bazy u Iwonki i Piotra i pobieramy tu wiedzę dotyczącą naszego późniejszego przejazdu przez Amerykę Środkową - Piotr i Iwonka spędzili tam sporo czasu i mają naprawdę wielką wiedzę na ten temat. Dziękujemy z tego miejsca za miłą i swobodną atmosferę, za miłe i ciepłe przyjęcie, za pomoc w usystematyzowaniu naszych zdjęć, a jest ich sporo, bo ok. 6000 – to nie pomyłka – 6 tysięcy!


16.09 - wyjazd o 10.30 z gościnnej posesji Iwonki i Piotra. Naszą podróż na wschód poświęcamy przejechaniu jak największą częścią po słynnej drodze 66. Poprzedniego dnia przejechaliśmy już pierwszy odcinek z przystani Yacht Harbor do Los Angeles i teraz kontynuujemy przejazd przez Pasadene, VictorVille, Barstow, Ludlow, Needles - to jest odcinek drogi przebiegający przez stan California, a najciekawszy odcinek tej obecnie bardzo zniszczonej, jeżeli chodzi o nawierzchnię, drogi (taka mała Syberia - miejscami) to przejazd przez pustynne tereny od Ludlow do Essex przed Needles. Oczywiście miejscami zastąpiła tę starą drogę nowa autostrada nr 40 i tak dwa razy musieliśmy się wracać bo stara droga 66 w pewnym momencie się kończy i na przykład brak mostu, jak było w przypadku przekraczania granicy stanów na rzece Colorado, wjeżdżając do Arizony. Dalej, oczywiście po przekroczeniu rzeki mostem na autostradzie nr 40, zjazd ponownie na starą 66 i chyba od tego momentu rozpoczyna się najpiękniejszy odcinek dzisiejszego przejazdu tą drogą. Piękne góry w oddali, pustynia, zachodzące słońce i ta stara droga faluje w rytm ukształtowania terenu (podczas deszczu miejscowe powstające rzeki po prostu przepływają w poprzek przez drogę, pozostawiając kopy piasku i żwiru). Po 26 milach od granicy stanu docieramy do bardzo urokliwego miasteczka Oatman, które przeżywało swoje najlepsze chwile w czasach "gorączki złota", a obecny wygląd jest jakby wyjęty z tamtego okresu, plus patyna minionych lat. Dalej przez Kingman (tu opuszczamy drogę 66) i już następnie autostradą 40 szybko pod miejscowość Williams do naszego przyjaciela Mietka (odcinek drogi 66 od Williams do Kingman pokonaliśmy 31.08 jadąc do Las Vegas). O 21.00 jesteśmy na miejscu, pokonawszy tego dnia odległość 836km. Na płaskowyżu (2400 m n. p. m.), gdzie mieści się posesja naszego kolegi temperatura spada do 4C., jadąc po zachodzie słońca trochę zmarzliśmy. Pogoda całą drogę wspaniała - przy wyjeździe z Los Angeles 20C, na pustynnych terenach do 38C, po zachodzie jak pisałem zimno. Pozostaje nam teraz jedynie przejazd do Phoenix, ok. 300km i nasza przygoda z Ameryką Północną, czyli Alaską, Kanadą i centralno-zachodnią częścią USA dobiega końca, a do tego miejsca pokonaliśmy na tym kontynencie 20476 km, a od Bielska-Białej 34496 km - dużo, dużo więcej niż planowaliśmy - "plany planami a życie życiem".


17.09 - ten dzień poświęcamy poznaniu atmosfery małego miasteczka Williams, leżącego przy słynnej, starej drodze 66, które jest również świetną bazą wypadową do oddalonego o niespełna 60 mil Grand Canyonu. Do niego to właśnie z tej miejscowości prowadzi droga nr 64, przy której, po przejechaniu 5 mil, znajduje się posesja (sklep z pamiątkami, restauracja, stacja benzynowa) "Dzikiego Mietka". Miasteczko posiada swoistą atmosferę i jest przesycone wszystkim tym, co związane z historią tej drogi: stara stacja benzynowa, warsztat samochodowy, knajpki i oczywiście sklepiki z pamiątkami (my też na pamiątkę dokonaliśmy paru zakupów).
Wieczorem było spotkanie z Bożenką i Henrykiem - znajomymi Mietka - , którzy przybyli tu z Nowego Targu i prowadzą Motel "Super 8" (to taka sieć tanich hoteli w całych Stanach). Adres – Super 8 Hotel – Williams East, 2001 East Route 66, Williams, AZ 86046 tel.928 635 4700 e-mail
kuba@infomagic.net Tu ciekawostka - w tej małej miejscowości mieszczą się 32 motele - miła biesiadka z góralami.


18.09 - 9.00 piękna pogoda, robi się cieplej, bo w nocy tylko 4C. Pakowanko i wyjazd do Phoenix - to tylko ok. 300 km. Tam zrobią nam przegląd motocykla i w czwartek rano lot do Nowego Yorku, aby 27 września przelecieć do Polski specjalnie po nas przybyłym samolotem LOTu, z pilotem Mirkiem Ołowskim - "Lotczik" lub "Ołówek", naszym kolegą pilotem i zarazem motocyklistą, który specjalnie na tę okazję załatwił sobie ten lot. Ddziękujemy Mireczku!!!

I jeszcze jedna informacja - Artur Zawodny kupił po powrocie z Polski, w Nowym Yorku, motocykl (Yamaha z 1983 r. - chyba 500) i jedzie nim do Phoenix - może się jeszcze spotkamy.

Przejazd do Phoenix z Williams z posesji Mietka, najpierw autostradą nr 40, a później drogą 89A, przez piękny las, do miejscowości Sedona, położonej w dole cudownego kanionu - to już jedne z ostatnich miejsc w USA, które w tym rozległym kraju zwiedzamy podczas tej podróży. Popołudniem meldujemy się na posesji Wielkiego Podróżnika - Andrzeja Sochackiego, który od 1977 r. już sześć razy objechał świat wokół - autem (VW Garbus), samolotem, jachtem, koleją po żelaznych drogach oraz na Harleyu. Jesteśmy bardzo mile przyjęci, a rozmowy i biesiadka trwa do 2 w nocy, w gronie znajomych Polaków. Ponownie mamy okazję poznać wspaniałego człowieka z niezwykle silną i ciekawą osobowością podróżniczą. Andrzej na swojej posesji prowadzi międzynarodowy klub podróżników - "Centrum Wagabundy", który założył w 1992 r. Cały czas planuje następne podróże i tak jak i my jest jedynym ich sponsorem, a jego domeną jest nie robienie wielkiego rozgłosu wokół tego co robi! Znaleźliśmy razem błyskawicznie wspólny podróżniczy język!


19.09 - Wyjazd do położonej o 129 mil miejscowości Tucson autostradą nr 10 - 60 mil od Meksyku - tu mamy okazję uczestniczyć w spotkaniu z Dalaj Lamą, przybyłym w tym czasie do USA z Indii (przywódca duchowy wypędzony z Tybetu). Na wielkiej hali sportowej było ok. 10 tys. ludzi - tak jak każdy z wielkich ludzi tego Świata przypomniał tylko o starych zasadach którymi powinni ci mali i ci wielcy tego globu kierować się w swoim życiu, a o których to zasadach tak często wszyscy zapominają!!! Wieczorem wracamy do bazy, czyli Centrum Wagabundy u Andrzeja! Od jutra przegląd motocykla, wymiana oleju, tylnych klocków hamulcowych, bo nasz motorek od Anchorage na Alasce przebył już 21 tys. km.


20.09 - Od Bielska-Białej 35 tys. km i jest to dużo więcej niż było w planie, myśleliśmy ze przy wjeździe do Meksyku będziemy mieli ok. 25 tys.km, a tu aż o 10 tys. więcej (to sporo).

Ktoś powiedział: "Ameryka jest wielka!" - i tak należy to interpretować - wielkie jest to, co dobre i wielkie jest też to, co niedobre! Za to my już mamy własny pogląd na te sprawę, bo ten pobyt, przemierzone odległości i zwiedzane tereny, plus rozlegle kontakty z ludźmi, upoważniają nas do stwierdzenia "Ameryka jest Wielka" - w szerokim znaczeniu tego sloganu! - począwszy od wielkich porcji plastikowego jedzenia, w restauracjach pozbawionych jakiegokolwiek klimatu, po wielkie pieniądze i wielkie tragedie mieszkających tu i ciężko pracujących (lub nie pracujących), pozornie szczęśliwych ludzi (tu nie należy generalizować). Ameryka jest Wielka pod względem odległości, które przemierzaliśmy, i jest Wielka pod względem tych wszystkich zjawisk przyrodniczo-krajobrazowych, które było nam dane oglądać. Słyszeliśmy wcześniej od podróżników zwiedzających Świat, że tu nic ciekawego nie zobaczymy. My się nie zgadzamy i mówimy "Ameryka jest Wielka". Jeszcze jedno - ludzie, czyli Amerykanie, są niezwykle otwarci i, podobnie jak w Rosji i na Syberii, na każdym kroku spotykamy się z zainteresowaniem nasza podróżą i musimy odpowiadać na niezliczona ilość pytań - to jest bardzo przyjemne i wzbudza nasze pozytywne odczucie!

Zakupiłem dzisiaj olej, filtr i klocki hamulcowe w miejscowym salonie BMW Victor w Phoenix i przeprowadzam rozległy przegląd na podwórku u Andrzeja. Temperatury panujące w tym mieście nie do wytrzymania, cały czas ponad 40 st.C.-przejazd przez zatłoczone miasto i postój w korkach przy tej temperaturze to koszmar,współczuje tym ludziom którzy muszą tu na stałe mieszkać w okresie lata!


21.09 - Motocykl po przeglądzie, ustawiony na czas przerwy w podroży w pomieszczeniu "Centrum Wagabundy" u Andrzeja - dziękujemy bardzo Andrzejku!!! My - pakowanko i jutro o 11.15 czasu Phoenix start do Nowego Yorku. Lądowanie o 21.00 czasu Nowego Yorku.


22.09 - Tym razem pokonaliśmy dystans ponad 4000 km samolotem linii US Airways i szczęśliwie wylądowaliśmy w Nowym Yorku. Z lotniska odebrała nas koleżanka Gosi - Bogna. Przez następne cztery dni rezydujemy w jej mieszkaniu korzystając z jej gościnności. Czas ten chcemy przeznaczyć na solidne zwiedzenie miasta przed powrotem do Polski na tzw. techniczną przerwę w podroży, uczestnictwem,oraz pomocą w przygotowaniu spotkania motocyklowego „Zakończenia Sezonu Podróżników Motocyklowych Korbielów 2005".. Wracamy do Polski 28.09, LOT'em (LO 0007 Nowy York - Warszawa), pilot Mirosław Ołowski, nasz kolega motocyklista. Lądowanie o godzinie 9.20 czasu Wa-wa.


23.09 - Pozdrawiamy z Nowego Yorku. Od dzisiaj spędziliśmy parę dni bez motocykla, zwiedzając miasto metrem i promami. Miasto rozlegle i wielkie, ciekawie położone nad rzeka Hudson, z „powiedzmy”, piękną dzielnicą, która nazywa się Manhattan i jest wyspa na tej rzece (mówię „powiedzmy”, bo są ludzie i podróżnicy którzy miast nie traktują jako coś pięknego i ciekawego zwłaszcza z wysoką zabudowa pełną drapaczy chmur z ubiegłego wieku). Oczywiście zwiedzaliśmy również historyczną Statuę Wolności, która to witała rzesze wolnych ludzi przy wjeździe do Wielkiej Ameryki. Ta wolność dla wielu okazała się początkiem pracy bez końca, a słowo wolność było tylko pozorne! Miasto z natury rzeczy bardzo ciekawe, a największe wrażenie na nas zrobiło miejsce po wielkiej tragedii z przed 4 lat. Będąc tu na miejscu można sobie wyobrazić jak wielkie cierpienie przeżyli tu ludzie uczestniczący w wydarzeniach z 11 września - teren po wieżowcach World Trade Center, to monumentalny pomnik tych chwil!


24.09 - Ten dzień poświęcamy na ukulturalnienie się - rozpoczynamy od zwiedzania Manhattanu - świetnie bawimy się w galerii Madame Tussaud's, uczestnicząc w bankiecie wydanym dla Wielkich tego Świata w wydaniu woskowym - pełna sesja zdjęciowa z wywiadami do prasy - TV tez było!? Wieczorem na Broadwayu mamy okazje w Cadillac Winter Garden Theatre uczestniczyć w świetnym musicalu MAMMA MIA! - 2,5 godz. z przebojami ABBY - cos wspaniałego!


25.09 - zwiedzamy Nowy Jork. Jesteśmy również tego dnia zaproszeni do nowojorskiego polskiego radia "Flesz" (1133 Broadway #732 New York, NY 10010 ), na okoliczność udzielenia na żywo wywiadu dotyczącego naszej podroży. Okazuje się że prowadzącym program jest również Wojtek spod Wadowic, czyli nasz ziomek. Myślę, ze wywiad wypadł OK., bo jutro będzie dalszy ciąg. Tu też poznajemy mieszkankę Rybnika – Sylwię, która przyjechała do tego miasta, aby zarobić pieniądze na planowaną podróż dookoła Świata – planuje to zrealizować rozmaitymi środkami lokomocji – ciekawa, młoda osoba, której udzielamy wiele wskazówek i cieszymy się że są młodzi ludzie, dla których podróżowanie ma naprawdę wielka wartość i że są skłonni tak wiele ponieść trudu, aby odbyć taką samotną podróż!


26.09 - Powtórny wywiad w polskim radiu "RYTM". Zwiedzamy dalej Nowy York - tu ciekawostka w samym centrum Central Parku na Manhattanie stoi piękny, potężny pomnik naszego króla – Władysława Jagiełły na koniu, trzymający nad głową dwa skrzyżowane nagie miecze. To bardzo miły polski akcent w tym mieście, a powód oraz okoliczności postawienia tego właśnie pomnika wyjaśnił mi dopiero po rozmowie telefonicznej nasz kolega motocyklista, historyk Jurek Kirszak- Został on stworzony przez Stanisława Kazimierza Ostrowskiego (tego, który zaprojektował m.in. Grób Nieznanego Żołnierza w Warszawie), z okazji Wystawy Światowej w Nowym Yorku w 1939r ( został stworzony w Polsce), i stał w Pawilonie Polskim. Gdy we wrześniu tego roku Niemcy zaatakowali Polskę, pomnik nie miał gdzie wrócić. Po wojnie powstał komitet do spraw tego monumentu i za zgodą ówczesnego burmistrza Nowego Yorku otrzymano zgodę na postawienie go w Central Parku. Pomnik postawiono tu w 1945 roku i stoi po dziś dzień To dziwne, bo w potężnym obszarowo parku podobnego pomnika króla nie znaleźliśmy -owszem był pomnik, ale H. Ch. Andersena i Alicji w krainie czarów.


27.09 - Nastaje dzień opuszczenia Nowego Yorku. Pakowanko i do kraju. Dziękujemy bardzo za gościnę i bardzo mile przyjęcie przez nasza koleżankę Bognę. Jak już wielokrotnie pisaliśmy w naszych meldunkach z trasy, nie wiemy jak się będziemy mogli odwdzięczyć wszystkim goszczącym nas przyjaciołom!!! My myślimy że jest tak: "My gościmy wielu przyjaciół, podróżników w progach naszego otwartego domu, inni nas goszczą gdzieś w Świecie i tak krąg się zamyka". Gdy powrócimy z wyprawy nasza przystań podróżnicza, czyli „Chałupa na Górce” stoi dla WAS otworem - tylko tak potrafimy tą Wasza gościnność odwzajemnić ,a będzie co wspominać i o czym opowiadać!!! Opuszczamy Amerykę Północną po 3 miesiącach i 23 dniach oraz przejechaniu 35 tys.km aby odbyć krótką techniczna przerwę w podroży i po 19 dniach powrócić na trasę.


Podsumowania przejazdu po terenach Alaski i Kanady dokonałem już w Vancouver , chciałbym w związku z tym jeszcze podsumować nasz pobyt w USA:


Jeżeli chodzi o drogi, to nawierzchnie są świetne, oznakowanie jest fantastyczne, ale zawsze trzeba wiedzieć i znać numery dróg, po których chcemy się poruszać. Jedyne zagrożenie podczas jazdy na moto, to możliwość wtargnięcia na jezdnię zwierząt, jelenie i sarny. Kolejnym zagrożeniem dla motocyklisty są fragmenty a także całe części bieżnika osiemnastokołowców (duże ciężarówki) znajdujące się na autostradach w USA. Nie dość, że leżą te strzępy na środku drogi, to jeszcze w momencie, gdy opona eksploduje, to dookoła lecą kawałki, najechanie na które może skończyć się tragicznie, nie myślę nawet co by było, gdy motocyklista zostanie takim odłamkiem trafiony. Sygnałem że takie zagrożenie istnieje jest unoszący się nad autostradą swąd spalonej gumy- to znak że przed nami jedzie trak z rozlatującą się oponą. Z tych oto dwóch powodów zdecydowanie odradzam jazdę nocą po drogach USA na motocyklu.

To, z czym motocykliści nie spotkają się w Europie, to skrzyżowania ze znakiem STOP na każdym wlocie. Pod spodem takiego znaku jest tabliczka „ALL STOP”! Zasada jest zdecydowanie inna niż w Europie. Oczywiście należy bezwzględnie się zatrzymać, a jazda dalej następuje kolejno i w takiej kolejności, jak się przyjechało do skrzyżowania.

Co do prędkości, to trzeba przyznać, że 99% uczestników ruchu w USA stosuje się w całej bezwzględności do przepisów. Dotyczy to również motocyklistów. Na autostradzie maksymalna prędkość to 75 mil, czyli około 125 km/h. I to jest przestrzegane!

Wykorzystywanie rozmiarów motocykla do przeciskania się w korkach jest bezwzględnie zabronione i nikt tego nie robi! Podczas całego przejazdu nie widziałem ani jednego przeciskającego się motocyklisty.

Tam wszyscy przestrzegają prawa, a policja ma takie poważanie, że trudno to opisać. Przy kontroli policyjnej radiowóz jedzie z tyłu z włączonym kogutem. Należy natychmiast zjechać na pobocze, zatrzymać się, trzymać ręce na kierownicy i, na Boga, nie zsiadać! Bo wyciągnie broń i strzeli!

Zwiedzanie. Najlepiej korzystać z materiałów dostępnych w informacji turystycznej (mapy, przewodniki). Informacje turystyczne można często spotkać przy drogach i są one wyraźnie oznakowane (brązowe kierunkowskazy). Na pewno taką informację znajdziecie zawsze przy wjeździe do każdego stanu. Materiały tam dostępne są darmowe. Jeżeli chodzi o zwiedzanie Parków Narodowych (zarządza nimi rząd federalny) najtaniej wychodzi kupić sobie w pierwszym zwiedzanym parku karnet – wystawiany na pojazd i nazwisko. Obowiązuje on we wszystkich parkach narodowych. Koszt karnetu – 50$, wjazd jednorazowy do parku to kaszt 10-20$, więc rachunek jest prosty! Uwaga! Nie dotyczy to rezerwatów Indian i znajdujących się tam parków przyrody.

Hotele i motele. Tu należy się przygotować na wysokie ceny, rzędu 40$ - 70$. Tylko raz spaliśmy za 30$. Przyzwoity standard i ceny do zaakceptowania są w sieci hoteli „Super 6” (tańsze) i „Super 8” (nieco droższe). Kempingi – szukać oznaczeń Camping Ground – tam gdzie stoją przyczepy i auto-kempy, a tych jest większość, nie ma miejsca na namioty. Ceny 15$ - 20$ za namiot, a standard jest różny, czasami gorszy niż w Polsce. Mieszkających na „dziko” nie spotkałem nigdzie. W Parkach Narodowych należy spać na kempingach, a poza nimi w USA nie istnieje coś takiego jak ziemia niczyja – wszystko do kogoś należy. Nawet niektóre plaże.

Jedzenie. To tanie, jakby plastikowe i wybór niewielki – we wszelakiej maści fast food’ach. Hot-dog od 2$, kanapki od 3$ - 7$, w zależności od zawartości. Tani obiad od 10$.

Alkohol. Przede wszystkim trzeba mieć „ID” – dokument tożsamości. Nawet mnie kontrolowali. Piwo od 2,50$ w sklepie od 5$ w taniej knajpie. „Twardsze” trunki – ceny podobne do naszych ( po przeliczeniu ).

Paliwo. Nawet to najlepsze – 91 oktan jest kiepskie! Silnik dzwoni przy każdym dodaniu gazu i przy podjazdach. W Rosji paliwo dużo lepsze! Najtaniej kupowaliśmy na Alasce, po 2,29$ za galon (3,785 litra). Najdroższe – przed wjazdem do parków – nawet 4,10$. Średnio kosztuje 3,40$. Dla każdego Amerykanina obecne ceny paliw to szok.

Środki łączności. Z tym jest różnie. Jeżeli chodzi o telefony polskie, to czasami jest roaming, a czasami nie. Jeżeli kupi się kartę do komórki tam, to i tak trzeba być przygotowanym na to, że nie będzie wszędzie działać. Internet – duży problem. Nie ma kafejek internetowych, w hotelach żądają bajońskich sum lub po prostu nie ma dostępu. Podobno w bibliotekach publicznych, parkingach dla ciężarówek i kościołach można skorzystać bezpłatnie, ale nie sprawdzałem. Przy korzystaniu z konwencjonalnych telefonów do rozmów międzystanowych i międzynarodowych (np. do Polski) trzeba sobie kupić w supermarkecie specjalną kartę (typu zdrapka z kodem dostępowym) – dużo taniej.

Trzeba zapomnieć o systemie SI! To kraj, gdzie obowiązują funty, galony, cale, stopy, mile, stopnie Farentheita – to jest wszystko „o d... rozbić”! Fajnie, że czas liczą tak samo.

Rozpoczęliśmy jazdę od Alaski i poprzez : Yukon, British Columbię, Albertę, Montanę, Idaho, Wyoming, South Dakotę, Minnesotę, Wisconsin, Illinois, Iowa, Nebraskę, Colorado, New Mexico, Utah, Arizonę, Newadę, Californię, New York, podążamy do Meksyku.


17.10 - Witamy ponownie odbiorców naszych wiadomości, całą brać motocyklową, kolegów i przyjaciół,wszystkich tych którzy śledzą nasz przejazd Wokół Świata! Czas szybko płynie i 17 października, po dwóch tygodniach (wiele przygotowań do dalszej podróży; m.in. załatwiliśmy wizy do Ekwadoru, bo w międzyczasie je wprowadzono, gdyż Polska nie przedłużyła ruchu bezwizowego miedzy oboma krajami) powracamy na trasę naszej Wyprawy Dookoła Świata przelotem z Krakowa przez Warszawę (tu znowu mamy specjalny samolot z naszym kolegą motocyklistą Mirkiem, jako pierwszym pilotem Boeniga 767 - jeszcze raz dzięki Mireczku i nie zapomnimy wrażeń z poprzedniego przelotu!!!) do Chicago i dalej do Phoenix. Tam krótkie pakowanko naszego motocykla i 20 października raniutko, z naszym kolegą Markiem Michelem na Kawasaki, ruszamy na podbój Ameryki Środkowej i Południowej. Tutaj też ponownie razem spotkamy się z naszym gospodarzem Andrzejem Sochackim w jego "Centrum Wagabundy" , nasze BMW miało się u Ciebie dobrze za co wszyscy w "trojkę" dziękujemy!!! Na okoliczność startu w dalszą drogę przyjedzie również z San Diego Artur Zawodny (podroznik motocyklowy, nasz kolega, z ktorym spotkaliśmy się już wcześniej na Alasce),a który to odprowadzi nas na granicę z Meksykiem w Nogales - dziękujemy ponownie Arturku za ten piękny gest!!! Przypominam że rozpoczęła swoje istnienie strona internetowa naszej wyprawy - www.wimdookolaswiata.pl, na której ukaże się pełny serwis zdjęciowy z dotychczasowego przejazdu oraz informacje o dalszym przebiegu podróży.


17.10-Wracamy na trasę zaczynając od odprawy na lotnisku w Krakowie i jakież nasze zaskoczenie! Nie chcą nas wpuścić na pokład samolotu, bo nie mamy biletów powrotnych ze Stanów do Polski - jakiś koszmar, żadne tłumaczenia, pokazywanie dokumentów od pozostawionego w USA moto (karnet DPA - ubezpieczenie amerykańskie) nie daje efektów, musimy kupić na lotnisku bilety powrotne - 1200$ oba, za które po zwrocie, oddadzą 1000$ - piękny interes na starcie do drugiego etapu podróży. Tu przypomniały nam się jak żywe Chiny i próba wjazdu na moto do tego kraju - u nas komuna dawno się zakończyła, a traktują Polaka podobnie jak tam - koszmar i przykre przemyślenia. Dalej już było lepiej, bo ponownie nasz kolega Mirek pięknie nas przyjął na pokładzie samolotu Boenig 767 lecącego do Chicago - świetne wrażenia z lotu! Do Phoenix docieramy z małym opóźnieniem, zmęczeni (minus 9 godz. różnicy czasowej do PL). Jesteśmy witani przez Wiesia z Danusią i od razu odwiedzamy nasze BMW i gospodarza - Andrzeja Sochackiego, w jego Centrum Wagabundy. Zgłasza się również Marek Michel i Artur Zawodny i nasz start w kierunku na Meksyk został potwierdzony na 20.10, godz 8.00.


20.10 – Wyjazd z Phoenix razem z Arturem Zawodnym. Marek Michel dociera do nas w Tucson, z 4 godzinnym opóźnieniem. Razem jedziemy do Nogales na granicę z Meksykiem – 350 km. Tutaj wynajmujemy hotel. Jutro Meksyk. Wszystko OK.


21.10 – O 11 rano dotarliśmy do granicy z Meksykiem w Nogales (dosłowne tłumaczenie - orzechy włoskie - kiedyś rosło ich w tych okolicach sporo). Miasto graniczne, jedno z większych przejść drogowych pomiędzy USA a Meksykiem. Odprawa po obu stronach trwała 3 godziny- dużo formalności i wypełniania przeróżnych świstków po stronie meksykańskiej. Koszty: 60$ ubezpieczenie motocykla na 10 dni, 30$ zabezpieczenie celne na motocykl + wymagana do tego karta kredytowa która jest częścią zabezpieczenia, 20$ - Forma Migrationa de Turista (FMT) za osobę. Razem 130$ i wjeżdżamy do Meksyku do regionu Sonora. O 14.00 ruszamy dalej, już tylko z Markiem Michelem (Artur Zawodny wraca do San Diego). Kierujemy sie na południe w stronę Zatoki Kalifornijskiej, drogą nr 15 z Nogales do Guaymas, gdzie późnym wieczorem wynajmujemy pokój w motelu. Dzisiejszy dystans – 410 km i pierwsze zetknięcie z Meksykiem. Generalnie drogi swietne, oznakowanie dobre nie zauważamy jakiś specjalnych zagrożeń, jedyna zmiana to czystość, a w zasadzie jej brak! Guaymas to miasto portowe, o zapachu gnijącej ryby który to wykręca i wyrywa nos! Od Bielska-Białej 35890 km. Temperatura 32 st. C, niebo błękit jak okiem sięgnąć.


22.10 – Wyruszamy o 9 rano. Pogoda piękna. Jedziemy drogą nr 15. W miejscowości Nawoja pobieram kesz z bankomatu. „Kesz” jest, kartę wcięło. Jest sobota rano,przed nami cała niedziela, mała spokojna, senna mieścina. Co robić? Zawiadomiliśmy policję, policja postawiła na nogi całe miasteczko. Po 4 godzinach udało się znaleźć pracownika banku, który otworzył bank i oddał kartę. Przeżyliśmy czterogodzinny horror w małym miasteczku w Meksyku. Policja, mieszkańcy, słowem wszyscy chcieli pomóc. Coś wspaniałego i niezwykłego. Wszyscy pomagali szukać pracowników tego banku. Podczas trwania całej tej akcji znajduje nas podczas obiadu przypadkowy mieszkaniec tej miejscowości, Javier. Okazuje sie że również jeździ po Świecie na BMW R1100GS. Bezceremonialnie płaci za nas rachunek w knajpie i dosłownie porywa nas do swojej willi nad Zatoką Kalifornijską w Las Bacas. Wspaniała biesiada i w efekcie zostaliśmy na noc w jego przyjacielskich progach. Była tequilla i regionalne meksykańskie jedzonko!!! Jego nazwa to – Fajita, czyli przepona wołowa z grila! Javier, pan domu w asyście znajomych, którzy pojawili się natychmiast po naszym przyjeździe przygotował biesiadę. Jako że Małgosia jest ciekawa kulinariów ze wszystkich stron Świata, bacznie obserwowała te poczynania. Rozpalił grilla na tarasie przy ogrodowej kuchni i smażył mięso. Otwarł puszki z fasolą pure (dodatek do dań podobnie traktowany, jak ziemniaki u nas). Włożył ja do miseczek, do innych ponakładał : cebulę, paprykę, sosy, np. guakamolę, której bazą jest owoc avokado . Jego żona Claudia w tym czasie pięknie nakryła stół. Wszystko to dzieje się na tarasie z widokiem na Pacyfik. Javier pokroił upieczone mięso w drobne paseczki i umieścił również w miseczkach. Podał dużo tortilli ( placki upieczone z białej mąki wymieszanej z kukurydzianą – coś w rodzaju naszych naleśników, tylko sporo większe ),do tego różne sałaty i dobre wino. Teraz juz pozostało zasiąść do stołu i komponując zgodnie z własnymi smakami konsumować. Biesiada trwała do późnych godzin nocnych i wszystko było cudowne i OK. Tak wspaniałych ludzi trudno spotkać. W sumie wielki stres, oraz wielkie szczęście jednego dnia, i te nowe przyjaźnie – coś wspaniałego. Dzisiaj tylko 220 km i biesiada nad morzem. Piękna pogoda-28 stopni C.


23.10 – Rano wyjazd od Javiera i Claudii – wspaniałych ludzi, którzy po wczorajszych przebojach tak mile nas ugościli w swoim domu na plaży. Jedziemy dalej drogą nr 15 na południe. Pogoda super: 26 – 32 st. C. Najpierw krajobraz kaktusowy, później tropikalna zieleń. Po 620 km nocleg w nadmorskim kurorcie Mazatian w okręgu Sinaloa. Tu natykamy sie na dziwne przepisy, chyba dotyczące tylko tego regionu: po 20.00 wieczorem w niedzielę nigdzie nie można zakupić alkoholu, nawet piwa – to takie na siłę przygotowanie miejscowego społeczeństwa do jutrzejszej pracy w trzeźwości! Można sobie wyobrazić jak po całym dniu w słońcu odczuwa sie potrzebę wypicia szklanicy piwa i spłukania kurzu z całej dzisiejszej trasy. Cóż obyliśmy sie jedynie wspomnieniem o smaku!!! Marek Michel jedzie dzielnie i wszystko u niego w porządku. Przejeżdżamy dzisiaj przez wiele małych miasteczek, wiosek o typowej dla tego regionu, nieciekawej zabudowie, w charakterze: bud, budek, przybudówek, baraków itp. Nic ciekawego, a w połączeniu ze śmieciami, brudem i zapachami gnijącej ryby, to mało ciekawy obraz! Czas: – 8 godz. w stosunku do Polski. Standard w meksykańskich hotelach i kurortach to dno kompletne, a ceny za takie usługi zdecydowanie za wysokie w stosunku do oferowanego poziomu jakości. Krajobrazy jak do tej pory monotonne i mało ciekawe. Ludzie, natomiast, są bardzo przyjaźni i otwarci na kontakty.


24.10 – Cudowny poranek. Jedziemy dalej drogą nr 15, mijamy region Nayarit. W Tepic zjazd na drogę nr 200 w kierunku Puerto Vallarta. Razem dzisiaj 500 km w upale i tropikalnej wilgoci. Od dzisiaj to już naprawdę pełny tropik – bujna zieleń, kwiaty, busz.. Droga nr 200 to same zakręty, dodatkowo przebiega przez tereny górzyste, a busz i roslinność wchodzą na drogę tworząc tunele z zieleni. Temperatura 28-33 stopnie, a wilgotność jest wręcz potworna. Same drogi są dobre, ale wąskie, dlatego wybierając te ciasne zakręty trzeba zapomnieć o wielkich przebiegach dziennych. Jazda na „trzeciego” to w Meksyku normalka, wczoraj cudem wyhamowałem przed ciężarówką której kierowca stosuje tą chamską zasadę. Wieczorem docieramy do Puerto Vallarta położonego nad Bahia de las Banderas (Zatoka Flag) w regionie Jalisco. To urocze miasteczko,to sedno nadmorskiej części Meksyku. Pomimo że obecnie przybywa tu wielu turystów z całego Świata,to dalej można tu poczuć smak minionej epoki; ulice brukowane kocimi łbami z rzędami starych domów z suszonej na słońcu cegły i czerwonymi dachówkami robi bardzo pozytywne wrażenie -są nawet mariaci (grupy kolorowo ubranych w regionalne stroje grajków)-romantyczna atmosfera. Dziś hotel w cudownym klimacie tego miejsca. Piękna atrialna zabudowa dziedzińca, cudowne kwiaty,zieleń, basen na pięterku, miła obsługa. Motocykl na hotelowym dziedzińcu, my piękny pokoik i wspaniała kolacyjka w miejscowej restauracji, spacery wzdłuż pięknej piaszczystej plaży. Najbardziej daje popalić temperatura i wilgotność, czyli tropikalny klimat – jadąc motocyklem jest to męczące i to bardzo!.


25.10 – Jedziemy dalej na południowy zachód drogą nr 200. Same ciasne zakręty, coś jak Italia koło Capri. Tropik, gorąco i wszystko się klei od wilgoci, pot dosłownie leje sie z nas po wszystkich częściach ciała. Dzień jest krótki i już od 18 jedziemy po ciemku. Czas – 7 godzin w stosunku do Polski. Ten rejon wybrzeża Pacyfiku o nazwie Colima jest dziewiczy, mało zurbanizowany, z tropikalną roślinnością. Przez ostatnie 200 km nie napotkaliśmy w malutkich wioskach i miejscowościach żadnego hotelu, więc jeździmy dalej i szukamy go już po nocy, udaje sie nam to dopiero w Caleta de Campos. Mała prowincjonalna miejscowość położona na wysokim brzegu oceanu nad rozległą uroczą zatoką na której tworzą sie wysokie surfingowe fale, raj dla amatorów pływania na desce! Hotel położony na wysokim brzegu z pięknym widokiem na Pacyfik -standart dobry, cena niewygórowana, 35$ pok. 2 os.-piękny basen na terenie obiektu. Pokonanie dzisiejszych 520 km zajęło nam od 9 rano do 20 wieczorem ,czyli 11godz.


26.10 – Rano zakupy prowiantu na drogę w egzotycznym klimacie prowincjonalnego małego miasteczka i ruszamy dalej na południowy -wschód drogą nr.200 wzdłuż oceanu przez region Guerrero. Po drodze mamy ciekawe spotkanie, napotykamy dwóch rowerzystów podróżników stojących i rozmawiających ze sobą. Jak później okazało sie, jeden jedzie z Alaski do Uschuaia, drugi dokładnie w odwrotnym kierunku i gdzieś w połowie swojej trasy spotkali się na drodze -cóż za wytrwałość i zawziętość, każdy z nich już prawie rok w drodze. Życzymy szerokiej drogi, udzielamy sobie nawzajem trochę informacji i uwag i jedziemy każdy w swoją dalszą drogę. Wieczorem dojechaliśmy do Acapulco pokonując dzisiaj tylko 450 km.. Ostatnie kilometry przejechaliśmy w tropikalnej ulewie. Chowając sie pod dachem recepcji jednego z ekskluzywnych hoteli w centrum tego kurortu spędziliśmy dwie godziny. Ściana wody lejącej się z nieba, drogi zamieniły się w rzeki o niezwykle ciepłej wodzie. Krajobrazy nad Pacyfikiem są niezwykle egzotyczne ale po trzech dniach stają się monotonne, brak rozległych otwartych widoków, wszystko zarośnięte bujną tropikalną roślinnością. Dzisiaj minęliśmy równiez rejon słynnych plaż w okolicach Ixtapa, ciągnących sie wzdłuż pięknych plaż nad Bahia del Palmar (Palmowa Zatoka)- jest tu wprawdzie pięknie lecz nie czuć meksykańskiego klimatu – ekskluzywny kurort dla ludzi z kasą. Acapulco w którym spędzamy dzisiejszy wieczór i noc to najstarszy z nadmorskich meksykańskich kurortów, szokuje rozmachem turystyki, gigantycznymi hotelami, bogatym życiem nocnym, złocistymi plażami oraz śmiałymi nurkami skaczącymi do oceanu z wysokich brzegów wzgórza La Quebrada. Zatokę Acapulko (trzcinową) odkryli Hiszpanie już w 1512r, a od 1523r był to port który łączył wybrzeże Pacyfiku z miastem Meksyk. Od lat 40-tych poprzedniego wieku stało się ekskluzywnym nadmorskim kurortem. Wynajmujemy pokój w stosunkowo niedrogim jak na ten rejon hotelu niedaleko plaży za jedyne 40$ z basenem na terenie obiektu. Od Bielska przejechaliśmy już 38130 km. Ludzie do tej pory spotykani na trasie są niezwykle przyjaźni i uczynni.


27.10 – Późnym rankiem dalej na południowy-wschód drogą nr 200 wzdłuż Pacyfiku. Wjeżdżamy do regionu Oaxaca. Zakręty, wioski, a w wioskach co 200 m „topez”, czyli leżący policjant – betonowy, zazbrojony garb o wysokości 20-30 cm. Dziś pokonaliśmy około 300 sztuk takich „policjantów”. Zahaczam o „nich” podwoziem, trudno wybrać odpowiednią technikę przejazdu przez te przeszkody, próbuję po skosie- ciężko i trzeba bardzo zwalniać, jak na wprost wolno to dobijam podwoziem(miską lub tłumikiem), najlepiej wychodzi tak 30km/h z małym wyrzutem w górę. Jazda wygląda tak: dwójka,trójka i ponownie dwójka „topez”,trójka i tak bez końca, czasami 20sztuk po kolei- coś strasznego!!!. Przez cały dzień, od 1100 do 1900 pokonaliśmy tylko 400 km. Dupy bolą, bo gorąco, wilgotno i podskakujemy co chwilę w górę na „topezach”. Śpimy w hotelu przypominającym czasy kolonialne w Puerto Escondido, na samej plaży przy przepięknej zatoce Bahia Principal. Niezbyt droga miejscowość z typowym meksykańskim klimatem. Brukowany egzotyczny bulwar ,klimatyczne restauracje na samej plaży, cudowne miejsce do wypoczynku! Postanawiamy odpocząć w tym pięknym miejscu i pozostac tu dwa dni.


28.10 - poświęcamy dzień na odpoczynek w malowniczym miasteczku Puerto Escondido. Klimat tej malej miejscowości jest niepowtarzalny. Piękne, piaszczyste plaże, palmy - wspaniale - mamy hotel na samej plaży za 20$ pokój 2os. Nieskończona ilość kolorów kwiatów, sympatyczni, mili ludzie, woda +30C - tu naprawdę można odpocząć, aż żal będzie wyjeżdżać. Kąpiel w oceanie, swietne kolacje na plaży jest wspaniale i cudownie!!! Czas szybko płynie i już ponad tydzień, jak wyruszyliśmy z Phoenix w kierunku Meksyku. Korzystam z chwili wolnego czasu i dostępu do internetu, spróbuję więc krótko podsumować dotychczasowy przejazd przez to rozległe państwo:

. Jak na razie wszystko idzie OK, jedynie tropikalny klimat daje się we znaki - trochę męczy, bo od motorka gorąco, a przy tej wilgoci wszystko się lepi i klei, a pot leje się z nas wiadrami - chyba lepiej było jechać po

syberyjskich bezdrożach – to mniej męczyło. Droga przez Meksyk (najpierw nr 15 , później drogą nr 200 wzdłuż Pacyfiku, aż do tego momentu, czyli do Puerto Escondido), ta wzdłuż oceanu, to wąska z tysiącami zakrętów, z wieloma wioskami, w których najgorsze są poprzeczne garby odlane z zazbrojonego betonu, o wysokości 25-30 cm i rozlokowane co 200-300 m. To istny koszmar - zahaczam podnóżkami i skaczemy w górę co kawałek. Po całym dniu ma się tego już dość, bo garby są niejednokrotnie źle lub w ogóle nie oznakowane. Przejechanie więcej niz 400-500 km jednego dnia graniczy z cudem, o 18.00 robi się całkowicie ciemno - już dwa razy dostało nam się tak, że kończyliśmy jazdę po ciemku, a to dość niebezpieczne w tym kraju. Większe miasta na tej trasie to rzadkość i są oddalone sporo od siebie w związku z tym trzeba wcześnie myśleć o wynajęciu pokoju w hotelu bo później są z tym kłopoty. Następne zagrożenia to wszelakiej maści zwierzęta typu osły, świnie, kozy, psy, krowy, które co kawałek leżą rozjechane przy drogach, nikt tego nie sprząta - smród nie do opisania, np. z rozkładającej się na poboczu krowy którą zajadają sępy. Kierowcy też nie grzeszą kulturą, wyprzedzanie na trzeciego na zakrętach to dość popularne. Np. wczoraj mieliśmy szczęście, bo po zderzeniu autobusu z ciężarówką tylko nam udało się przejechać dalej. Poboczem, po odpięciu kufrów i przy pomocy żołnierzy, którzy zabezpieczali miejsce wypadku pokonaliśmy skraj buszu i pojechaliśmy dalej. Co do spotkań z podróżnikami na trasie, to jak na razie było dwoje Kanadyjczyków (ojciec z córką), którzy też jadą do Ushuaia oraz napotkaliśmy dwóch rowerzystów, którzy mijali się na drodze - jeden jechał z Argetyny na Alaskę, a drugi w przeciwnym kierunku. Jeśli chodzi o serdeczność mieszkających tu ludzi, to coś wspaniałego, przypominają mieszkańców Syberii – pomocni, uśmiechnięci, serdeczni. Jeszcze raz przypominam że mieliśmy stresujące zdarzenie na trasie - nie oddało nam karty kredytowej z automatu. Sobota - bank zamknięty, miejscowa policja pomogła nam odszukać pracowników banku i po 4 godz. udało się odzyskać kartę - ilu wspaniałych, przypadkowych, ludzi pomagało w tej operacji, to nie wspomnę - wszystko zakończyło się pomyślnie, a my wylądowaliśmy u poznanego tam motocyklisty, w willi nad Pacyfikiem, gdzie goszczono nas po królewsku. Całego tego zdarzenia nie da się opisać, bo to wielki stres i wielkie szczęście na raz. Już 3500 km od Phoenix i 38500 od wyjazdu z Bielska-Białej. Dzisiaj robimy dzień przerwy na odpoczynek i pranie. Stacjonujemy w hoteliku na samej plaży - jest cudownie: palmy, piękne fale, piękny piasek – cudowna atmosfera meksykańska – mariachi, tequila, margarita i słońce – 29C. Całe wybrzeże meksykańskie ma niezliczoną ilość barów i tu od rana do nocy miesza się te wspaniałe drinki takie jak : Margarita – podaję przepis – 3 części tequili, 1 część likieru Cointreau, 1 część soku z cytryny, lód,- wszystko umieścić w shakerze i dokładnie wymieszać – smakuje wybornie o każdej porze dnia! Jeszcze o samej tequilii – produkowana jest w Meksyku z kaktusa o nazwie, agawa. Do produkcji używane jest same jego serce, zwane „pina”. Na płaskowyżach środkowego Meksyku, jak okiem sięgnąć, rozciągają się pola z agawą. Tylko tam produkowana tequila opatrzona jest informacją „Denominacjon de Origen” ( oryginalna ) i ma prawo do tej nazwy. Inne destylaty i napoje alkoholowe produkowane z agawy nazywa się „mezcal” . Dzisiaj również leczymy nasze dupki, bo bolą, oj bolą - to wynik chyba upału połączonego z wilgocią.


29.10 - Wyjazd z Puerto Escondido o 10.00 rano na północ droga nr.131 w góry do miejscowości Oaxaca (czytaj Ochaka). W linii prostej wg. naszego GPS tylko 132km, naprawdę zrobiliśmy 270 km do 18.30 wieczorem. Nie było prostego odcinka o długości większej niż 50m. Droga z dziurami jak po nalotach dywanowych – ten, kto jechał przez albańskie góry, to może to sobie wyobrazić. To cos bardzo podobnego, jedynie roślinność bujna i wspaniała, - soczysta zielen i niezmierzona ilość kolorowych kwiatów. Jedzie się wśród nich, jak tunelu, układają się wzdłuż drogi szpalerami. Docieramy do stolicy regionu 260tyś miasta Oaxaca na wysokości 950m.n.p.m. W samym centrum wynajmujemy tani, bardzo ładny i czysty pokój w hotelu St. Antonio, z typową atrialna zabudową za 20$ - przestronnie ,czyściutko,super!. Wieczorem wyprawa w miasto o cudownym klimacie i wspanialej atmosferze starej, kolonialnej, hiszpańskiej zabudowy, z mnóstwem kawiarenek i restauracji. Nieodłącznym akcentem jest zewsząd płynąca muzyka mariachi. Klimat zbliżającego się dnia zmarłych dodaje uroku temu miejscu. Ten czas, to dni zabawy i przebierania się, a trupia czaszka i kościotrup to nierozłączny element parad i maszkarad. Tu trzeba być, aby poczuć ten klimat - wszyscy ludzie bawią się, są uśmiechnięci, szczęśliwi ! O wyjątkowości tego miejsca stanowi atmosfera spokoju i odosobnienia. Suchy górski gorący klimat,wiekowe budowle, kościoły, domy, zacienione place, gościnne restauracyjki i kawiarnie dopełniają całości. Jeszcze tego dnia zwiedzamy przepiękną katedrę Santo Domingo z niezwykle ciekawie zdobionym barokowym wnętrzem, złoto olśniewa blaskiem i dosłownie „kipi” ze ścian i sklepień. Kościół powstał w latach 1570-1608 i przynależał do klasztoru Dominikanów ( chronili oni miejscowych Indian przed represjami kolonizatorów)

30.10 - kupujemy wycieczkę za 18$ od osoby i zwiedzamy:

EL TULE – znajduje się tu 2000- letnie drzewo El Arbol del Tule, ahuehuete - odmiana cyprysu,- największe na Świecie 42 m wysokości, 58m obwód pnia - stojące przy starym, XVII-to wiecznym kościółku Santa Maria.

TLACOLULA -kościół pw. Sinior Tlacolula założony przez Dominikanów, wokół którego rozlokowali swój bazar tutejsi Indianie (Mercado De Indios) - najważniejszy targ w dolinie Valles Centrales. To, co tam zobaczyliśmy przerosło nasza wyobraźnię - folklor do granic możliwości, tego nie da się opisać, jak ci malutcy Indianie wspaniale się bawią i uczestniczą w toczącym się tam bazarowym handlu - cos wspaniałego i dziwnego zarazem.

MITLA – główny ośrodek religijny Zapoteków z nie mającymi sobie równych w całym Meksyku, z prekolumbijskimi kamiennymi mozaikami i ruinami ich świątyni pamiętającej jeszcze czasy Azteków – przepięknie i monumentalnie! Ciekawostką związaną z Zapotekami jest to, że społeczność była całkowicie zdominowana przez kapłanów, a w czasie krwawych rytuałów wyrywano serca żywym ofiarom. Za czasów najazdu Hiszpanów w 1590r wśród ruin postawiono kościół - Iglesia de San Pablo.

MONTE ALBANO - na wierzchołku góry, nieopodal Oaxaca cały kompleks piramid, gdzie Zapotekowie w tak cudownym miejscu założyli swoje miasto - świątynię. Rozległość i wielkość tego miejsca zmusza człowieka do wielkiej zadumy nad ich cywilizacja i nad stanem jej rozwoju w tamtych czasach - cos wspaniałego! Budowle położone na ściętym wierzchołku góry, 400m powyżej dna doliny w której leży miasto Oaxaca sięgają czasów 200 lat p.n.e. Główny plac przypominający boisko i ma wymiary 200m na 300m. Ze wzgórza roztacza sie rozległy widok na wszystkie okalające wzgórze doliny. Jesteśmy w tym cudownym miejscu do zachodu słońca, spacerujemy, napawamy sie widokami, w spokoju i zadumie odpoczywamy w atmosferze tego niezwykłego miejsca!

Późnym wieczorem wracamy do miasta i tu mały wywiad dla miejscowej telewizji, bo trafiamy na jakieś zawody enduro - wszyscy na KTM-ach - zawody krajowe, a baza w samym centrum miasta - jest wspaniale i bawimy się świetnie. Nasz kolega Marek jedzie dzielnie, choć preferuje nieco spartański styl bycia, ale po paru dniach jakoś udaje się to połączyć w jedno, jesteśmy razem, jedziemy razem i jest OK.


31.10 – Rano, jeszcze z siodła motocykla zwiedzamy Oaxaca i robimy zdjęcia, następnie w dalszą droge w kierunku San Cristobal de las Casas drogą nr.190. Dziś była wielka pomyłka i zrobiliśmy 120 km złą droga w górach – 3 godziny w plecy - 30km za Oaxaca na źle oznakowanym skrzyżowaniu pojechaliśmy w równoległą dolinę, GPS wskazywał dobry kierunek, wiec uśpiło to moją czujność, jednak gdy dolina zaczeła odchodzić na północ „sprawa się rypła” i trzeba sie było wracać. Zmieniono dzisiaj czas na zimowy i teraz już o 17.30 jest ciemno. Pokonaliśmy 410 km samych zakrętów.. O 19.00 jesteśmy ponownie nad Pacyfikiem w Tehuantepe – egzotycznym, starym mieście w Meksykańskim stylu. Folklor nie do opisania, próbujemy coś zjeść w jakiejś knajpie - bezskutecznie, ratuje nas miejscowy bazar i przygotowanie kanapek na hotelowym dziedzińcu. Pokój hotelowy to dzisiaj mała klitka ze szpitalnymi łóżkami i zakratowanymi żelaznymi oknami ,”klima” to stary brzęczący wentylator. Dzisiejszy dzień, to dzień zabawy i przebierania się za upiory.


1.11 – Od samego rana dalej drogą nr.190 na wschód. Najpierw był huraganowy wiatr, wiejący od gór w stronę Pacyfiku, a później w górach był ciąg dalszy wiatru, oraz samych zakrętów. Zmiana krajobrazu tropikalną roślinność zastępują sosny i inne drzewa iglaste-pięknie i bardziej swojsko! Wjeżdżamy do regionu Chiapas, pniemy sie mozolnie w górę i wieczorem docieramy do San Cristobal de las Casas 2163m.n.p.m. Nocujemy w tym starym mieście utrzymanym w kolonialnym stylu hiszpańskim. Wynajmujemy przyjemny pokój w hotelu i zwiedzamy to ciekawe miasto. Piękne uliczki, kameralna atmosfera. Dzisiaj pierwszy listopada - Święto Zmarłych - wszyscy mieszkańcy bawią się na rynku – są koncerty rockowe i parady przebierańców – my bierzemy w zabawie czynny udział, bawimy się świetnie, jest pięknie i wspaniale!!!. Wieczorem nieco zimno – tylko 14 stopni. Dziś przejechaliśmy tylko 370 km i wszystko po drodze oraz z motocyklem OK.


2.11 - Ten dzień poświęcamy na zwiedzanie okolic San Cristobal de las Casas. Jedziemy droga nr.199 do miejscowości Palenque, po drodze zwiedzając Cascade Aqua Azul - coś na wygląd przypominające Jeziora Plitwickie, tylko w scenerii tropikalnej roślinności i zieleni. Turkusowe wody rzeki Shumulha spływają kaskadami w dżungli, tworząc wodospady, jeziorka i rozlewiska. Do Palenque tylko 210 km, lecz same zakręty, a w wioskach "topezy" - po kilkanaście w jednej - 5 godzin w jedna stronę. Warto jednak do Palenque było pojechać, bo to, co tam zobaczyliśmy przerosło nasza wyobraźnię - przepięknie położony zespól starożytnych piramid i świątyń Majów, w samym centrum tropikalnej dżungli. Magiczny klimat tego miejsca powoduje że popada się w zadumę, a przebywanie w tych ruinach jest wielka przyjemnością! Miasto powstało 100 lat p.n.e. a jego rozkwit przypadał na lata 630-740 n.e. W ruinach tego miasta spędzamy całe popołudnie, rozkoszując sie atmosferą tego miejsca -szczególnie tą częścią ulokowaną głęboko w dżungli, gdzie docierają z jej głębi niespotykane dźwięki i odgłosy, a budowle pokrywa patyna czasu w postaci bujnej roślinności wyrastającej z monumentalnych budowli ! Późnym wieczorem wracamy do naszej bazy, czyli przyjemnego hoteliku w samym centrum San Cristobal de las Casas. W mieście dalej zabawy związane z Dniem Zadusznym. Marek tym razem pozostał w bazie i odpoczywał, uzupełniając sprzęt turystyczny i swoje siły! Jutro opuszczamy Meksyk i jedziemy na granice z Gwatemalą, ok.170km. Mamy nadzieję i myślimy ze sprawnie i bez problemów ją przekroczymy. Jak będziemy w Gwatemali, to podsumuje cały nasz przejazd po Meksyku. Od Bielska-Białej 40 000 km.

Krótkie podsumowanie podróży po Meksyku:

Meksyk to cudowny kraj do jazdy na motocyklu - jeszcze gdyby nie było we wioskach i miastach tych przeszkód w postaci „TOPEZ”, to by było całkiem cudownie! Trzeba być jednak przygotowany na wiele trudnych i uciążliwych sytuacji i doznań!!! Tu można zapomnieć o wielkich dziennych przebiegach - 400km po tych górach i z tymi „topezami”, to i tak jest bardzo dużo, a o tej porze roku kiedy my go przemierzaliśmy dzień był bardzo krótki i wcześnie robiło się ciemno. Autostrady niestety płatne, i to słono, za odcinki 50-60km ok. 5$ od motocykla - jedna taryfa, jak za auto. Drogi zasadniczo dobre i nieźle oznakowane, poza małym wyjątkiem gdy jechaliśmy trzeciorzędną drogą w górach. Ceny hoteli za pokój 2 os w niezłym standardzie. - 150 do 250 Pessos (1$ = 10,70 Pessos MEX), wieloosobowe nory można wynająć juz od 5$, lecz urągają czasem one ludzkiej (czytaj-naszej) godności . Paliwo 92 oktan dostępne bez problemu w dość gęstej sieci państwowych stacji - 7.50 Pessos za litr czyli około 0,70$. Ludzie niezwykle mili i uczynni, nie spotkaliśmy się z żadnym bandytyzmem i złodziejstwem, nawet z opowiadań napotkanych turystów. Dobry dostęp do internetu w każdym, nawet małym miasteczku – 1 godzina 6–7 Pessos. Trzeba być przygotowanym na upały i bardzo dużą wilgotność powietrza, która to najbardziej daje się we znaki. Zachęcamy do odwiedzenia tego państwa na motocyklu. To chyba tyle naprędce - jeśli ktoś ma jakieś specjalne pytania, to szczegółowo, w miarę możliwości odpowiem! Jak zwykle, z planowanych 3400 km na przejazd przez ten kraj zrobiło się 4500 km, a od naszego domu już 40tyś. km.


3.11 - Wyjechaliśmy z San Cristobal de las Casas drogą nr.190 i wcześnie rano stanęliśmy na granicy z Gwatemalą, pokonawszy ok. 180 km. Formalności graniczne po stronie Meksyku trwają 30 minut - zamykamy zabezpieczenie celne na motocykl, które gwarantowane było moją kartą kredytową i zdajemy dokumenty wystawione przy wjeździe na osobę - wszystko bez opłat. Granica gwatemalska - odprawa błyskawicznie - 1,5 godz i jedziemy dalej. Wystawienie zabezpieczenia celnego na motocykl kosztuje 41 Quetzales (1$ = 7,45 Quetzales), a odprawa osobista na dwie osoby 5$ - to wszystkie koszta i już jesteśmy w Gwatemali. Jedziemy jeszcze tego dnia około 100 km i zatrzymujemy się w bardzo schludnym rodzinnym hoteliku w miejscowości Huehuetenahango przy drodze nr CA1 (szukaliśmy długo hotelu, bo inne swoim standardem przypominały slamsy lub nory – horror! ). Ten rejon Gwatemali to wysokie góry i temp. tylko w granicach 15-16C. Totalny brak restauracji o ludzkim wyglądzie! Idziemy wcześnie spać i postanawiamy następnego dnia wcześniej wyjechać.



4.11 - Już o 8.30 wyjazd z miejscowości Huehuetenahango i jesteśmy na trasie. Jedziemy dalej, drogą nr CA1 – 150 km przed Ciudad de Guatemala zjeżdżamy z trasy nad jezioro „Lide Atitlan”, pięknie położone, pomiędzy górami pod czynnym do tej pory wulkanem. Leży ono na wysokości 1500 m n.p.m., a zjazd do jego brzegów nastąpił z przełęczy położonej na 3 tys.m.n.p.m. Tu pokazał się nam cały obraz tragedii, jaka musiała się tu odbywać miesiąc temu, podczas wielkiego huraganu połączonego z ulewnymi deszczami. Pozrywane mosty, błoto, teraz już prawie wyschnięte zalega w niektórych miejscach kilkumetrową warstwą - ludzie naprawiający swe domy - coś strasznego. Do tego ci biedni, mali ludzie, miejscowi Indianie którzy i bez tej tragedii żyją bardzo prymitywnie. Błoto spływało z gór łącznie z ich domami, mamy to wszystko utrwalone na zdjęciach. Odległość 22 km pokonujemy w 1 godz. i z trudnościami docieramy do San Pedro de Laguna, małej miejscowości położonej nad samym brzegiem jeziora. Tu sporo turystów, którzy tu docierają małymi łódeczkami z położonego po drugiej stronie miasta, portu Panajachel. Jadąc tu myśleliśmy, że na drugą stronę, do tego miasta popłyniemy promem, lecz to okazało się nie możliwe – promu po prostu nie ma ,a łódeczki są za małe aby pomieścić nasze motocykle. Widoki z brzegów jeziora na jego tafle w otoczeniu wysokich gór i wulkanów przepiękne i wspaniałe. Wracamy więc tą samą drogą do głównej trasy CA1 (warto było tam pojechać, bo pozostaną niezapomniane wrażenia). Zatrzymujemy się na dzisiejszą noc w miejscowości Antigua. Pięknie położona, stara stolica Guatemali o niepowtarzalnym charakterze europejskiej, kolonialnej Hiszpanii sprzed 200-300 laty. Mnóstwo kościołów - niektóre prawie w ruinie po trzęsieniach ziemi, które nawiedzały ten rejon wielokrotnie. Brukowane uliczki, nad miastem dominuje widok wulkanu Atitlan3357m.n.p.m. Wynajmujemy pokój w hoteliku San Vicente o fantastycznym kolonialnym klimacie. Wieczorem bawimy się świetnie w atmosferze tego ślicznego miasta !


5.11 – Rano, przy pięknej pogodzie, jeszcze parę zdjęć ze wspaniałego miasta Antigua i ruszamy w dalszą trasę - kierunek Honduras. Po drodze musimy minąć stolicę Guatemala City - istny horror - wielkie miasto, wielki ruch, kompletny brak oznaczeń - wielokrotnie błądzimy. Po 2 godz. udaje nam się wyjechać z miasta drogą CA 9 w kierunku na Zacapa, gdzie skręcamy na drogę CA10 i jedziemy w kierunku przejścia. Granica z Hondurasem bez problemu, po jednej godzinie jesteśmy odprawieni. Koszty to 30$ za zabezpieczenie celne motocykla i po 3$ od osoby za odprawę - na wszystko są urzędowe kwity, bez łapówkarstwa. Po przekroczeniu granicy dzisiejszy wieczór i noc stacjonujemy w małym mieście Copan, nieopodal najsłynniejszych ruin świątyń i piramid Majów w Hondurasie. Piękny, kameralny hotelik, ceny nie wygórowane, świetne, tanie restauracyjki, sporo turystów, ale tych bardziej kwalifikowanych. Za 90 Lempiras można zjeść świetny stek - 1$ to 18.80 Lempiras.


6.11 – Do godziny 13 zwiedzamy zespół świątyń i piramid Majów w Copan. Całość leży w dżungli, więc odgłosy zwierząt nadają temu miejscu szczególny klimat. To zmusza do refleksji i zadumy nad tą minioną kulturą. Skala, rozmach i potęga budowli budzą podziw. Po zwiedzaniu wracamy na trasę. Jedziemy dalej droga CA 11, później CA 4, do San Pedro Sula, a następnie CA 5 w kierunku Tegucigalpa. W odległości 55 km za San Pedro dopada nas taka ulewa, ze trudno opisać. Stoimy pod jakąś wiatą do zmroku. Potem ruszamy, bo co robić? Okazuje się że tutaj tak leje od 10 dni. W tej straszliwej ulewie docieramy do hotelu który prowadzi włosko-honduraskie małżeństwo. Niestety bez Marka, gubił się w tej ulewie gdzieś na trasie.. Tego dnia pokonaliśmy 220 km.- od Bielska 41215 km. Potwornie wilgotno, temperatura 26-28 C, o 17 jest już ciemno jak w nocy. Wielkie suszenie i wielkie szczęście że udało nam się znaleźć dach nad głową na dzisiejszą noc!!!


7.11 – Rano pogoda okazuje się nam pięknym słońcem! Dosuszamy wszystko i ruszamy dalej. Jedziemy drogą CA 5 przez stolicę Hondurasu - Tegucigalpa – niezbyt rozlegle miasto położone pośród gór. Następnie, dalej na południe, do Choluteca i droga CA3 do granicy z Nikaragua. Odprawa trwa 30 minut. Koszty: 3$ za osobę w Hondurasie i 7$ za osobę w Nikaragui. Bez opłat za motocykl! Na przejściu wielki bałagan najpierw przejechaliśmy granicę bez odprawy i gdy zorientowaliśmy się że jesteśmy już w Nikaragui musieliśmy powrócić aby się odprawić. Pierwsze wrżenie to straszna bieda, brud i niesamowity bałagan. Droga od granicy, częściowo bita, szutrowa prowadzi przez biedne i zaniedbane wioski- koszmar! Nocujemy w hotelu w Chinandega- standart tragedia! Jedynie właściciele sympatyczni pomagają w wymianie pieniędzy i w zdobyciu produktów na dzisiejszą kolację. Waluta tego państwa to Cordobas; 1$ = 18,10 Cordobas. Dzisiaj pokonaliśmy 477 km


8.11- Rano wyjazd z hotelu. Marek nadal nie dojechał do nas, ale mamy od niego informację, poprzez Marcina że jest jeszcze w Hondurasie, 130 km za nami. Jedziemy drogą NIC 24 do starej stolicy Nikaragui, miejscowości Leon - mocno reklamowaną w przewodnikach. Okazuje się ona zrujnowaną, brudną nie do opisania miejscowością, pozbawioną totalnie ruchu turystycznego - wszystko się wali, śmierdzi, a dziury w drodze są takie, że całe koło wpada. Robimy parę zdjęć, szczególnie katedry, w której modlił się nasz Papież i uciekamy z tego miasta, podążając najpierw drogą NIC 12, a później NIC 28, w kierunku stolicy – Managui. Miasto zwiedzamy z motocykla i następnie dalej drogą NIC4 jedziemy do równie mocno reklamowanego starego miasta kolonialnego – Granady. Miejscowość położona jest u stóp wulkanu nad jeziorem Nikaragua – jest zdecydowanie lepiej i czyściej niż w pozostałych miejscach tego państwa, ale daleko temu miastu do Antiguy czy Oaxaca. Wszystko zaniedbane , elewacje brudne i zamszałe od panującej tu wilgoci, brudno i biednie! Mamy szczęście że hotel nad samym brzegiem jeziora, prowadzony przez Włochów jest czyściutki i z miłą obsługą.(Hotel El Maltease www.nicatour.net prowadzi go Maria Murrillo Lopez tel. 0039 335 7449525 lub Włochy tel. 00505 5527641 ).Jesteśmy tu już o 13.00, więc na świeżo przekazuję relację po zwiedzeniu miasta, na gorąco, bo jeszcze teraz o 19.10 temperatura wynosi 30C.

Podsumuję zatem nasz przejazd przez Gwatemalę, Honduras i Nikaraguę. Gwatemala i Honduras to podobne państwa, o podobnym klimacie i krajobrazach - wewnątrz góry (w Gwatemali zdecydowanie najwyższe), z klimatem takim że występują nawet lasy sosnowe, a o tej porze roku kiedy my przemierzamy te rejony bywało bardzo zimno,- nad oceanami tropik, roślinność tropikalna, gorąc i wilgoć nie do opisania. Ludzie pogodni, lecz nie tak spontaniczni i serdeczni jak Meksykanie. Drogi nie najgorsze i nieźle oznakowane, poza stolicą Gwatemali i Nikaraguą. Zagrożenia to wszechobecne różnej maści i rasy zwierzęta. Paliwo w podobnej cenie - po przeliczeniu ok. 1$ za litr. Generalnie wszędzie widać biedę i ubóstwo, lecz to, w porównaniu z Nikaraguą jest pięknem - ten kraj robi od samego wjazdu najgorsze wrażenie - totalny brud, smród i okropna bieda, wszystko to powoduje, że przebywanie w tym kraju jest mocno przygnębiające. Do tej pory widać skutki wojny domowej z lat 90-tych. Jak na razie w żadnym z tych krajów nie czuliśmy najmniejszego zagrożenia, w Nikaragui jest zdecydowanie więcej żebrzących i to w sposób czasem nachalny. Hotele o różnym standardzie i czasem nie korespondują z ceną 15-25$ za pokój 2 osobowy (cena zależy również od tego, czy pokój wyposażony jest w klimatyzację, czy tylko wentylator). Główne atrakcje turystyczne opisałem wcześniej - nie byliśmy jedynie w Tical w Gwatemali (świątynie Majów położone w dżungli, ale zwiedziliśmy podobne miejsce w Hondurasie - Copan - coś wspaniałego te świątynie w dżungli, ta roślinność, zwierzęta, ptaki i dźwięki dochodzące z dżungli - to wszystko robi niesamowite wrażenie, tym bardziej, że jest tam spokój i niezbyt wielu turystów, szczególnie wcześnie rano. To tyle naszych refleksji na gorąco! Czekamy na Marka, może się odnajdzie. Jutro na granicę z Kostaryką.


9.11 –Rano kiepska pogoda, ze zwiedzania wyspy „Isla de Ometepe”,na jeziorze Nicaragua, na której znajdują się dwa wulkany, niestety nici. Chmury leżą na ziemi, pada. Jedziemy do granicy z Kostaryką. Po stronie Nikaragui płacimy po 3$ od osoby. W Kostaryce płacimy tylko za motocykl – 14$ i jedziemy dalej. Od granicy już razem z Markiem (dojechał do nas na przejściu)- droga nr 1 na południe. Zatrzymujemy się w miejscowości Liberia, w hotelu przy drodze, pijemy miejscowy alkohol – Guaro Cacique, rozmowy z miłymi gospodarzami. Przeskok cywilizacyjny, Kostaryka to zdecydowanie bardziej cywilizowany kraj w porównaniu z Nikaraguą. Dziś pokonaliśmy 200 km.


10.11 - Od samego rana pada, jedziemy trasą nr 2 wg oznakowania w Kostaryce,-”Panamericana” ma oznaczenie nr 1, ale widocznie każdy kraj ma tez swoje oznakowania dróg i ich używa. W stolicy – San Hose ulewa, ale jest dość ciepło - 22C. Jedziemy dalej w deszczu na południe. Zaczynają się góry, na wysokości 2000 m wjeżdżamy w chmury i zaczyna się robić bardzo zimno, a ulewa przeistacza się w ścianę deszczu - jedziemy dalej, nic nie widać - taka mgła i deszcz. Robi się naprawdę zimno, a na wysokości 3300 m, na przełęczy, jest tylko 5C. Jesteśmy skostniali z zimna i przemoczeni do suchej nitki. Góry, nie wiadomo, co robić? Marek nie może zejść z moto, tak zgrabiał z zimna. -Wiecie co? Jak by mi ktoś powiedział, że tak zmarzniemy w Kostaryce, to bym go wyśmiał, a tu naprawdę nie ma się z czego śmiać. Jedziemy dalej, góry bardzo wysokie, cały czas powyżej 3000 m. Po 30 km mamy szczęście i jest jakaś restauracja, okazuje się ze są też jakieś domki kempingowe obok - jesteśmy uratowani. Tak leje, że wiadrami woda leci z nieba, okropnie przy tym zimno i mgła. Nie pamiętam kiedy byłem tak zmarznięty - normalnie szczyrkałem zębami , a odruch ten był nie do opanowania. Gorąca herbata i 0,75l rumu na trzech pomogło. O 20.30 byliśmy już w łóżkach, ale wilgoć i zimno w tych domkach potworne, na szczęście chyba właściciel zna tę sytuację, bo jest podgrzewany elektrycznie koc.


11.11 - Rano dalej leje na szczęście jest cieplej – 12C, trochę podsuszeni przy pomocy suszarki ubieramy się szczelnie i o 9.00 ruszamy dalej. Po 20 km zjazd z gór i szybko trzeba się rozbierać, bo wychodzi słońce i totalna zmiana temperatur. W naszych przeciwdeszczówkach i podpinkach przy 28C można się rozpłynąć z gorąca w parę chwil – tak nas szkoli ta Kostaryka. Spotykamy Amerykanina który na BMW R1100GS wraca z Uschuaia - już 8 miesięcy w drodze - objechał wokół całą Amerykę Południową - mamy trochę informacji o przeprawie dalej z Panamy. Jedziemy dalej droga nr.1 na południe, 80km przed granicą z Panamą ponownie tropikalna ulewa, tyle że teraz jest ciepło – 28C. Jedziemy w deszczu i w deszczu przekraczamy granice z Panamą. Po 1godz. i bez kosztów po obu stronach jesteśmy odprawieni. Ruszamy do najbliższego hotelu - ulewa nie daje za wygraną. Jest ciemno, z trudem w tej ulewie, po 25km, znajdujemy hotelik. Szczęśliwi, że mamy łóżko, pijemy miejscowe panamskie piwko z miejscowymi miłymi gospodarzami. Mam tu też dostęp do internetu i pisze te parę zdań na bieżąco!


Parę słów jeszcze o Kostaryce - kraj na pewno najbardziej cywilizowany z dotychczas przemierzanych w centralnej Ameryce. Kraj, jak ktoś powiedział, bez historii. To, co tu zadziwia, to kolorystyka i bogactwo przyrody - do zwiedzania w zasadzie nic nie ma. Właśnie ta przyroda, przy lepszej pogodzie, jest warta pooglądania i nacieszenia swoich zmysłów - w górach gdy pogoda jest piękna zapewne też jest pięknie, a krajobrazy są fantastyczne, ale nam we mgle, a raczej w chmurach nie dane było zobaczyć prawie niczego – szkoda! Pieniądze - Colones 1$=490Colones. Paliwo - 458 Colones za 1 litr. Hotele, jak wszędzie w tym rejonie 15-25$ za pokój 2-osobowy. Ludzie ładnie ubrani, widać wyższy standard życia, oczywiście widać też biedniejsze domeczki, ale wszystko bardziej uporządkowane - po Nikaragui to jakby inny świat. Wczoraj i dzisiaj przejechaliśmy łącznie 630km. Od Bielska-Białej – 42718km. Motocykl, jak na razie spisuje się świetnie. Jedyna usterka to popsuł się system ABS - stało się to samo, co w tym motocyklu, którym jechaliśmy do Władywostoku - jest to widać wada fabryczna tych motocykli, przynajmniej w tych rocznikach i firma BMW powinna wymieniać te systemy bezpłatnie. Nasze oba motocykle są potwierdzeniem tej teorii!!! - usterka w obu nastąpiła po podobnym przebiegu, ok. 80 tys. km. Na szczęście bez ABS'u da się dalej bezpiecznie jechać, a w motocyklach jest to system sięgający nie tak odległych czasów, jednak za który to system trzeba było sporo zapłacić przy zakupie. Wymiana systemu na nowy to koszt 5000 PLN - trzeba przyznać ze sporo - co na to firma BMW!


12.11 - Po wczorajszej ulewie typu oberwanie chmury suszymy wszystko, co jest konieczne do dalszej jazdy, na szczęście jest słonecznie i gorąco - 28C. Droga świetna, w wielu fragmentach dwujezdniowa, betonowa, po takiej drodze kilometry szybko uciekają i po paru godzinach jesteśmy już 70 km od Pamana City, ale to by było za piękne; mamy do pokonania ostatnie pasmo górskie przed Kanałem Panamskim a na niebie ponownie czarno. Szybko zawracamy i z pomocą miejscowych sprzedawców ananasów udaje nam się w ostatniej chwili ulokować w hotelu - następne parę godzin to monsunowa ulewa - to trudno opisać to trzeba przeżyć - woda leje się z nieba wiadrami, a wszystko zamienia się w rzeki płynącej wody. Jazda w takim deszczu jest po prostu niemożliwa. Mieliśmy oblewać dojazd do panama City a siedzimy pod dachem i czekamy aby dało się pójść do sklepu oddalonego 1 km od hotelu kupić coś do jedzenia i „picia”. Po paru godzinach przestaje padać, miejscowy sklep jest dobrze zaopatrzony, a ceny niskie, więc wznosimy symboliczny toast za dotarcie co prawda jeszcze nie do samego miasta, ale już prawie na jego przedmieścia. Panama to kraj bardzo cywilizowany - waluta tutejsza to Balboa równy jednemu dolarowi - to jest trochę dziwne, bo te pieniądze są akceptowane tylko z nazwy i jako drobne w monetach, natomiast banknoty to amerykańskie dolary - po prostu papierowych tutejszych panamskich banknotów nie ma! Paliwo tez tanie 2,70$ za galon 95-oktanowej etyliny.


13.11 - Rano ponownie upał i słonecznie. O 12.00 czasu miejscowego (- 6 godz. do Polski ) przekraczamy Kanał Panamski i wykonujemy całą sesję zdjęciową na tle przepięknego mostu, szeroko i wysoko rozpostartego pomiędzy oboma brzegami. Piękny widok i piękna pogoda po 22 dniach i przejechaniu 7900km od granicy USA –Meksyk - po pokonaniu Meksyku, Gwatemali, Hondurasu, Nikaragui, Kostaryki i Panamy dotarliśmy na sam koniec Ameryki Środkowej i zamknęliśmy następny etap naszej podroży! (ponownie dużo więcej, niż planowaliśmy). Teraz jeszcze dojazd kilkanaście km do centrum - i właśnie niby tak pięknie a w jednej chwili nadchodzi wielka czarna chmura znad Pacyfiku i ponownie pompa z nieba trwa parę godzin, a my uwięzieni na jakiejś stacji Shella patrzymy jak wszystko w mieście zamienia się w jeziora i rzeki - ciekawy widok! Tu poznajemy przemiłych policjantów panamskich, którzy po zakończeniu ulewy (3godziny), pomagają nam zakwaterować się w dobrym i, jak na to miasto, tanim hotelu z basenem za 22$ pokój 2 os. - ścisłe centrum miasta i jest garaż na moto. ( „Euro Hotel” via. Espana 33 tel.263-0802 e-mail eurohotel@cwpanama.net Parę ulic dalej jest salon BMW, więc jutro wymiana oleju oraz szukanie przewoźnika na nasze BMW i nas do Ekwadoru lub, alternatywnie, Kolumbii - podobno dealer BMW ma tu dobre układy z przewoźnikami bo większość podróżników motocyklowych jeździ beemkami i korzysta z jego pomocy – jutro zobaczymy!


14.11 - Roboczy dzień - już o 8.00 jesteśmy w miejscowym salonie BMW Bawarian Motors. Wymieniam olej i filtry, oleju i powietrza. Wpisuję się w księgę gości, podróżników jadących na motocyklach BMW i odwiedzających ten serwis w Panamie - jest ich spora ilość! Tu dowiadujemy się o adresie firmy przewozowej, która lotniczo przewiezie nasze motocykle do Quito w Ekwadorze. Po rozmowie telefonicznej z firmą GIRAR, która mieści się za Międzynarodowym Lotniskiem, w porcie lotniczym Cargo, ustalamy, że o 12.00 dostarczymy motocykle, a koszt przewozu wynosić będzie na trasie Panama – Quito – 650$ od sztuki. Marek wielce zawiedziony, bo cena nie zależy od wagi, lecz prawdopodobnie od objętości specjalnej palety (motocykl jest ustawiony na specjalnej palecie i mocno przymocowany). Po drodze na lotnisko zajeżdżamy jeszcze do Ambasady Polski, aby porozmawiać z Ambasadorem - sympatyczny Ambasador pan Marek Makowski udziela nam paru rad o panujących w tym państwie sytuacjach i zwyczajach. Jest to kraj ponoć najbezpieczniejszy ze wszystkich w Ameryce Środkowej, a Polonia liczy około 70 osób. Z Ambasady prosto na lotnisko kupić bilety lotnicze - formalności oraz wybranie przewoźnika zajmują nam ok. 3 godz. i przebiegają bezproblemowo. Wybieramy linie kolumbijskie „Avianka”, a bilety lotnicze kupujemy za jedyne 350$ od osoby. W środę o 12.00 przez Bogotę (Kolumbia) lecimy do stolicy Ekwadoru, Quito. Lądowanie o 18.10, jak widać jedną nogą już jesteśmy w tym państwie. Motocykle mają być do odbioru w piątek rano. Rozważaliśmy przejazd jakimś statkiem z Colon lub Panamy, lecz po wielu rozmowach okazało się ze nie ma regularnego połączenia promowego, są jedynie jakieś możliwości popłynięcia jakimś tam statkiem towarowym. Zrobił tak napotkany Amerykanin na BMW1100GS w drodze powrotnej z Ameryki Południowej, ale płynął 5 dni z Kolumbii do Panamy, a koszt wyniósł 250$ za moto i 250$ za niego samego. Odradzał tę wersję, bo przez te dni spał na pokładzie i miał wielkie kłopoty z celnikami w portach przy załadunku i wyładunku. Tak więc „suma summarum” wybraliśmy wariant najbezpieczniejszy i cenowo chyba tańszy, licząc, że przejazd przez Kolumbie do Quito w Ekwadorze - ponad 2000 km - zajął by nam jeszcze około tygodnia, koszty byłyby może wyższe niż samolotem bezpośrednio, poza tym tak właśnie od początku planowaliśmy, że zrobimy!


15.11- Zwiedzamy miasto Panama i pakujemy się do samolotu - wszędzie poruszamy się taksówkami - są tu wyjątkowo tanie - cale miasto można przejechać za 2$. W zasadzie wszystko jest tu bardzo tanie, tak przynajmniej o 40% w stosunku do Polski. Panama jako miasto, niezbyt rozległa i przypomina taki malutki Hong Kong ( ok. milion mieszkańców). Klimat również podobny, a ludzie żyją z handlu i z obsługi wielkiego portu, każdy bank Świata ma tu też swoje przedstawicielstwo. Miasto jest czyste, ale nie ma tu zbyt wiele do zwiedzania. Ciekawostką jest fakt, że malowanie graffiti na autobusach w Panamie jest legalne, wręcz popierane przez lokalne władze, a skutek jest taki, że w całym mieście nie ma dwóch identycznych autobusów. Wiemy też, że te deszcze to nic nadzwyczajnego o tej porze roku - tu po prostu teraz jest ponoć zima (25-29C), ale już za dwa tygodnie nie zobaczy się deszczu i nastanie, powiedzmy, suche lato z temp. 35C i wilgotnością 80% - teraz jest100%..



16.11 – Rano taxi na lotnisko i lecimy przez Kolumbię do Ekwadoru.


17.11 - Witamy ze stolicy Ekwadoru Quito!!! Tak więc jesteśmy już na Równiku, w mieście położonym wśród gór, na wysokości 2800 m.n.pm. Miasto ciągnie się na długości 65 km i jest szerokie na 3-4 km. Liczba mieszkańców to 2 miliony. Jest bardzo czysto, schludnie i pięknie. Temperatura o tej porze roku to 14C w nocy i 25C w dzień. Lot bez problemów, kolumbijską linią Avianka z międzylądowaniem w Bogocie. Na tym lotnisku spotykamy miłą grupę pań - kwalifikowanych turystek, które pod przewodnictwem pani Małgosi z Bydgoszczy zwiedzają państwa Ameryki Środkowej i Południowej. Niestety po wylądowaniu na lotnisku w Quito spotyka nas niemiłe zdarzenie z udziałem emigrantów z Polski, którzy tu prowadzą hotel. Po owe panie przyjechał autobusik, więc pytamy, czy może mają w ich hotelu jakieś miejsca. Właściciel, mąż owej Polki odpowiada – „wsiadać, coś się załatwi.” - jedziemy. Po przyjeździe okazuje się, że oferują pokoje w jakiejś szalonej, absurdalnej cenie, i do tego małe jednoosobowe klitki. Na koniec arogancka pani właścicielka chce nas skasować za przejazd tak jak 3xTAXI czyli po 5$ dolarów od osoby-(podczas jazdy autobusikiem mąż właścicielki sygnalizuje że cena na lotnisko wynosi 3-5$ aby wszyscy o tym wiedzieli i nie dali się oszukać podczas pobytu nieuczciwym taksówkarzom ) . Płacimy więc tak, jak za taksówkę z lotniska do tego miejsca tylko 5$ za nas i z niesmakiem opuszczamy w trojkę to miejsce. Arogancja i pazerność na pieniądze nie zna granic - tylko dlaczego to się odbywa z udziałem naszych rodaków? Dokładnie na przeciwko tego niefortunnego hotelu "Cayman", wynajmujemy piękne pokoiki, za połowę ceny, u bardzo miłych i serdecznych Ekwadorczyków - goszczą nas kolacją, a w cenie pokoju mamy jeszcze dodatkowo śniadanie My płacimy 24$ za pokój 2 os., a Marek 10$. Mamy miejsce na motocykle i jest fantastycznie!!! Pozdrawiamy serdecznie z tego miejsca panie podróżniczki z Polski, bo mieliśmy z nimi spędzić wieczór, a z powodu tego zdarzenia nie doszło do tego. One miały po prostu wykupioną wycieczkę z Polski i musiały tam pozostać. Jeszcze dzisiaj kiedy piszę tę wiadomość czuję niesmak wczorajszego zajścia z naszymi rodakami prowadzącymi tu ten nieszczęsny hotel - jak niedużo potrzeba, aby zarozumialstwo i pazerność Polaków na obczyźnie dała cały obraz tego co w naszym narodzie najgorsze! U naszych gospodarzy Diany i Fernanda - typowych miejscowych potomków Indian - czujemy się jak u siebie w domu – wspaniali, ciepli, otwarci i serdeczni ludzie (podaję adres ich hotelu, może ktoś w przyszłości będzie chciał skorzystać: Quito, ul. Juan Rodriguez 7-36 tel. 2237 755, e-mail: arcfersol@yahoo.com, www.hostalarcodelsol.com; podaję również adres czystego i taniego hotelu w centrum Panamy: EURO Hotel ul. Via Espana nr 33, tel. 2630802, e-mail: eurohotel@cwpanama.net ). Małgosia i Marek mają lekkie kłopoty z oddychaniem, ale to zapewne skutki przeziębienia i wysokości, na której się znajdujemy - ja przeszedłem apogeum przeziębienia jeszcze w Panamie, a oni dopiero tutaj. Cały dzień razem z Gosią zwiedzaliśmy stare miasto - trafiliśmy na okres jakiś zamieszek związanych z korupcją panującą w tym kraju i czuliśmy się trochę jak w Polsce za czasów stanu wojennego - wszędzie uzbrojona policja, wojsko, psy, tarcze, pały i pancerne auta z armatkami wodnymi. Miasto ciekawe, sporo zabytków, niewielu turystów - na szczęście wszędzie był spokój i żadnych rozruchów i zamieszek. Ja dopiero odczułem skutki wysokości wchodząc na wieżę Katedry górującej nad miastem, z której roztacza się piękny widok na całą okolicę - zadyszka i walenie serca! Do starego miasta powróciliśmy jeszcze raz, po zmroku ale okazało się ze życie turystyczne o tej porze prawie zupełnie zamiera, zabytki kiepsko wyeksponowane światłem, jakoś pusto i nieciekawie, wręcz trochę strasznie. Pod Parlamentem jakiś więc, a policji i wojska dalej wszędzie pełno. Wracamy do naszego hoteliku taksówką i ku naszemu zaskoczeniu, dwie ulice przed naszym miejscem zakwaterowania, napotykamy na małym placu na jakieś spotkanie motocyklowe – okazuje się, że to miejscowy klub organizuje zlot motocyklowy. Przybyli tu także motocykliści z Kolumbii – potwierdzają, że nie istnieje regularne połączenie promowe z Kolumbii do Panamy. Po drodze mieli wielkie opady deszczu, bo to taka pora roku - jechali 3dni niespełna 900km - wysokie góry, same zakręty, zimno. Poznaliśmy ciekawego prezesa klubu z Quito - Fernando Maldonado, e-mail: quitobikersferst@hotmail.com .Jak odbierzemy motocykle 18.11, to podjedziemy i będziemy uczestniczyć w imprezie. Była również regionalna kolacja połączona z konsumpcją pieczonej świnki morskiej -ekwadorskiego przysmaku - nam nie przypadła do gustu ta potrawa, łykowata i budząca lekki niesmak- mały gryzoń z czterema nóżkami przypominający szczura.

18.11 – Gosia czuje się dzisiaj już prawie zupełnie dobrze. Rano Fernando, nasz gospodarz z hotelu, dzwoni do firmy spedycyjnej, kiedy do odbioru będą nasze motocykle. O 10 dostajemy wiadomość, że nasze motocykle są do odbioru w magazynach cargo na lotnisku w Quito. Od 11 rozpoczyna się procedura odbioru, a tak naprawdę to wyrywania naszych motocykli - to, co nas spotkało podczas odbioru przerosło naszą wyobraźnię. ludzie biegają, nie wiadomo o co chodzi i jak po kolei i co załatwiać. Jesteśmy wobec takiej sytuacji zmuszeni wynająć jakiś ludzi z miejscowego biura spedycyjnego i za cenę 40$ od moto zapłacić za wystawienie potrzebnych dokumentów i pism prowadzących. Było tego sporo, w pewnym momencie przybrały te dokumenty rozmiary sporej książki. Po zrobieniu malej rozróby, już po godzinach pracy Urzędu Celnego i magazynów i po 8 godzinach walki odebraliśmy motocykle. Dodatkowe koszty to jeszcze oplata lotniskowa 23$ i składowe w magazynie 30$ od motocykla. Najważniejsze, ze motocykle są całe i już w naszych rękach. Pierwsze tankowanie po wyjeździe z lotniska i miłe zaskoczenie - paliwo bardzo tanie 2$ za galon. W Ekwadorze w użyciu są amerykańskie dolary, jedynie drobne monety - Centavos - podobnie, jak w Panamie, są miejscowego wyrobu i traktowane na równi z drobnymi centami USA.


19.11 - Rano żegnamy się z naszymi gospodarzami i opuszczamy Quito. Przekroczyliśmy Równik i przeszliśmy z późnej jesieni na późną wiosnę. Jedziemy na południe "Panamericaną". Wyjazd ze stolicy bardzo uciążliwy - korki i niesamowity smród spalin - prawdopodobnie to skutek wysokości, a z powodu mniejszej ilości tlenu w powietrzu paliwo nie jest do końca spalane, szczególnie w Dieslach. Spaliny po prostu szczypią w oczy! Po godzinie udaje się opuścić to miasto i wkraczamy w coraz to wyższe partie Cordillera de los Andes - potężne góry - cały czas jedziemy powyżej 3000 m n.p.m., przełęcze na 3600 m. Widoki piękne lecz jest mgiełka i trochę szarawo. Mijamy ośnieżone szczyty wulkanów, jeden z nich ma wysokość powyżej 5800 m.n.p.m. Po 480 km zatrzymujemy się w historycznym starym kolonialnym mieście Cuenca. Pięknie usytuowane miasto, pomiędzy górami, zadziwia ilością zabytków, czystością i europejskim charakterem zabudowy - dzisiaj spacerowaliśmy po mieście już po zmroku, jutro pooglądamy to wszystko jeszcze raz w dzień. Drogi w górach Ekwadoru fatalne - był nawet odcinek 20 km zupełnie pozbawiony asfaltu.-na drodze leży pełno kamieni, a nawet głazów, które spadają ze zboczy górskich. Niejednokrotnie są to całe lawiny oberwanych odłamków skalnych. Czasem, po wyjściu z zakrętu, droga była prawie całkowicie zasypana. Naprawdę trzeba być bardzo czujnym. Niesamowicie ciekawi są miejscowi mieszkańcy, czyli Indianie - kolorowo poubierani i obowiązkowo w brązowych, filcowych kapeluszach, zarówno mężczyźni, kobiety, jak i dzieci - fascynujący folklor!


20.11 - Wyjazd z Cuenca dopiero w południe, bo jeszcze zwiedzamy stare miasto i prywatną wytwórnię tzw. "panamskich" kapeluszy - manufaktura i zarazem małe muzeum. Ale czym byłyby te wszystkie kraje, przez które przjechaliśmy, gdyby nie zamieszkujący je ludzie, ich zwyczaje, te dobre i te złe, oraz wytwory ich kultury, zarówno współczesne, jak i te sprzed lat? Np. jednym z dobrodziejstw, które ludność Ameryki Środkowej wniosła do świata mody są panamskie kapelusze. Paradoksem jest ich nazwa, bo są one produkowane w Cuenca, w Ekwadorze. Mieliśmy przyjemność zwiedzić manufakturę takich kapeluszy i dokonać zakupu kilku sztuk. Do produkcji tych pięknych kapeluszy używa się włókien z wysuszonych, długich, wachlarzowatych liści drzewa jipijapa, które przypomina wyglądem palmę. Nazwano go panamskim, bo tam był noszony, natomiast zawsze był produkowany w Ekwadorze. Odwiedziliśmy stare przedsiębiorstwo rodzinne. Właściciel to fascynat motocykli BMW. Świetna zabawa: Gosia przymierza, ja robię zdjęcia, gospodarz podziwia nasz motocykl – jest serdecznie, miło i bardzo gościnnie. Wizytę kończymy zakupem paru sztuk z wysyłką do domu! Zwiedzamy również Katedrę, w której był nasz Papież w 1985 r. - stoi tam jego pomnik z stosownym opisem. Następnie jedziemy dalej na południe "Panamericaną"; oznakowanie ekwadorskie – E-35. Góry nieprawdopodobne, drogi bardzo kiepskie i niebezpieczne. W wielu miejscach niespodziewanie kończy się asfalt, aby po paru set metrach pojawić się ponownie. Niektóre wyrwy w drodze pobijają syberyjskie. Widoki przepiękne, bo jedziemy grzbietem gór, na wysokości 3300-3600 m.n.p.m. przez prawie 100km. Zimno 12-15C, przeciętna w górach spada poniżej 50 km/h. Nocleg w Catamayo, mieście ulokowanym w rozległej dolinie pomiędzy górami. Egzotyka i zwyczaje mieszkających tu ludzi to ponownie dla nas totalna nowość! Dzisiaj przebyliśmy 280 km. Tu ponownie wynajmujemy pokój w nowo budowanym hotelu który prowadzi rodzina włoska. Noc koszmarna, komary chcą nas zjeść żywcem – sytuację ratują moskitiery zakładane na głowę które po raz pierwszy w tej podróży mają swoje zastosowanie!


21.11 - O 9.00 jesteśmy już na trasie, chcemy jak najszybciej dotrzeć na granicę z Peru w Macara. Dalej potężne góry i kiepska droga – brudna, żwir na asfalcie niejednokrotnie zalega grubą warstwa na całej szerokości drogi w najmniej spodziewanych miejscach. Przed granicą ostatnie pasmo górskie pokonujemy wąziutką drogą - myślimy nawet, że pobłądziliśmy i ze to chyba nie może być "Panamericana" - okazuje się, że jedziemy jednak dobrze. Granicę pokonujemy w dwie godziny i bez żadnych opłat - o 14.30 jesteśmy już po odprawie, w Peru. "Panamericana” po peruwiańskiej stronie okazuje się świetną drogą i wraca, już od niepamiętnego czasu nieosiągana, przeciętna prędkość w granicach 100 km/h. Jednak lepsze drogi nie oznaczają lepszej jakości życia ludzi. To niesamowite, w jakich warunkach mieszkają tu ludzie - lepianki z gałęzi poklejone gliną - szaro i dookoła jeden śmietnik. Minięte miasto Sullana to miasto śmietnik - wszędzie śmieci i okropny smród - nie tak wyobrażaliśmy sobie to państwo. Nocleg w Piura, centrum miasta stosunkowo czyste i schludne. Pieniądze Sole 1$=3,325 Soli, można przyjąć ze 1 Sola to 1PLN.


22.11 - Ruszamy w dalszą drogę, niestety sami, bo Marek, powiedzmysobie, był dzisiaj rano „słaby". Nasz Mareczek ma trochę inną ideę związaną z podróżą i trochę inny styl bycia - trudno zmieniać komuś charakter po pięćdziesiątce! Przejechaliśmy razem ponad 9000km - pokonaliśmy najniebezpieczniejsze kraje. Każdy z nas ma chyba inny styl zwiedzania! Oczywiście jest jeszcze możliwe, że po drodze gdzieś się spotkamy - będzie nam bardzo miło!

Oczywiście ruszamy z miasta Piura na południe "Panamericaną" - droga fantastyczna, szeroka, z wyasfaltowanymi poboczami. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, przez pustynne tereny. Pogoda lekko przymglona, temperatura 23-25C. Krajobrazy monotonne, a pustynia to właściwie piaszczysto kamienisty jeden wielki śmietnik, która przechodzi już tylko w śmietnik gdy zbliżają się duże miasta. Dzisiaj pokonujemy 650 km - nie pamiętam, kiedy ostatnio udało nam się pokonać taką odległość. Na nocleg skręcamy do miasta Chimbote i wynajmujemy bardzo czyściutki pokój 2-osobowy w hotelu za 6$ (pierwszy raz jesteśmy sami zaskoczeni ze tak tanio - moto w garażu w cenie pokoju). Napotykani ludzie dzisiaj w Peru byli niesamowicie uczynni i serdeczni - nie da się tego nawet opisać, aby oddać nastrój tych spotkań! ( nazwa hotelu - hostal "Costa del Sol" 5km przed Chimbote miejscowość Cochera). Miły gospodarz zna prawie cały Świat bo całe swoje dotychczasowe życie przepracował pływając na statkach pełnomorskich. Jutro będziemy próbowali dojechać do Limy – około 500 km.


23.11 – W godzinach późno-popołudniowych dotarliśmy do następnej stolicy południowoamerykańskiego kraju - Limy! Rano żegna nas miły gospodarz i zarazem właściciel hoteliku - były marynarz. Ruszamy dalej na trasę nr 1-N i drogą wijącą się przez przybrzeżne tereny wzdłuż Pacyfiku podążaliśmy na południe. Bardzo ciekawe krajobrazy, bo cały czas jedziemy 100% pustynią -piasek i wyoblone góry skalne. Pogoda typowo motocyklowa - 22-24C, słoneczko , od oceanu cały czas idzie mgiełka, tak, że widoczności na odległość lekko ograniczona. Nie myślałem, że wybrzeże peruwiańskie to regularna pustynia. Od czasu do czasu mijamy potwornie brzydkie miasta portowe o zapachu kloaki w połączeniu z gnijącą rybą -smród okropny! Na szczęście pomiędzy miastami piękne nadmorskie , pustynne widoki. Po drodze w Paramonga zwiedzamy monumentalne ruiny świątyni z czasów przed inkaskich, kultury Moche-Chimu - podobne ruiny znajdują się obok Trujillo, miasta mijanego wczoraj. Gigantyczne budowle z około 1400 r. p.n.e. Po pokonaniu 450 km o 16.00 docieramy do Limy i bez problemów znajdujemy hotel w samym centrum zabytkowej części stolicy ( hotel „Espania” przy klasztorze San Francisco - róg via Ancash i Azangaro - płacimy za pokój 2 osobowy 14$). Zwiedziliśmy jeszcze dzisiaj kilka bazylik i katedrę i jedno można tylko powiedzieć, że wystrojem i ilością potężnych i bogato zdobionych ołtarzy można by było wyposażyć kilkadziesiąt kościołów zabytkowych w Polsce! Podobnie jak w Quito na ulicach wiele policji, ale tutaj to chyba wymogi bezpieczeństwa dla turystów, bo nawet w hotelu proszono, aby nie wychodzić poza ścisłe centrum zabytkowej Limy. Jutro pozostajemy w mieście i dalej zwiedzamy.


24.11 - Po wczorajszym zwiedzeniu zabytkowej, historycznej części Limy dzisiaj okazało się, że nie mamy już za dużo do zobaczenia. Chodzenie po innych dzielnicach jest naprawdę niebezpieczne! Np. wczoraj jak wyszliśmy poza ścisłe stare centrum, od razu podszedł policjant i powiedział ze tam jest niebezpiecznie i kazał schować aparat foto pod kurtkę. Dzisiaj natomiast w naszym hotelu spotkaliśmy polskich studentów i okazało się, że w samym centrum, pod katedrą ukradziono jednemu z nich cały plecak z paszportem. Już 4 dni załatwiają nowe dokumenty. Odebraliśmy nasze ubiory z pralni, zwiedziliśmy do południa resztę nie zwiedzonych zabytków - bazylikę św. Piotra, klasztor Dominikanów (wszystkie zabytki w mieście są świetnie zachowane i odrestaurowane – całe stare miasto jest świetnie utrzymane!). O 14.00 wyruszyliśmy dalej na południe do miejscowości Pisco, w pobliżu Parku Narodowego Parakas. To takie małe Galapagos w wydaniu peruwiańskim. Droga do Pisco wspaniała i nawet wyjazd z Limy był całkiem przyjemny - szeroką, nową autostradą, tak, że po 250 km i 3 godzinach jazdy byliśmy już na miejscu (Peru na południe od Limy jakieś bardziej czyste i uporządkowane; krajobraz dalej pustynny, tylko kolor piasku bardziej brunatny i temperatury niższe – tylko 20 - 21C). Wynajęliśmy świetny hotelik "Willa Manuelita", w samym centrum miasta ( 25$ za pokój 2 osobowy ze śniadaniem) - zakupiliśmy już bilety na jutrzejszy wyjazd łodzią motorową po przyległych wyspach, a do zobaczenia jest podobno wiele - słonie morskie, pingwiny, kormorany i wiele innych okazów miejscowej fauny i flory! ( bilety na tę przejażdżkę kosztują 10$ od osoby) W miejscowym biurze podroży wykupiliśmy również bilety na pojutrze, związane z przelotem awionetką nad widocznymi tylko z powietrza wizerunkami i wielkimi rysunkami niedaleko miasta Naska (sprzedają tu cały pakiet 1 dniowej wycieczki z zakwaterowaniem w hotelu, przelotem, zwiedzaniem grobowców i mumii Inków oraz manufaktury wyrabiającej miejscowa ceramikę; wszystko za cenę 70$ od osoby).


25.11 - Rano wcześnie pobudka, bo o 7.00 już mamy busika do Parakaz i dalej szybką łodzią motorową na pobliskie wyspy do Parku Narodowego. Bardzo ciekawe widoki szczególnie wylegujących się lwów morskich i baraszkującej koło nich lwiej młodzieży. Poza tym pingwiny, pelikany, kormorany i całe chmary innego ptactwa. Po powrocie na moto i jedziemy dalej na południe do Nazca (miejsce znane z wizerunków i linii wydrążonych na ziemi - fachowa nazwa "geoglify" - tak naprawdę widoczne dopiero z samolotu). Po drodze, 20 km przed miastem, mamy możliwość dokładnie, z bliska, obejrzeć te linie. Są one wyjątkowo niegłęboko wydrążone - około 30 cm szerokie i 10 cm głębokie. Jak mogło to przez 2000 lat zachować się na terenach pustynnych, na których nieustannie wieje i to dość mocno, o czym mieliśmy okazję przekonać się dzisiaj. Po 250 km meldujemy się w zarezerwowanym już hotelu "Oro Viejo" Jr. Collao nr 483; e-mail: oro_viejo@terra.com.pe - naprawdę warty polecenia - 25$ za pokój 2 osobowy ze śniadaniem. Czyściutko, luksusowo, mili gospodarze! Jutro oglądamy wizerunki czyli „geoglify” z pokładu avionetki!


26.11 - Już o 8.00 jesteśmy na miejscowym lotnisku w Nazca. Małą, 5-osobową "Cesną" przez 40 minut latamy nad wizerunkami, które stworzyła Cywilizacja Nazca, (od 900 r. p.n.e. do 700 r.n.e ). Jest to coś niesamowitego - po co i dlaczego powstały dziwne pasy startowe, linie, strzałki, wizerunki przedstawiające zwierzęta oraz dziwne stwory przypominające ufoludki. Obiekty na pustyni Nazca są niewątpliwie jednym z najbardziej frapujących odkryć archeologicznych poprzedniego stulecia. Jedna z dawnych wzmianek o płaskowyżu Nazca została odnaleziona w pismach Lusa de Monzon, sędziego z czasów hiszpańskiej konkwisty w XVI wieku. Monzon odnotowuje, jak to lokalni Indianie, mówiąc o starych liniach obrobionych kamieniami i innych znaleziskach archeologicznych, wspominali o Wirakoczach, niewielkiej grupce ludzi z innego kraju. Indianie, którzy tu przybyli później, zapewne przyjęli kult Wirakoczów, traktując swoich poprzedników jako świętych i budując na ich cześć owe widoczne do dziś ścieżki.

O liniach na pustyni Nazca wspomina również hiszpański kronikarz Cieza de Leon w 1548 roku jako „znakach wskazujących drogę podróżnikom”.

Przez wiele lat „piaskowe rysunki” Nazca, choć stanowiły znany już punkt orientacyjny w terenie, traktowane były po prostu jako ciekawostka. Współcześni mieszkańcy regionu, jeśli w ogóle wiedzieli o istnieniu rysunków, nazywali je „drogami Inków”, choć odgałęzienie prawdziwej drogi Inków przecina je i najwyraźniej pochodzi z późniejszego okresu.

Dla współczesnej nauki geoglify odkrył w 1926 r. Toribio Meja Xessepe. Jednym z pierwszych badaczy próbujących rozwiązać zagadkę geoglifów był amerykański uczony dr Paul Kosok. Po wstępnym rekonesansie Kosoka, systematyczne prace badawcze podjęła dr Maria Reiche. Jej zasługą było m.in. sporządzenie pierwszych dokładnych planów i dokumentacji fotograficznej znaleziska. W latach 1967–1968, w związku z wysuniętą przez Kosoka, a podtrzymywaną przez Reiche tezą, iż grabados[2]) mają związek z obserwacjami astronomicznymi, szczegółowe badania pod tym kątem przeprowadziła ekspedycja ze Smithsonian Antrophysical Observatory, kierowana przez Geralda Hawkinsa. Wspomniane prace pozwoliły dobrze poznać grabados położone między miejscowościami Nazca i Palpa, na obszarze o długości około 50 kilometrów i szerokości około 15–20 kilometrów. Najdokładniej przebadany został teren w pobliżu miejscowości Ingenio, o powierzchni około 150 km2, gdzie występuje największa koncentracja rysunków[3]). Około trzydzieści przedstawień figuralnych zlokalizowano w pobliżu skarpy Doliny Ingenio. Obszar ten to pustynny płaskowyż, tzw. mesa, położony około 460 m n.p.m., otoczony wzniesieniami o wysokości od 600 m do 1700 m n.p.m. (więcej na stronie: http://wieszwal.republika.pl/pliki/nazca2%20.htm)

Do tej pory nikt nie odpowiedział logicznie na to pytanie, a wszystko to daje nam wiele do myślenia. Jak mało wiemy o Świecie, który przecież nie tak dawno istniał. Lecimy tak wcześnie, bo o tej porze jest wspaniała widoczność, później jest mgiełka od Pacyfiku. Po locie jedziemy w głęboką pustynię, na cmentarz, gdzie w grobowcach zasypanych piaskiem chowane były zmumifikowane zwłoki ludzi tamtej cywilizacji. Wszystko to, czego się dowiadujemy przyprawia w jeszcze większą zadumę!

Zwiedzamy jeszcze, już w samym mieście, wytwórnie ceramiki według technologii Inków, bez użycia koła garncarskiego oraz przetwórnię minerałów które zawierają śladowe ilości złota. Pozyskiwane czystego kruszcu to bardzo długa, żmudna, mozolna i ciężka praca pozostająca obecnie na granicy opłacalności.

Po tak wielkim doładowaniu się nowymi wiadomościami i doznaniami, wsiadamy na moto i jedziemy w dalszą drogę. Jeszcze w samym mieście Nazca odbijamy od "Panamericany" i skręcamy na wschód w kierunku Cusco. Droga pnie się mozolnie w gore aby po 100 km osiągnąć przełęcz położoną na wysokości 4150 m n.p.m. - i wyprowadzić nas na płaskowyż zwany Galeria Pampas. Mijamy po drodze podobno największą wydmę piaskową uformowaną przez naturę na Świecie - wysokość 2070 m. Widoki nie z tej Ziemi, najpierw księżycowe, pozbawione zieleni, a góry jakby usypane z drobnych szaro-brunatnych kamieni. Później dziwna odmiana, kępek trawy, pokrywająca cały teren i wszędzie dookoła pasące się lamy. Temperatura spada do 10C, a na niebie kryształowy lazur z dziwnie rozmazanymi białymi smużkami!. Docieramy do malej, górskiej miejscowości, w której udaje nam sie znaleźć hotel. Teraz trzeba wcześniej pytać o warunki i zakwaterowanie, bo te tereny są puste i mało uczęszczane, a odległości od miasta do miasta wielkie. Temperatury mogą być bardzo niskie. Pozdrawiamy więc dzisiaj z Puquio, 3300 m n.p.m., gdzieś w głębokich Andach! Do Cusco mamy 520 km drogi wśród potężnych gór pomiędzy 3500 a 4000 m.n.p.m. Podobno przejazd trwa 15 godzin. Droga niesamowicie kreta i do tego dziurawa i nierówna. Jutro startujemy o 6 rano, może uda nam się dotrzeć do Cusco – ponieważ czasem może być bardzo zimno i mgliście!


27.11 - Dzisiaj wyjazd nastąpił wyjątkowo wcześnie bo daleka i ciężka droga. O 6.00 już na trasie, po nie przespanej nocy z powodu jakiegoś festiwalu folklorystycznego który do 3 nad ranem odbywał się obok hotelu. Poznaliśmy cala muzykę ludowa narodu peruwiańskiego - aż do bólu -makabra!!! Od razu pakujemy się w potworne góry, a trzeba dodać ze rano na siedzeniach był jeszcze szron i temperatura tylko +2C. Po 30km wyjeżdżamy na płaskowyż położony na wysokości 4520 m n.p.m. - to jak dotychczas rekord, jeżeli chodzi o wysokość, na jakiej byliśmy z naszym moto. Dookoła oszroniona peruwiańska "Pampa". Widoki wspaniałe, pogoda kryształ, ale tak zimno, że Marek zostaje. On ma moto bez szyby i brak podgrzewanych manetek. My w tej temperaturze, z wszystkimi podpinkami, dajemy radę, chociaż Gosia potwornie zmarzła. Na szczęście po 100 km zjazd w dolinę i pełne rozbieranko, bo temperatura 34C - tak nas dzisiaj ćwiczyły te Andy trzykrotnie. Zmęczeni o 16.30 dotarliśmy do Cusco. Tu problemy z hotelem, który by miał garaż lub parking strzeżony. Po 3 godzinach jesteśmy w hotelu, a moto na strzeżonym parkingu! Miasto jest dość duże. Dzisiaj 520km pięknego przejazdu przez te wielkie Andy!


28.11 - Zwiedzamy miasto Cusco. To nie kameralne miasteczko, gdzieś zagubione w Andach, lecz metropolia turystyczna, w której nie za dobrze się czujemy, z powodu ogromnej ilości turystów i wszelkiej maści i rodzaju naganiaczy, handlarzy, pucybutów i innych tym podobnych, którzy dosłownie nie pozostawiają nam chwili swobody - to nie atmosfera do zwiedzania. Oczywiście, miasto bardzo ciekawe zbudowane z surowca w postaci brunatnego kamienia, który Hiszpanie pozyskali z budowli inkaskich, kiedy po zniszczeniu ostatecznie ich cywilizacji w 1572r. wicekról Toledo dokonał publicznej egzekucji ostatniego ich władcy, o imieniu Tupaq Amaru. Czy Hiszpanie stworzyli lepsza cywilizację? Mam co do tego wątpliwości!!! Jedno jest pewne, że tak, jak potrafili dopasować do siebie kamienne bloki Inkowie - (nie da się nawet wsunąć ostrza żyletki! ) - to na pewno nie potrafili przybysze, niby z cywilizowanej Europy. Zwiedziliśmy podstawowe budowle sakralne - wszędzie drogie wstępy - tu w tej peruwiańskiej Mekce turystycznej wszystko jest drogie, dużo droższe niż w pozostałych regionach tego kraju. Zakupiliśmy na jutro bilety kolejowe na wyjazd pod Machu Picchu. Wyjazd 6 rano, powrót 8.30 wieczorem - koszt 65$ +12$ bus+25$ wstęp - od osoby (po bilety trzeba udać się aż na dworzec i odstać np. tak jak my 1,5 godziny aby je kupić). Tak jest gdy w zabytki wkraczają wielkie pieniądze. To wszystko nie jest już tak ciekawe i tak atrakcyjne - nawet Indianie peruwiańscy specjalnie do miasta przyprowadzają dzieci, lamy, owieczki aby tylko pozować do zdjęć za pieniądze - z prawdziwego folkloru to tu już prawie nic nie pozostało!


29.11 - Dzisiaj pobudka o 5 rano i już o 6.16, z małego dworca w Cusco skład naszego pociągu mozolnie pnie się zygzakami w górę - raz przodem, raz tyłem; raz lokomotywa wypycha, raz ciągnie wagony tak, aby w końcu pokonać jeden z grzbietów peruwiańskich Andów. Następnie zjazd w głęboki kanion Urubamba River i po 4 godzinach jazdy jesteśmy u podnóża góry Machu Picchu. Dalej jeszcze 15 minut specjalnym autobusem i już jesteśmy pod szczytem tej niesamowitej góry – miasta, która została odkryta dla Świata dopiero w 1911r. Nawet hiszpańscy konkwistadorzy nie wiedzieli o istnieniu tego miejsca! Spędzamy w tym cudownym miejscu następne 4godz zwiedzając, rozmyślając i podziwiając to niezwykle miejsce. Ja osobiście wchodzę na sam szczyt – 45 minut mozolnej wspinaczki, nagrodą są Boskie widoki! To miasto ma właśnie coś z Boskiego charakteru i łączyło ziemskie życie z boskim! Dalej, patrząc na kamienne potężne budowle Inków zastanawiam się, jak w tamtych czasach potrafiono dopasowywać do siebie ogromne bloki skalne – dosłownie na mikrony! Podczas zwiedzania Machu Picchu spotkaliśmy bardzo sympatyczną grupę z Polski; na tle innych nacji prezentowali się bardzo dobrze! Znajomość ta zaowocowała spotkaniem ponownie w Cusco, późnym wieczorem, a mili Bożenka i Marek Radzikowscy pożyczyli nam przewodnik po krajach Ameryki Południowej, bo nasz okazał się nie za specjalny. Zabrali do Polski również dwie płytki CD ze zdjęciami (około 1000 zdjęć). Owocem dzisiejszej wyprawy jest również potworne pogryzienie nas przez meszki! Droga powrotna identycznie, tylko w drugą stronę i o 20.20 jesteśmy ponownie w naszej bazie, hotelu w Cusco. Od razu na gorąco piszę tę wiadomość, a jest obecnie 21.30. W Polsce jutro 30 listopada, "Andrzejki". W związku z tym jeszcze raz składamy serdeczne, gorące życzenia imieninowe obu moim wspólnikom Andrzejom - 100lat życia w uśmiechu i z odrobiną szaleństwa! Dziękuje raz jeszcze za to, że po części zastępujecie mnie w firmie w tak trudnym okresie - WIELKIE DZIĘKI!!! Składamy również serdeczne życzenia wszystkim odbierającym nasze wiadomości Andrzejom!!! - Bawcie się świetnie!!!


30.11 – Pogryzieni, ze swędzącymi bąblami na rękach i nogach, jedziemy z Cusco droga 3S w kierunku jeziora Titicaca. Ponownie poważne wysokości - po wjechaniu na przełęcz położoną 4335 m n.p.m. jedziemy dalej przepięknym płaskowyżem otoczonym górami cały czas powyżej 4000 m. Widoki wspaniałe, zapierają dech w piersiach i nawet nie tak zimno 14-17C. Po przejechaniu 400 km zatrzymujemy się w miejscowości Puno, nad brzegiem jeziora Titicaca. Jezioro położone jest na wysokości 3820 m n.p.m. i jest ono największe w Ameryce Południowej i zarazem najwyżej położone żeglowne jezioro na Świecie. Wynajmujemy pokój w hotelu włoskim Ferrocarril - na przeciwko dworca kolejowego (to wiadomość dla Marka, ponieważ dzisiaj nie zgłosił się na miejscu zbiorki do wyjazdu). Będziemy tu stacjonować do 3.12 rano, ponieważ wykupiliśmy w miejscowym biurze podroży wycieczkę dwudniową po jeziorze. W programie jest zwiedzanie wysp trzcinowych zamieszkałych przez Indian Uru. Pobyt wraz noclegiem u miejscowej rodziny indiańskiej, na wyspie Amantani (jedzenie ,tańce, pokazy). Zwiedzanie wyspy Taquile, którą zamieszkują potomkowie Inków, którzy do tej pory zachowujący swoją odrębność kulturową. Na obu wyspach znajdują się również ruiny budowli inkaskich.

PS. Marku! Czekaliśmy na dworcu po powrocie z Machu Picchu, ale nie pojawiłeś się! Dzisiaj czekaliśmy do 10 na rynku w Cusco! Odpisz co z Tobą? My 3.12 rano jedziemy do Boliwii!


1.12 - Rano o 8.30 wypływamy z portu w Puno na jezioro, a raczej w północne rejony zatoki położonej przy tej miejscowości. Po 40 minutach dopływamy do miejsca, gdzie na trzcinowych wyspach mieszkają Indianie Uru. Niesamowita egzotyka! Wszystko wykonane z trzciny: domy, łodzie, a sama wyspa to poukładana wieloma warstwami trzcina - chodząc po wyspie czujemy pod stopami ze pod nami jest woda! Nieprawdopodobny styl życia wybrała ta grupa etniczna Indian. Po 2 godzinnym pobycie i prześledzeniu całego toku życia tych ludzi, opuszczamy pływające wyspy (ok. 20 wysp ). Płyniemy w kierunku ujścia z zatoki. Niby spokojna wycieczka, a tu przy wyjściu z owej zatoki na otwarte wody jeziora od wschodu zrywa się burza z wiatrem, nadchodzą tak ogromne fale, że chce wywrócić nasza łódź motorową. Kapitan owej łupinki kieruje się bliżej brzegu, w zacisze lądu, ale może przez nieuwagę lub brak rozeznania przybrzeżnego terenu wpływa na skały podwodne i urywa ster! Zaczyna się naprawdę ekstrema i adrenalina podchodzi pod same uszy, fale olbrzymy, a my dryfujemy-nie będę opisywał jak przeżywała to moja Gosia! Jakimś cudem udaje się drągiem wepchać łódź do malutkiej zatoczki, gdzie jest jakaś jednorodzinna osada rybacka, a nad nią dwa domki miejscowych Indian. Udało się, jesteśmy bezpieczni. Tu dopiero zobaczyliśmy prawdziwy folklor, pozbawiony wszystkiego z czym spotykamy się, gdy w takie miejsca docierają regularnie turyści. Tu poznajemy prawdziwe życie tych ludzi! Po 2 godzinach postoju miejscowy rybak z kapitanem przydrutowali ster do rufy (przydrutowali drutem – tak, ze można było sterować ręcznie, a nie kołem sterowym) i dalej, w otwarte wody jeziora, w kierunku wyspy Amantani - następna godzina horroru - kapitan Indianin miał taki wyraz twarzy i tak wielkie oczy, że strach patrzeć, jak prowadził te łódkę! Udało się - po 5 godzinach od opuszczenia trzcinowych wysp jesteśmy na miejscu - zostajemy przydzieleni po 2 osoby do rodzin miejscowych Indian i od środka poznajemy ich życie. Ludzie ci zamieszkiwali te wyspy jeszcze 500 lat przed nastaniem imperium Inków, a ich życie tak naprawdę niewiele się zmieniło do tej pory. Dopiero 6 lat temu zaczęli regularnie odwiedzać ich turyści. Dużo by trzeba pisać o ich codziennym prostym życiu - dzieci biegają boso, jedzą tylko to, co wyhodują, tkają i wyrabiają własne ubiory sami (przepiękne i niezwykle kolorowe). Zwiedzamy świątynie Pachamama i Pachatata na dwóch szczytach wyspy - budowle przedinkaskie - uczestniczymy w fieście występując w ich strojach ludowych - świetna zabawa! Kolacja w świetle świec i wcześnie spanko. Trochę odreagowaliśmy po tych dzisiejszych przebojach na wodzie.


2.12 - Rano po śniadaniu żegnamy się z naszymi indiańskimi gospodarzami i o 8 jesteśmy w porciku. Ster dalej przydrutowany ale solidniej i działa już koło sterowe. Płyniemy na następną wyspę Taqulle. Buja dalej mocno, ale już bez strachu - po 1 godzinie jesteśmy u celu. Zrobiła się cudowna pogoda i dopiero teraz zrozumieliśmy na czym polega czar tego jeziora: ta kolorystyka w połączeniu z tonią wody, to cos, co można porównać tylko z jeziorem Bajkał na Syberii! Roślinność co prawda inna, ale reszta to jakby wyjęta z tej samej palety kolorów! Cudowny spacer po wyspie, obiad w postaci miejscowych smażonych ryb (jezioro bardzo ubogie w ryby choć bardzo czyste i słodkowodne - może to wpływ tej wysokości). Poznajemy styl życia miejscowych Indian - żyją jakby w małej komunie. Produkują ręcznie stroje, czapki pasy i torby o przepięknej kolorystyce, wzorach i motywach. Sprzedają te wyroby w miejscowym dużym sklepie przy małym ryneczku, a uzyskane środki każdego tygodnia dzielą przy kamiennym stole usytuowanym przy owym rynku. Maja nawet swoja specjalną policję (kapelusze z czarną przewiązką), a każdy mieszkaniec jest rozpoznawany po stroju ( kim jest w grupie, co robi i czy jest zamężny, itp.). Wszyscy od rana do wieczora chodzą w strojach ludowych. Po zwiedzeniu wyspy i po 3 godzinach już spokojnego powrotu w cudownej kryształowej pogodzie jesteśmy ponownie w Puno! Fantastyczna wycieczka, niezapomniane wrażenia! Jutro w kierunku La Paz - Boliwia!

Marek zostawił wiadomość w naszym hotelu. Dojechał wczoraj po południu, a dzisiaj rano pojechał w kierunku Boliwii. Tylko dlaczego nie zwiedził przynajmniej tych trzcinowych wysp, dla zwiedzenia których ludzie przybywają z odległych kontynentów!? Dzisiaj po powrocie mam trochę czasu wiec podsumuję nasze ostatnie wojaże. Przekroczyliśmy już grubo dystans 47 tys. km od startu w Bielsku-Białej. Motocykl sprawuje się świetnie, poza już opisanym ABS-em. Opony wymienione w Las Vegas mają już sporo ponad 15 tys. km i myślę, ze przednia jest dopiero zużyta w 50%, natomiast tylną wyostrzyło jak ołówek. Jest tak dziwnie zdarta na bokach od ciągłej jazdy po zakrętach, że pozostały na nich tylko 2mm bieżnika , a po środku opona zużyta tylko w połowie . Teraz jedziemy po prostych drogach, to może jeszcze dużo przejedzie (jeszcze nigdy nie widziałem tak wyeksploatowanej opony). Poprzednio były Micheliny Anakee, a obecnie Metzeler Tourance. Przednie klocki OK, tylne również. Tyle o motocyklu.

Paliwo w Peru wyjątkowo drogie 14 Sol za galon (przypominam 1 sol = około 1 PLN). Bezpieczeństwo na drogach, z pozoru wydawać by się mogło, że fatalnie. Po dłuższej jeździe w ruchu miejskim, kompletnie nie zorganizowanym i bez zasad ruchu, jest mimo wszystko jakaś logika, totalny brak zaufania do innych użytkowników dróg i jazda wolno z oczami naokoło głowy - po prostu biada byłoby naszym szalonym motocyklistom bez wyobraźni, łamiącym ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym. Tu wszyscy, bez wyjątku poruszają się bardzo wolno, płynnie i spokojnie z predkoscią 30-40 km/h i jak do tej pory nie spotkaliśmy ani jednej stłuczki. Wszystko to może tak wyglądać, bo zawsze przy takiej prędkości jest czas na reakcję! Nasi szaleni motocykliści lataliby ponad trzykołowymi rikszami ( takie „pierdzikółka” z silnikiem, których konstrukcja oparta jest na elementach motocyklowych ), a nie nad dostojnymi " Renault Scenic" - tu żart do w kierunku naszego kolegi Piotrusia który odbył teki lot na ulicach Wrocławia!!!. Takie toczydełko w każdej chwili może zajechać (i zajeżdża) drogę przed samymi kołami! Jeśli chodzi o zwierzęta to zagrożenie podobne jak w Ameryce Środkowej i tu się nic nie zmienia, dochodzą następne rasy zwierząt np. lamy. Hotele tanie i o niezłym standardzie. Jedzenie fatalne, niesmaczne i bez specjalnego wyboru – jakieś papki, jakieś dziwne i dziwnie wyglądające potrawy, a z mięsa to właściwie tylko kurczak,- tak na prawdę to chyba najbezpieczniej jest kupić w sklepie tuńczyka z puszki ! Oboje mamy problemy żołądkowe, odkąd tylko wjechaliśmy do Peru, i dalej to trwa! ( tak po chłopsku, trzyma nas sraczka - na szczęście już do opanowania! ). Tyle nasuwa nam się uwag dotyczących pobytu w Peru.


3.12 - Pozdrawiamy serdecznie z La Paz, siedziby Rządu Boliwii, której konstytucyjną stolicą jest Sucre! Ten kraj nie był planowany na drodze naszej wyprawy, lecz po namowach wielu podróżników, spotkanych po drodze, postanowiliśmy go odwiedzić! Rano wyjechaliśmy z Puno i kierując się na południowy wschód wzdłuż brzegu jeziora Titicaca podążaliśmy w kierunku Boliwii. Pogoda wspaniała więc jeszcze raz, tym razem z brzegu, mogliśmy podziwiać piękną kolorystykę tego rozległego jeziora (170km długości). W miejscowości Pomata zwiedzamy przepiękny kościół z czasów kolonialnych – XVI w. Po 190 km granica z Boliwią - odprawa bezproblemowo i bez opłat - po pół godzinie jesteśmy po drugiej stronie. Droga do La Paz wspaniała, po 120 km od granicy jesteśmy na miejscu. Niesamowite wrażenie robi sam wjazd do tego milionowego miasta - najazd z płaskowyżu, na którym położone jest jezioro Titicaca, ok. 4000 m.n.p.m., a miasto w dolinie 3600-3700 m.n.p.m. u podnóża potężnych ośnieżonych wulkanów o wys. 6200 i 6882 m.n.p.m. Lokujemy się w hotelu Continental, w samym centrum miasta (17$ za pokój 2 os.+ garaż na moto). 1$=8 Bolivianos. Paliwo kosztuje 23 Boliwianos za 1 galon. Piekny dzien z piękną motocyklową pogodą - słoneczko i temperatura 22-24C przez cały dzień! Zwiedzamy miasto, lecz za wiele to tu nie ma do zobaczenia. Na dodatek po południu zaczyna padać i to mocno. Podobno to specyfika tego miasta i czy w lecie, czy w zimie, po południu tu prawie codziennie pada i to rzęsiście. Jutro kierujemy się w stronę słonego wyschniętego jeziora "Solar de Uyuni". Co do jakości dróg, to mamy sprzeczne informacje. Temperatury też podobno będą ekstremalne. Zobaczymy!


4.12 - Wcześnie rano wyruszamy z La Paz po dokładnym rozeznaniu warunków drogowych panujących w Boliwii rezygnujemy z przejazdu przez słone jezioro (zajęło by to nam co najmniej 3dni i jazdę ok. 800 km po jakiejś drodze, którą nazywają "terra", czyli ziemia, a nasza tylna opona - środkiem jeszcze niezły bieżnik, po bokach wygląda jak łyse kolano - tak doprawiły ją zakręty w Meksyku i Ameryce Środkowej ). Jedziemy drogą przez Andy, powiedzmy wzdłuż granicy z Peru, do miejscowości Arica. Wyjazd z La Paz w lekkich opadach deszczu (tak naprawdę to to miasto wygląda pięknie jak się do niego wjeżdża w blasku słońca i na tym kończy się jego urok - jesteśmy rozczarowani tym, co tu od podwórka zobaczyliśmy: ogromne kontrasty, bieda i brud!). To, co przeżyliśmy podczas tej drogi do Chile, chyba mogę tak określić, to były najwyższe przeżycia estetyczno - krajobrazowe! Widoki w górach zapierały dech w piersiach, pogoda z deszczowej zmieniła się na kryształowy lazur nieba. Wdrapaliśmy się na przełęcz położoną na wysokości 4670m.n.p.m. a po bokach 6 tys. ośnieżone szczyty wulkanów (ponownie poprawiliśmy wynik wysokości, na którą wjechaliśmy na naszym moto). Wyobraźcie sobie taki widok: kryształowy lazur nieba, rozległe jezioro Lago Chungara położone na wys. 4560 m n.p.m., nad którym góruje wysoki na 6542m.n.p.m. ośnieżony szczyt wulkanu Nevado Sajama. W lustrze wody odbija się niebo i ów szczyt, wokół jeziora trawa o pełnej palecie odcieni zieleni, a w płytkiej wodzie jeziora brodzą flamingi, czarne czaple i inne egzotyczne ptactwo. Takiego połączenia kolorystycznego jeszcze w życiu nie widziałem!!! W tak cudownej scenerii było nam dane przekraczać granice boliwijsko – chilijską. Znajdujemy sie na terenach parku narodowego Parque Nacional Sajama. Po przekroczeniu granicy wjechaliśmy do Parku Narodowego Chile o nazwie Lauca. Sama odprawa bez problemu i bez opłat, po godzinie jedziemy dalej podziwiając przepiękną przyrodę i krajobrazy. Myślę ze jesteśmy jedynymi Polakami, którzy jechali ta droga na motocyklu, i nielicznym którym było dane widzieć to miejsce! Po 520 km docieramy do Arica - ostatnie 150 km to zjazd z Andów w scenerii księżycowej, skalnej pustyni. Chile to już inna bajka - kraj mocno cywilizowany i nawet mówimy, że czujemy się tu tak jak w Polsce - normalne jedzenie, czysto i wszystko jakieś takie uporządkowane. Po 1,5 miesiąca zjedliśmy naprawdę europejską kolację - smakowało świetnie i do tego wspaniałe tutejsze wino! Hotelik czysty, skromny za 30$ - tu już będą inne ceny, ale coś za coś! Od wyruszenia z Międzyrzecza Górnego koło Bielska-Białej pokonaliśmy 48 tys. km.


Podsumowanie podróży w Peru.

Przejechaliśmy ten rozległy kraj w dokładnie dwa tygodnie i pokonaliśmy odległość taką, jak planowaliśmy wcześniej, czyli 3400 km. Było by tego sporo więcej, ale postanowiliśmy odwiedzić jeszcze Boliwię i przez to nasz przejazd przez Peru nieco się skrócił. Czego nie zobaczyliśmy z wielkich standardów tego państwa, to na pewno Arequipy - pięknego kolonialnego miasta, ale czas goni i trzeba było z czegoś zrezygnować. Co do jazdy po Peru to o poruszaniu się w miastach już pisałem wcześniej. Drogi generalnie bardzo dobre, ale płatne. Na szczęście dla nas motocyklistów są specjalne bramki, przez które jedziemy za darmo - raz się udało że motocykliści są do przodu, pamiętamy że w EU płacimy jak za auto z przyczepą kampingową- bo za te pojazdy jest taka sama stawka – absurd !!! Ogólne bezpieczeństwo OK., ale zawsze trzeba mieć oczy na około głowy i lepiej nie dawać złodziejowi szansy do łatwego łupu! Ludzie ogólnie bardzo uczynni i serdeczni. Peru niestety kraj brudny, szczególnie od zaplecza - im dalej na południe tym lepiej - życie turysty-motocyklisty nie jest drogie (poza paliwem bardzo złej jakości. 84 czy 90 oktan, tak samo silnik dzwoni i nie chce pracować na wolnych obrotach ( jest to również zapewne wpływ wysokości na której sie poruszamy ), cena 13-14 soli za galon ( przy wyjeździe z Peru kurs wynosił 1$=3.39Sola), dla Polaka, można powiedzieć, ze cenowo bardzo dostępne. Jedzenie kiepskie i właściwie brak wyboru - jedynie kurczaki w każdej postaci i w każdej restauracji, przy zamówieniu czegoś innego można zawsze się naciąć! Wysokość powoduje rożne dolegliwości z biegunka i bólem głowy na czele. Wszyscy tu piją herbatę „Mata de Coca” i dodatkowo żują liście Koki. Podobno pomaga, my piliśmy tylko herbatkę - biegunka była, bólu głowy nie było. Egzotyka tego kraju nieprawdopodobna, począwszy od strojów miejscowych Indian po kulturę bycia i życia tych ludzi, a skończywszy na widokach i krajobrazach zapierających dech w piersiach!!!

To tyle naszych spostrzeżeń po odwiedzeniu tego w sumie pięknego i ciekawego kraju! Zachęcamy do odwiedzenia tego państwa na motocyklu, bo tylko z motocykla widoki w tych potężnych górach są całkowicie otwarte i nieograniczone, a bodźce, które do nas docierają w postaci zapachów, temperatury i wilgotności powietrza są niepowtarzalne!!!


5.12 - Dzisiaj wyjazd nieco później, bo po przekroczeniu granicy z Chile była zmiana czasu i to dwie godziny do przody w stosunku do Peru. Jesteśmy teraz już tylko minus 4 godziny w stosunku do czasu w Polsce (w Peru było -6h, w Boliwii -5h). Ruszamy drogą nr 5, czyli Panamericaną, na południe. Cały czas pustynia piaszczysto-skalna lub, na odmianę, kamienisto – skalna, o odcieniach od żółci poprzez wszystkie odcienie brunatnego, do szarości. Podjazdy na 1000 m i zjazdy do poziomu morza, piękne widoki, cudowna pogoda - 22C. Zabrakło nam paliwa, bo okazuje się, że odległości nawet do 400 km bez stacji benzynowej to tu normalka. Życzliwy właściciel restauracji poratował. Po dotarciu do miejscowości Pozo Almonte skręcamy nad morze w drogę krajową nr 16 i jedziemy nad Pacyfik do miejscowości Iquique, aby dalej kontynuować podroż wzdłuż oceanu, drogą krajową nr 1. Widoki z nadmorskiej drogi wspaniałe i nie ma czasu na nudę. W miejscowości Patache wjeżdżamy w ląd na głębokość 25 km, aby zobaczyć wyschnięte słone jezioro. Widoki księżycowe, ale nie tak sobie to wyobrażaliśmy. Dno wyschniętego jeziora to mieszanina wyschniętej soli i błota, jednak ten widok robi wrażenie! Wracamy na trasę i po przejechaniu 640 km docieramy do miejscowości Tocopilla podziwiając w ostatnim etapie jazdy cudowny zachód słońca nad Pacyfikiem (po raz drugi tego dnia dojechaliśmy do stacji na oparach w baku). Teraz słońce przez cały dzień świeci nam zza pleców, tak ze są lepsze widoki i lepiej się jedzie, bo nie razi w oczy tak, jak było do równika. W ogóle wszystko na tej półkuli jakieś inne, np. Księżyc "leży na plecach" i nie widać tego, co u nas charakterystyczne na niebie: Wielkiego Wozu. Po tej zmianie czasu nareszcie zrobiło się trochę normalnie i słońce zaszło dzisiaj o 20.30. Przecież tu jest teraz jak na początku czerwca w Polsce. Trudno się przyzwyczaić do nominałów chilijskich pieniędzy bo 513 Pesos =1$. Paliwo 95 oktan kosztuje 530 Pesos.


6.12 - Pozdrawiamy w ten mikołajkowy wieczór z miejscowości Chanaral gdzieś w Chile nad Pacyfikiem, 980 km przed Santiago de Chile! Myślimy, że każdy z Was czytający te wiadomości zasłużył sobie na to, aby przyszedł do niego Mikołaj i że prezenty były ciekawe, a może nawet Święty Mikołaj zabrał kogoś w ciekawą podroż?! Do nas tez dzisiaj rano przyszedł Mikołaj z niespodzianką-prezentem !!!

Po dokładnym obejrzeniu opony rano, pod hotelem, okazało się, że po bokach naszej tylnej opony powychodziły już druty i jazda dalej groziła wystrzałem -wczorajsza jazda - 640 km dalej po zakrętach - doprawiła ją kompletnie – to ta „mikołajkowa” niespodzianka! Na środku jeszcze spory bieżnik - to po prostu nie mieści mi się to w głowie - czegoś takiego w życiu nie spotkałem - Artur Zawodny sugeruje e-mailowo, że było mało powietrza, ale wielokrotnie sprawdzałem i zawsze było 3,5 atmosfery, a w Peru nawet dopompowałem do 4 atmosfer i nic nie pomogło!!! Wyruszamy rano dalej na południe drogą nr 1 z duszą na ramieniu, bo do najbliższego dużego miasta 200km. Udało się i do tego napotykamy miejscowego bajkera w mieście Antofagasta, który jest tak miły i swoim autem prowadzi nas po wszystkich serwisach motocyklowych. Chociaż miasto wielkie, to serwisy jakby z poprzedniego wieku - dno kompletne nie ma żadnej 17 calowej opony. Ostatnia szansa i "Bingo": jest jedna 17-stka, trochę rowerowa, bo zamiast 150R17 jest 120R17. Płacimy za starą oponę + dętka 80$ (opona, niestety, jest dętkowa a nie bezdętkowa, jak przewidziało BMW) i jesteśmy szczęśliwi, że w ogóle możemy jechać dalej. Sam przekładam oponę, bo jest 13.00 i do 16 przerwa obiadowa. O 14 jesteśmy ponownie na trasie i dalej z Antofagasty jedziemy Panamericaną w kierunku Santiago. Po przejechaniu 620 km zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Chanaral nad `Pacyfikiem, 980 km przed stolicą Chile. Dzisiejsza droga to cały czas pustynia i księżycowe krajobrazy. Pogoda motocyklowa: słoneczko, 15-19C, czasami powiewa z boku wietrzyk z nad Pacyfiku, ale to nie ten sprzed 2,5 roku, w okolicach Rygi i Tallina - tamten znad Bałtyku prawie przewracał!


7.12 - Pierwsze kilometry naszej dzisiejszej jazdy przebiegały wzdłuż pięknego brzegu Pacyfiku, aby po 80 km wjechać w pustynne, mało ciekawe tereny. Pustynia, pozbawiona całkowicie życia, zaczęła się zmieniać i pojawiły się kępki trawy, skąpe krzewy oraz kaktusy. Im dalej na południe, tym bardziej zielono. Myślimy ze jutro zawitamy do stolicy Chile i po tej drodze przekroczymy 50 tys. km naszej trasy, bo obecnie od domu 49750 km! To chyba tyle, co mamy do przekazania. Dzisiaj pogoda nadal świetna, 18-24C, cały czas słoneczko. Jesteśmy 520 km dalej na południe i stacjonujemy obecnie w starym kolonialnym mieście La Serena, założonym w 1544 r.


8.12 - Pozdrawiamy z następnej stolicy bardzo długiego acz wąskiego państwa Chile - Santiago de Chile!!! Jesteśmy mniej więcej w połowie długości tego państwa. Dzisiejszy dzień, czyli 8.12 to nieustanna zmiana klimatu z pustynnego na bardzo przypominający klimat polski w czerwcu. W ostatniej fazie jazdy Panamericaną, drogą nr 5 zboczyliśmy z trasy i odwiedziliśmy nadmorskie kurorty: Vina del Mar i Valparaiso - za sztywno, za bogato - my lubimy spokój i kameralność, a tego w takich kurortach brak! Myśleliśmy że zostaniemy nad Pacyfikiem, ale podjęliśmy decyzję, że jedziemy do stolicy. O 20.30 jesteśmy w centrum Santiago i poszukujemy hotelu. Niestety, albo za drogie, albo brak miejsca na moto. Przypadkowo napotkany mieszkaniec tego miasta bardzo angażuje się w poszukiwania miejsca na nasze lokum, przy czym stale podkreśla za Lech Wałęsa i nasz Papież doprowadzili do upadku komuny na Świecie! Zapoznaje nas ze swoim kolega Roberto, z pochodzenia Włochem, który opodal ma hostel i tam znajdujemy miejsce naszego postoju; myślę ze na następne parę dni. Oczywiście ten wieczór kończy się wspólną biesiadką do drugiej w nocy, w pobliskiej restauracji, przy buteleczce wspaniałego chilijskiego wina. Roberto i Gosia nagadali się po włosku do syta. Ja kaleczę po angielsku. Podaje adres hostelu, bo prawie w samym centrum i naprawdę niedrogo - 24$ za pokój 2 osobowy: "Gala Hotel", via. Santa Monika 23547, Santiago-Centro, tel.671 59 26. Stolica to pięknie położona metropolia w stylu europejskim. Leży u podnóża wielkich ośnieżonych szczytów górskich z klimatem przypominającym nasz polski latem: 22-26C.


9.12 - dzień techniczny: pranie, wymiana oleju w miejscowym salonie BMW, Gosia i Roberto zadeklarowali że dzisiaj razem ugotują kolację. Zobaczymy, co z tego wyniknie - o rezultatach nie omieszkam poinformować! Gosi wszystkie czynności poszły pięknie, a włoską kolację wspólnie z Roberto zamieniono na typowo polską, bo będą gołąbki i schodzi się cała jego rodzina na degustację!!! U mnie poszło dużo gorzej. Najpierw okazało się, że w tak rozległym mieście serwis BMW okazał się być 20 km od zakwaterowania i trzeba było pokonać całe zatłoczone centrum, by usłyszeć, że owszem, wymienią olej i filtr, ale o 19 wieczorem. Na moją prośbę, żeby sprzedano mi tylko olej, odpowiedzieli: „oleju bez wymiany nie sprzedajemy”. Tu posłużyłem się po raz pierwszy legitymacją prasową "Nomady" i z bossem ustaliliśmy, że wymienią mi olej w ciągu 2 godzin. Gorszą sprawą okazała się ze zamówiona wcześniej przez Marcina oponą. Opona była, ale przedstawiono mi cenę 510$ za oponę tylna Metzelera Enduro 4. Ja mowie ze chyba ta cena jest jakąś pomyłką, bo w Polsce płaciłem za tą oponę ok. 160$, a ostatnio w Las Vegas za wymianę obu opon zapłaciłem 300$. Poczekałem 2 godziny, zapłaciłem za wymianę oleju 110$ (4 litry oleju + filtr) i pojechałem szukać gdzieś indziej opony. O dziwo, zupełnie przypadkowo, na następnej ulicy widzę szyld na budynku "Metzeler". Kupuję tu bez problemu oponę Metzeler Enduro 3 za 90$ (fabryka Metzelera w Brazylii) – tak, to nie pomyłka, taka jest prawda!!! Okazuje się, że BMW w Chile to firma tylko dla elit i taka jest tu opinia zwykłych ludzi. Sprawdziłem cenę nowego BMW R1200GS - 19700$.(podobna jak w Polsce)-nie rozumiem do końca, co było z tą ceną w serwisie za oponę! Kończę, bo wołają na gołąbki, a korzystam w tej chwili z komputera Roberta, a pogania mnie poznany wczoraj wczoraj,pomagający znaleźć hotel Jorge! Motocykl przeglądnięty, jutro postanowimy o dalszych planach przejazdu do Uschuaia.


10.12 - Totalna laba, ale powrócę do poprzedniego dnia, bo obiecałem zdać relację z polskiej kolacji. Gosia naprawdę stanęła na wysokości zadania i gołąbki po polsku były wspaniałe. Cała rodzina i znajomi Roberta bili brawo i stwierdzili, że w życiu czegoś tak smacznego i oryginalnego nie jedli!!! Od późnego ranka zwiedzaliśmy razem z Roberto starą i nową część stolicy. Okazuje się, że poza starymi budynkami poczty, straży pożarnej, kościoła św. Franciszka(najstarsza budowla – XVI w. - w mieście założonym w 1540 r.) oraz XIX-to wieczną katedrą, to w Santiago już więcej nic nie ma, bo miasto nawiedziło wiele trzęsień ziemi. Ostatnie, w 1985 r., było bardzo poważne – 8 stopni w skali Richtera. Do polskich akcentów trzeba zaliczyć dom Domejki, znajdujący się w centrum miasta.


11.12 - Dzisiaj dalej zwiedzaliśmy stolicę. Nasz wspaniały gospodarz Roberto (jego gościnność nie zna granic - czujemy się tak jakbyśmy się znali od wielu lat!!!) obwiózł nas po całym mieście i okolicy. Po zwiedzeniu całego miasta możemy z cala odpowiedzialnością powiedzieć, że ta ponad 4 milionowa metropolia jest naprawdę czyściutkim i pięknym miastem, gdzie wszystko jest podopinane do końca i nie widać żadnych niedokończonych budów lub innych podobnych inwestycji. Wszystko uporządkowane i pięknie zaprojektowane, zgrane z naturą. Dużo zieleni i przestrzeni; życzyłbym sobie, aby nasza stolica tak wyglądała, powiedzmy za 20 lat! Drogi wspaniałe, szerokie, bez dziur i kolein! .Wczoraj wspominałem o polskim akcencie - o wielkim człowieku Ignacym Domejce - jest to tu bardzo szanowana postać, która wielce się przysłużyła dla historii Chile! Przyjaciel Mickiewicza – filomata - wyemigrował do Chile i jako geolog i mineralog był tu twórcą podstaw eksploatacji chilijskich bogactw naturalnych (saletra, miedź, srebro, złoto). Był jednym z twórców tutejszego szkolnictwa wyższego i wielkim obrońcą praw miejscowych Indian - Araukanów. Jutro idziemy rano do biura firmy promowej i będziemy chcieli zakupić bilety na prom z Puerto Montt do Puerto Natales. Postanowiliśmy że następnie jedziemy do Argentyny, do miejscowości San Martin de los Andes, gdzie mieszka nasz kolega Ignacy, poznany 8 lat temu w Chinach, podczas naszych wyjazdów biznesowych. Zostaliśmy serdecznie zaproszeni przez niego i jego żonę Olgę! Po odwiedzinach powrócimy do Chile i będziemy kontynuować podróż na południe! Święta planujemy spędzić na promie, a Nowy Rok w Ushuaia! Pozdrawiamy ciepło - tu rozpoczęło się już prawdziwe lato, z temperaturami pow. 30C.


12.11 – Rano żegnamy naszych gospodarzy. Przez te 4 dni czuliśmy się tu jak u siebie w domu. To, co piękne, tworzą spotkania ze wspaniałymi ludźmi. Kupiliśmy już bilety na prom z Puerto Montt do Puerto Natales. Koszt: 355$ od osoby, 70$ za moto. Rejs trwa 4 dni i 3 noce. Jest to podobno coś wspaniałego: fiordy, lodowce, góry lodowe, polarna fauna i flora! O 12.30 wyjeżdżamy z Santiago drogą nr 5 (Panamericaną) na południe. Po 700 km zatrzymujemy się w motelu w Temuco. Klimat i krajobrazy zupełnie podobne jak w Polsce. Są topole, buki, sosny, truskawki i czereśnie. Cudownie!


13.12 - Pozdrawiamy z Argetyny, z pięknej miejscowości San Martin de los Andes, w której gościmy u naszego kolegi Ignaca i jego żony Olgi. Po wczorajszych 700 km przejechanych w szybkim tempie (od 12.30 do 20.00) i po krótkim stresie związanym z nagłym zgaśnięciem silnika na tej trasie (okazało się, że przepalił się bezpiecznik od pompy paliwowej, tylko nie mogę zrozumieć do tej pory dlaczego!?), dzisiaj spokojnie wyjechaliśmy o 10.00 z Temuco i zjechaliśmy z Ppanamericany na drogę nr 199, w kierunku Pucon. Klimat i widoki typowo polskie, pogoda też i znowu w użycie poszły kombinezony „kondoniki”, bo zaczęło padać. Piękne tereny rekreacyjne, ale wszystko jeszcze przed sezonem! Jedyne co burzy polskie widoki, to wulkan, który akurat nie był zbytnio widoczny, bo cały w chmurach (wulkan Villarrica 2840 m n.p.m.). Dalej już szutrową drogą kierujemy się w stronę Andów, do granicy z Argentyną. Sama granica to obszar Parku Narodowego w Chile i Argentynie przyległego do wulkanu Lanin 3717 m n.p.m. Ponownie było nam dane przekraczać granicę w scenerii przepięknych widoków ośnieżonego szczytu wulkanu, u podnóża którego rosną bardzo egzotyczne drzewa Araucaria - niesamowity widok! Tu przypomina nam sie niedawny widok z naszego poprzedniego przejazdu przez Andy, kiedy to jadąc z Boliwii do Chile podziwialiśmy niesamowicie piękny Park Narodowy, który w Boliwii nazywał się Sajana, a górujący nad nim szczyt Newado Sajana miał wysokość 6543 m n.p.m. a po przekroczeniu granicy wjechaliśmy do Parku Narodowego Chile o nazwie Lauca, gdzie po jeziorze Lago Chungara brodziły flamingi. Jezioro i przełęcz położone są na wys. 4660 m n.p.m. To chyba najpiękniejszy krajobrazowy widok jaki widziałem - cały czas stoi mi wyraźnie przed oczami! Ale dość tych wspomnień, jesteśmy w równie pięknym miejscu na granicy Chile i Argentyny. Granicę przekroczyliśmy bardzo sprawnie: 20 min (bez opłat) i jedziemy dalej jeszcze 60 km po szutrowej drodze, aby wczesnym popołudniem dotrzeć do domu i hotelu naszego kolegi, poznanego podczas biznesowego pobytu w Chinach 8 lat temu. Ignaś przyjął nas ciepło i serdecznie. Zapraszamy wszystkich do odwiedzenia tego pięknego kurortu położonego w górach nad pięknym jeziorem Lago Lacar (sezon narciarski podczas tutejszej zimy i sezon letni pięknym latem). Podaję adres: San Martin de los Andes, via. Los Nortos 188, tel 0054 2972 420607, www.aparthoteldelpellin.com.ar.


14.12 - Jeszcze powrócę do wczorajszego wieczoru. Oczywiście biesiadka z naszymi przyjaciółmi i zarazem gospodarzami, przy wspaniałym winku, trwała do 2 w nocy! Wspominaliśmy nasze poznanie w Chinach i to, że już wtedy wyraziłem chęć przyjazdu do Argentyny na motocyklu. Czas okazał się przychylny i po 8 latach zostało to zrealizowane. Nie przypuszczałem jednak wtedy, że nadjedziemy tu z drugiej strony Świata, od wschodu !!! San Martin de los Andes to malownicza miejscowość położona nad pięknym jeziorem Lago Lacar, 660 m n.p.m. To świetna baza wypadowa do zwiedzenia wielu parków narodowych, znajdujących się w okolicy (nie będę ich wszystkich wymieniał z nazwy, bo naprawdę jest tego sporo - najpiękniejszy to Park Narodowy Lanin). To również świetny teren do uprawiania narciarstwa podczas tutejszej zimy! Dzisiaj pojechaliśmy piękną szutrową drogą na drugą, zachodnią stronę jeziora Lago Lacar i dalej wzdłuż rzeki Cha Chin do wodospadu Kascada Cha Chin. Przepiękna ton jeziora, kwiaty o wyrazistych kolorach żółci, czerwieni i szafiru, wiosenna zieleń, lazur nieba i jeszcze o tej porze roku ośnieżone szczyty górskie - cos wspaniałego!!! Powrócę jeszcze do wspanialej gościnności tutejszych ludzi tak w Argentynie jak i w Chile. To jest cos niesamowitego!!! To, co nas spotkało w stolicy Chile - Santiago - było esencją tego zjawiska. Jorge i Roberto przyjęli nas jak starych znajomych, a my czuliśmy się tam, jak u siebie w domu i jak by to byli nasi starzy kumple, tu w San Martin jest ponownie tak samo !!!


15.12 - Dzisiejszy dzień postanowiliśmy spędzić trochę inaczej i zmieniliśmy środek transportu - uruchomiliśmy po przerwie zimowej łódź motorową "American Jet" z 40KM silnikiem Yamahy i popłynęliśmy z Ignasiem na ryby na jezioro Lago Lolog. Pięknie położone jezioro pomiędzy ośnieżonymi górami, 12 km od San Martin de los Andes. Pomimo śniegu w górach woda była już stosunkowo ciepła - jakieś 18C i wokół jeziora prawdziwe lato. Toń jeziora w połączeniu z bujną zielenią na brzegu dają niezapomniane widoki i do tego ta dzicz panująca wokół! Pięć godzin pływania (jezioro wąskie, ale bardzo długie, jakieś 40 km), efekt: jakaś wielka ryba urwała żyłkę oraz przynętę w postaci 10cm sztucznej rybki. Po ponownym uruchomieniu wędki złapaliśmy 50cm łososia - niesamowita frajda! Wieczorem prawdziwe argentyńskie "asado", czyli wiele rożnych gatunków mięsa pieczone w specjalny sposób na grillu opalanym węglem drzewnym. Biesiadę tę zaszczycił swoją obecnością pan Zbigniew Fularski, zwany tutaj popularnie w miasteczku "Tatuś". Jest to dystyngowany pan, 87 letni Polak, działający w czasie okupacji w podziemiu Armii Krajowej, który w ciekawy sposób uciekł z Polski w 1945 r. na zachód i osiedlił się później w Argentynie. Pan Zbyszek to chodząca historia tamtych czasów i kompendium wiedzy na temat życia ludzi, którzy musieli emigrować do tego kraju! Przepiękna lekcja historii i wspaniały Polak, szanowany przez całą społeczność tego miasteczka. „Tatuś” mieszka tu od 1962 r., a od 1972 r. prowadzi tutaj wytwórnię wyrobów czekoladowych pod nazwa "Mamusia". Tak nazywano jego żonę, która, niestety, już nie żyje. Wytwórnia funkcjonuje, a wyroby są naprawdę świetne. Po wspaniałej kolacji zjedliśmy prawie 1kg tych wyrobów czekoladowych. Co ciekawe, wyroby te są sprzedawane tylko w tym miasteczku i sprzedają się świetnie od wielu lat - to jest marka !!! Oprócz wspaniałych steków i asado, bardzo popularne w Argentynie są „empanadas”, czyli pierożki z siekanym mięsem i rodzynkami. Przywieźli te specjały do Ameryki Południowej hiszpańscy Konkwistadorzy. Podawane są jako przystawka podczas każdej uroczystości jako przekąska do wina. A oto przepis – dwie cebule, 250g chudej siekanej wołowiny, 2 łyżki rodzynek, 1 łyżka oliwy z oliwek, po pół łyżeczki ostrej papryki i zmielonego kminku, 600g mrożonego ciasta francuskiego, mąka do rozwałkowania. - Cebulę obrac i pokroić w drobną kostkę. Rodzynki namoczyć i osączyć. Podgrzać oliwę i zeszklić na niej cebulkę. Dodać rodzynki, zmielone mięso, paprykę, kminek i sól – smażyć do zbrązowienia mięsa. Rozmrozić ciasto i nagrzać piekarnik do temp. 200 C. Ciasto rozwałkować na oprószonej mąką stolnicy i wyciąć 20 krążków o średnicy 12cm. Na każdy krążek nałożyć przygotowane nadzienie , brzegi zwilżyć wodą i zacisnąć składając w pół. Tak przygotowane pierożki położyć na nienatłuszczonej blasze i piec około 20 minut. Wyjąć empanadas i podawać na zimno lub gorąco – smacznego!


16.12 - Dzisiaj wyruszyliśmy z naszej bazy położonej w San Martin de los Andes do położonego na północy Parku Narodowego "Lanin". 80 km drogi szutrowej, prowadzącej wzdłuż wielu jezior ukrytych pomiędzy górami. Piękna, dzika przyroda, piękne krajobrazy. Po paru godzinach dotarliśmy nad jezioro Epulafquen, obok którego znajdują się źródła termalne. Okazało się, że drogę otwarto dopiero dwa dni temu po okresie zimowym, ponieważ bardzo długo tam leży śnieg, a termalne źródła okazały się gejzerem ujętym w betonowe obramowanie, z którego gorące wody wylewały się na przyległą łąkę. Z kąpieli nici! Powróciliśmy do bazy inną drogą, na tyłach wulkanu Lanin, przez miejscowość Lunin de los Andes. Późnym wieczorem gościmy u wczoraj poznanego świetnego Polaka, pana Zbyszka "Tatusia" - historii życia Polaków na emigracji ciąg dalszy, wczoraj opisywałem część pierwszą!


17.12 - Zwiedzamy miasteczko San Martin de los Andes. Jest to piękny, mały kurorcik, przypominający europejskie małe miejscowości Szwajcarii lub Austrii, usytuowane gdzieś w Alpach i koniecznie nad jeziorem. Konsumujemy rybkę złowioną osobiście poprzedniego dnia - wspaniała!!! Wieczorem kolacja pożegnalna. Tu muszę wspomnieć o fantastycznych argentyńskich stekach - rozpływają się w ustach; i ta cena! - 0,5 kg stek w pięknej restauracji kosztuje około 16 zł w przeliczeniu i to jest jedna porcja!!! Do tego świetne argentyńskie wina z okolic Mendozy, zagłębia winnego tego kraju. Nam odpowiada najbardziej to o nazwie „Torontes”, i ponownie ta cena – dosłownie parę złotych. Podaję kurs przeliczeniowy 1$=2,95 peso argentyńskie - dobrze się przelicza, bo to prawie jak złotówka.


18.12 - To już dzień pożegnania z naszymi przyjaciółmi. Niestety, czas szybko płynie i musimy wyjechać. Łza się w oku kręci, ale obiecujemy sobie, że się niedługo ponownie spotkamy, może w Polsce, a jak nie, to w Argentynie, wspólnie z Andrzejem i Elą (moi wspólnicy - bardzo chcą też tu przyjechać!). Dziękujemy za wszystko Ignasiu i Olgo!!! Jedziemy drogą nr 234 na południe, przez krainę pięknych jezior – ok. 50 km drogi szutrowej, prowadzącej w dziewiczym terenie. Żadnych zanieczyszczeń, żadnego przemysłu w odległości setek a nawet tyięcy kilometrów. Następnie droga nr 231 w kierunku Chile (granica 20 min. - cywilizowane kraje!). Już za granicą, w miejscowości Pujehue zażywamy kąpieli w miejscowych basenach termalnych (bardzo drogo i brak klimatu kurortu - zupełnie inaczej niż w Europie). Po przejechaniu 370 km o 20.00 jesteśmy w Puerto Montt. Wynajmujemy pokój w hostelu przy samym porcie.


19.12 - Rano wymiana rezerwacji na bilety i o 14.00 pakujemy się na prom do Puerto Natales. Przypuszczam, że tam nie będę miał dostępu do Internetu, tak że następne wiadomości po zaokrętowaniu w tym porcie!!! Pozdrawiamy i do następnych wiadomości -to już będą prawie Święta.


20-22.12 - Pozdrawiamy z nad Cieśniny Magellana, z miasta Punta Arenas. Zimno i wietrznie - mamy namiastkę polskiej zimy!!! 22.12 2005r o godzinie 9.00, po 64 godzinach płynięcia promem "Valparadizo" firmy Navimag, wyjechaliśmy naszym BMW ponownie na chilijską ziemię w miejscowości Puerto Natales. Po pokonaniu 250 km dotarliśmy w surowym krajobrazie i surowym klimacie do najdalej wysuniętego na południe miasta Chile - Punta Arenas (trawa, krzewy i karłowate drzewa wysmagane potężnymi wiatrami). Stutysięczne miasto, które rozkwit przeżyło na przełomie XIX i XX w., dzięki produkcji wełny, po założeniu w tym rejonie potężnej hodowli owiec sprowadzonych z Falklandów. Do Ushuaia, wg. GPS, w linii prostej 250 km. Powrócę do dni spędzonych na promie. Świetne warunki, świetne jedzenie (typu szwedzki stół), pogoda w kratkę, przepiękne widoki. Cały czas płynęliśmy pomiędzy czymś w rodzaju fiordów, wysepek, skał, ośnieżonych gór, wąskich przesmyków i fantastycznych lodowców spływających jak rzeki do morza. Po drodze odwiedziliśmy Puerto Eden, gdzie mieszka jeszcze nieliczna grupa etniczna Indian, zajmująca się połowem skorupiaków. Pod jeden z lodowców "Glaciar Pio XI" podpłynęliśmy na odległość kilkudziesięciu metrów. Odpadające od masywu góry lodowe to wspaniały widok, tzw. cielenie się lodowca. Godna polecenia alternatywna forma przejazdu w jedna stronę, aby nie jechać po tej samej drodze tam i z powrotem. Jutro, czyli 23.12, jedziemy do Ushuaia, ok. 500 km drogą, w tym 200 km szutru. Jak dojedziemy to damy znać!!!


23.12 - Pozdrawiamy z Końca Świata, z malowniczej miejscowości Ushuaia, na samym południu Argentyny!!! O godzinie 20.00dotarliśmy do tej miejscowości; pokonaliśmy odległość 38500 km dzielącą Alaskę i południowy koniec Argentyny. Od Bielska-Białej 52500 km. Dzisiejszego dnia, już o 8.00 meldujemy się na promie płynącym z Punta Arenas do położonej na drugim brzegu cieśniny Magellana miejscowości Porwenir (założyli ją uchodźcy z byłej Jugosławii). Po 2,5h jesteśmy na przeciwległej stronie i drogą szutrową biegnącą wzdłuż brzegu zatoki Bahia Inutil jedziemy 170 km do granicy z Argentyną (piękna pogoda, piękne widoki). Następnie, po przekroczeniu granicy, (spory ruch - odprawa trwała 1,5h) jedziemy drogą nr 3 - 330km w kierunku Ushuaia. Jeszcze po drodze 50 km szutrówki wzdłuż "Lago Fagnano" (cudowna kolorystyka i surowa przyroda) i jesteśmy na miejscu. Ostatni etap przez góry trochę w ekstremalnych warunkach i temperaturach (jazda w chmurach i zimnie). Prosto z trasy do knajpki aby się ogrzać, a tu przepiękne spotkanie! Para podróżników: ona - Kolumbijka, on-Fin, zapraszają nas na kolację. Biesiadka do północy i dopiero później szukamy zakwaterowania – cóż za fantastyczne podróżnicze spotkania!!! Ze znalezieniem miejsca na nocleg mamy spore kłopoty, ale o 1.30 mamy miejsce w skromnym, ale czyściutkim hoteliku, w samym centrum miejscowości. Tu zamierzamy spędzić tegoroczne Święta Bożego Narodzenia!!! Pisząc tę wiadomość wiem, że w wielu polskich domach właśnie odbywa się Wieczerza Wigilijna. Dzielimy się ze Wszystkimi opłatkiem! My wigilie będziemy spędzać na polskim jachcie"Bona Terra", który zawitał do miejscowego portu wczoraj. Właśnie Gosia przygotowuje potrawę w postaci smażonej rybki! Okazało się, że jest następny akcent polski; w miejscowej parafii jest ksiądz, salezjanin z Polski, i będzie o 20.00 pasterka (wszystko dostosowane do miejscowych zwyczajów). Na miejscowym kampingu spotkanie motocyklowych podróżników z całego Świata. Jest tu około 25 motocykli, większość to Niemcy, a reszta to: 2 moto z Polski (my i Marek), 1 z Portugalii, 2 z Włoch, 2 z Brazylii, 1 z USA, 1 z Anglii i 1 z Kanady.


24.12 - Nadszedł ten dzień, który jest tak ważny dla każdego z nas, a którego w tym roku nie potrafiliśmy sobie wcześniej wyobrazić. Miejsce, w którym się znaleźliśmy, to pięknie położone nad kanałem "Canal Beagle", u podnóża ośnieżonych gór, kameralne miasteczko Ushuaia (ok.50 tys. mieszkańców). Kolorowe domki, atmosfera turystycznego kurortu, usytuowanego gdzieś w zimowych Alpach. Hoteliki są w tym czasie wszystkie zapełnione podróżnikami wszelkiej maści, którzy przybyli na rożne sposoby, do tego miejsca z całego Świata. Rano jesteśmy zaproszeni, wspólnie z załogą polskiego jachtu "Bona Terra" na kawkę, przez proboszcza miejscowej parafii katolickiej, pochodzącego z Moniek na Mazurach (między Ełkiem a Białymstokiem), Polaka, ks. Alojzego Gryszko, Salezjanina, który już od 17 lat przebywa w Argentynie. Od 10 miesięcy prowadzi on tutejszą parafię. Tu uzgadniamy menu na dzisiejszą kolację wigilijną. Miejsce to pokład jachtu (każdy coś ma przygotować z potraw). O 17.00 rozpoczynamy wieczerzę, a uczestniczy w niej 12 osób: Kapitan 14-to metrowego jachtu Janusz z Mierzęcic, który prowadzi całą wyprawę "Europe -South America - Antarctica 2005-2006" (www.bonaterra.pl), Andrzej z Piekar Śląskich, Tomek z Wrocławia, Jędrek i Marian z Tomaszowa Mazowieckiego, Kari Saukkonnen - Fin (to załoga jachtu), Ja z Małgosią oraz Marek (to motocykliści), Aneta z Darkiem oraz Rysiek z Leżajska (to trekkingowcy przybyli tutaj samolotem). Świetna atmosfera, nigdy nie wyobrażaliśmy sobie, że tak pięknie spędzimy ten wieczór, w tak wspaniałym gronie i w tak cudownej atmosferze!!! Mieliśmy nawet prawdziwego Mikołaja z Finlandii! O 20.00 miejscowego czasu, czyli dokładnie w tym samym czasie, co w Polsce (-4h różnicy) wszyscy idziemy na pasterkę odprawioną przez ks. Alojzego, aby po zakończeniu powrócić na jacht. Wieczór Wigilijny zakończyliśmy o 3 w nocy. Dziękujemy kapitanowi Januszowi za zorganizowanie tak wspaniałego wieczoru!!!


25.12 - Pierwszy dzień Świąt - wielki odpoczynek, spacery, a wieczorem pożegnanie z załogą jachtu "Bona Terra", na jego pokładzie oraz pożegnanie z Markiem Michelem. Przejechaliśmy razem całą Amerykę Środkową oraz wielokrotnie spotykaliśmy się na trasie prowadzącej przez Amerykę Południową, aby po wspólnym spotkaniu wigilijnym nasze drogi już definitywnie rozeszły się, ponieważ Marek już szybko powraca do USA, a my swoim trybem dalej będziemy jeszcze zwiedzać spokojnie kraje, które znajdują się w planie naszej podroży. Dziękujemy Mareczku i życzymy Ci szerokiej drogi i mało bocznych, silnych wiatrów oraz deszczu i zimna!!! Cale miasteczko żyje duchem podróżniczym, dojechali następni motocykliści. Są to dwie pary z Kolumbii na BMW R1150GS. Spacerujemy po mieście, a wieczorem jedziemy na kemping aby spotkać się w motocyklowym gronie podróżników. Wczoraj jeszcze przybyły dwa motocykle z Brazylii i jeden z Japonii. Mamy tutaj prawie że zimową atmosferę, ponieważ góry są mocno ośnieżone, temperatura 10-14C, ale przy stale wiejącym wietrze (40-80 km/h; wczoraj, wg pomiaru na przycumowanym do nabrzeża jachcie wiało 75km/h) i pochmurnej pogodzie stale odnosi się wrażenie, jakby za chwilę miał zacząć padać śnieg! Pozdrawiamy z Końca Świata (to dosłowne tłumaczenie słowa Ushuaia). To prawda, bo wysunięte bardziej na południe miasto-baza wojskowa chilijska Puerto Williams, na wyspie "Isla Navarino", jest jedynie osadą zamieszkałą przez żołnierzy tego państwa.


26.12 – Drugi dzień Świąt, a tutaj normalny dzień pracy. Wykupiliśmy wycieczkę katamaranem po kanale "Beagle". Przy deszczowej pogodzie ruszamy w sześciogodzinny rejs. Przepływamy obok chilijskiego miasta - bazy wojskowej Puerto Williams, a następnie odwiedzamy szereg wysepek, na których rezydują kormorany, pingwiny, lwy morskie, "lobos marineros" - odmiana foki oraz wiele gatunków ptactwa, których nazw nie znam. Na szczęście pogoda się zmienia i wieczorem wracamy przy pięknej pogodzie i pięknych widokach krajobrazu w zachodzącym słońcu. Co do pogody, to nie znam innego miejsca na ziemi, gdzie pogoda diametralnie zmieniała się wielokrotnie w ciągu dnia. Wszystko to chyba dlatego, że chmury biegną po niebie z prędkością samolotu, a wiatr i to mocny to nieodłączna cześć tutejszej surowej pogody! Dzień kończymy świetną kolacją z degustacją wielu gatunków mięsa – fantazja! Wszystko dosłownie rozpływa się w ustach i do tego świetne argentyńskie wino!!! Po powrocie do hotelu pijemy jeszcze po kieliszeczku "limonczello" z miłymi jego gospodarzami. Świetna rodzina: Laura, Miguel i córka Aixa. Podaję adres tego taniego i czystego hoteliku: "Capri Hospodaje", położonego w samym centrum miasteczka, przy via. San Martin 720, www.hotelcapriushuaia.com.ar, e-mail: hostalcapri@hotmail.com.


27.12 - Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie Parku Narodowego, położonego na zachód od Ushuaia. Park nazywa się "Parque Nacional Tierra del Fuego". Po raz pierwszy nie wieje i świeci piękne słoneczko. Temperatura 18C. Park jest położony nad zatoką "Bahia Lapataia". Po parku porusza się kolejka, podobna do naszej bieszczadzkiej, ale my jeździmy na motorku po szutrowych drogach. Na samym końcu drogi, tuż przy granicy z Chile, jest tablica z informacją o odległości dzielącej ten punkt od Alaski. Na tablicy widnieje odległość 17848 km, my sprawdzamy licznik i wszystko się nie zgadza, zrobiliśmy 38552 km o czym informujemy grupkę turystów, która zebrała się obok motocykla!!! Pamiątkowe zdjęcia i wspomnienie, jak niedawno robiliśmy podobne zdjęcia na Alasce. Powracamy podziwiając piękne krajobrazy! Jutro opuszczamy Ushuaia, ale zakochaliśmy się w atmosferze tego miasteczka i myślimy, że jeszcze kiedyś tu powrócimy, może innym środkiem transportu, ale powrócimy do tego "Podróżniczego Centrum Świata"!!!


28.12 – Nadszedł dzień, że trzeba opuścić piękne miasteczko podróżniczych spotkań, czyli Ushuaia! Po pożegnaniu z miejscowym księdzem Alojzym (Polak) ruszamy drogą nr 3 dokładnie tak samo jak tu przybyliśmy. W Rio Grande (za namową księdza) odwiedzamy klasztor Salezjanów założony jeszcze pod koniec XIX w. Znajduje się tam małe muzeum, gdzie poznajemy ciekawą historię pracy tutejszych misjonarzy. Później przekraczamy granicę z Chile i dalej szutrową drogą nr 257 pokonujemy 200 km do Puerto Espenes, aby się przeprawić promem na drugą stronę Cieśniny Magellana. Tuż za przeprawą (14km) skręcamy na zachód, na drogę nr 255, biegnącą wzdłuż cieśniny, aby po 100 km skierować się na północ drogą nr 9 do Puerto Natales. Odbyliśmy dzisiaj maraton motocyklowy – 800 km w każdych możliwych warunkach pogodowych i drogowych. 12 godzin jazdy prawie non-stop, bo innej alternatywy nie było, a na nocleg po drodze nie było co liczyć !!! Tutaj może wyjaśnię, dlaczego powróciliśmy do miejsca, w którym dokładnie tydzień temu wylądowaliśmy schodząc z promu. Powód jest taki, że po opowieściach wielu podróżników o pięknie i niezwykłości tego miejsca, postanowiliśmy zwiedzić Park Narodowy Torres del Paine. Nie zrobiliśmy tego wcześniej z powodu informacji uzyskanej na promie od płynących z nami motocyklistów, ze spotkanie podróżników motocyklowych jest w okresie Świąt Bożego Narodzenia, a nie w Nowy Rok, tak więc powróciliśmy tu aby zrobić to, czego nie zrobiliśmy wcześniej!


29.12 - Ten dzień przeznaczamy na zwiedzenie słynnego "Parque Nacional Torres del Paine". Dojazd do oddalonego o 160 km na północ parku - szutrowa droga nr 9. Pogoda fantastyczna, piękne słońce i niezbyt mocno wieje (pogoda tu jest mocno kapryśna i często nie można z jej powodu zobaczyć tego, po co się tu przyjechało -my mamy szczęście!!! ). To, co tutaj zobaczyliśmy przerosło naszą wyobraźnię i zrozumieliśmy, dlaczego cały świat podróżniczy odwiedza to miejsce tak bardzo oddalone, gdzieś na Końcu Świata! Kolorystyka jezior, po których pływają góry lodowe, kolory roślin tam rosnących, w połączeniu z blaskiem lekko atramentowego lodowca, śniegu, lazuru nieba i tych gór o kształcie. jak wskazuje nazwa parku "Wieże Chlebowe", to coś, czego nie da się opisać! Po drogach szutrowych wewnątrz parku przemierzamy ponad 120 km. Jesteśmy pod wrażeniem i zauroczeni tym miejscem. Wracamy z parku do granicy z Argentyną w Castillo (małe przejście graniczne na szutrowej drodze; odprawa trwa 5 min - przerywamy strażnikom grę w ping-ponga). Jest już 8 wieczór i myślimy o noclegu. Okazuje się, że zaznaczone miejscowości na drodze nr 40, którą jedziemy w kierunku równie słynnego miasteczka turystycznego El Calafate, są jednym domkiem, już dawno opuszczonym, a w jednym z baraków, obitym blachą, z napisem „Hotel” nie ma miejsc. Jedziemy dalej szutrową w tej części 40-tką i chcąc nie chcąc dojeżdżamy o 12 w nocy do El Calafate. Tu dopiero jemy kolację (na szczęście to Argentyna i kolacja o tej porze to normalka!) i oczywiście argentyński stek o grubości 5 cm rozpływający się w ustach i fantastyczne wino „Torontes” z winnic pod Mendozą! Patagońskie łąki, łagodnie pofalowane, to miejsce gdzie powstają te fantastyczne steki. Krowy pasą się bezstresowo na tych wielkich połaciach, wybierając z rożnych traw i ziół to, co dla nich najlepsze - i ot przepis na świetny argentyński stek! O 2 w nocy mamy hotelik i tak kończymy ten długi i piękny dzień, w którym przejechaliśmy 520 km z czego 400 km po szutrowej drodze. Tu wspomnę o drogach w Chile i Argetynie: asfaltowe, wspaniale szerokie, z szerokimi poboczami, równiutkie jak stół i świetnie oznakowane i pionowo i poziomo. Drogi szutrowe to tu normalka i jest ich sporo - do tej pory przejechaliśmy po nich około 1400 km - dobrze utrzymane, można bezpiecznie jechać z prędkościami 60-80km/h, ale trzeba mocno uważać, bo zdarzają się niespodzianki. Od wiejących tu stale wiatrów powstaje uciążliwa pralka na powierzchni drogi. Na przykład dzisiaj, na krajowej szutrowej 40tce był odcinek jakieś 10 km takiego błota, które zalegało na grubości 15cm i widać było po śladach, co tu się działo, gdy padał deszcz a błoto było rozmiękłe! Na szczęście było sucho i błoto było twarde, ale koleiny i tak dawały się we znaki. Wspomnę jeszcze o tej kultowej drodze nr.40 biegnące po wschodniej stronie Andów z północy na południe Argentyny, tą kultowość miejscowi porównują z kultem drogi nr.66 w USA . Argentyna jest ponadto rajem dla zmotoryzowanych, bo tu na jej południu, w specjalnej strefie podatkowej paliwo kosztuje tylko 1.18 pesos = około 1.25 PLN za litr etyliny 95 oktan.


30.12 - Dzisiejszy dzień rozpoczęliśmy od niemiłej wiadomości, z e-mailowej wiadomości dowiedziałem się że Markowi zepsuł się motocykl i to bardzo poważnie. Bardzo nam przykro Mareczku - jako wyuczony i praktykujący silnikowiec muszę stwierdzić, że z Twojego opisu wynika że jest to poważna awaria, która może zakończyć się wymianą silnika, ze względu na koszty naprawy! Tu dołączam tekst wiadomości od Marka Michela:

Od kilku tygodni coś mi stukało nieładnie w silniku i się wreszcie okazało się, co. Łożysko główne na stopie korbowodu rozleciało się, a tłok wyoblił nieco gładź cylindra, pęknął naciągacz łańcucha rozrządu, czyli całkiem poważny problem. Dalej ani centymetra nie pojadę, a do Houston zostało tylko 20 000 km. Teraz jestem w Hostelu Asturias de Munoz na 370 Mitre Street w San Julian. Mechanik powiedział, że naprawa będzie kosztowała ponad 1000$ i nie wiadomo kiedy się zakończy i czy w ogóle to się da naprawić. Argentyński moto mechanik nie bardzo wie, jak naprawić ten japoński motocykl. Nie wiadomo co będzie, ale poczekam jeszcze kilka dni - zobaczymy co się wydarzy. Póki co nie jest wesoło. Najbliższy dealer Kawasaki jest w Buenos Aires - 2300 km stąd. Rozważam możliwość porzucenia motocykla i już nie kupię nigdy Kawasaki, tylko BMW, takie jak ma Wojtek Ilkiewicz i Małgosia .Ten mój motocykl rozleciał się po przejechaniu 28 tys. mil - 3/4dookola Świata i Ameryki Południowej. Pozdrawiam Was wszystkich życząc szczęśliwego nowego roku i sam z optymizmem spoglądam w 2006 r."


My, poza powyższym, czynimy ten dzień dniem organizacyjnym. Zmieniamy hotel na nieco lepszy i bardziej kameralny, bo to przecież okres Sylwestra i Nowego Roku. Zwiedzamy również to niewielkie miasteczko (około 5 tys. mieszkańców), które tętni życiem turystycznym. Wszystkie hotele są pełne świetnej podróżniczej braci oraz atmosfery! Zrobiliśmy rozeznanie co do jutrzejszej kolacji sylwestrowej i również co do jutrzejszego zwiedzenia "Parque Nacional los Glaciares" - głównej atrakcji tego miejsca, czyli zobaczenia z bliska frontu lodowca "Perito Moreno".


31.12 - Witam jeszcze w starym roku, bo to jeszcze 1 godzina przed tym momentem w Polsce i 5 godzin przed nowym rokiem 2006 w Argentynie ! Dzisiaj przeżyliśmy cudowny dzień zwiedzając przy pięknej, słonecznej pogodzie prześliczny park narodowy "Glaciar" z niesamowitym lodowcem "Perito Moreno". Lodowiec spływa z Andów do jeziora Lago Argetino.Podczas tutejszej zimy dzieli jezioro lodową tamą a końcem lata ciepłe prądy wody przerywają zaporę i łączą wody w jedna całość! Niesamowity jest widok masywu lodowego o atramentowej barwie, pękającego i trzeszczącego. Kolory bajkowe, ściana końca lodowego jęzora wysoka miejscami na 80m. Co chwilę lodowiec się „cieli” i z hukiem ogromne fragmenty lodu wpadają do wody o szmaragdowej barwie. Wrażenie widokowe płynąc stateczkiem po jego powierzchni są takie, jakby płynęło się po powierzchni gigantycznych rozmiarów kiekicha z egzotycznym drinkiem, w którym góry lodowe to kostki lodu. Pełnię przyprawiających o dreszcze wrażeń dopełnia synfonia dzwiękówi i dobiegające z lodowca odgłosy. Ta niewyobrażalna masa lodu cały czas prze do przodu, wydając głośne trzaski i huki. Najciekawsze jednak jest to, że Penito Moreno co roku, w tamtejszej zimie, dzieli jezioro, tak, że powierzchnia wody w jednej części jest wyżej niż w drugiej. Końcem lata ciepła woda topi jęzor lodowca i zrywa tamę. Przez pewien czas, jednak, skałę, o którą opiera się w zimie lodowiec, łączy z jego czołem lodowy most. Na efekt zawalenia sie owego mostu czeka cały podróżniczy swiat. W tak pięknej scenerii kończymy stary rok i to wszystko było nam dzisiaj dane widzieć z naszego motocykla, który, jak do tej pory, wiezie nas bezawaryjnie podczas całej naszej podroży! Dziękujemy Stwórcy, że było nam dane zobaczyć tyle w tym pięknym dla nas 2005 r. Witamy 2006 r. z nadzieją, że nie będzie gorszy od poprzedniego!!! Podsumowując, jesteśmy obecnie na 54090 km naszej trasy wyprawy, a tegoroczny sezon motocyklowy kończymy przebiegiem 57590km.-(sporo podróżowaliśmy jeszcze w Polsce przed wyruszeniem w Podróż Dookoła Świata).


1.1 – Nowy Rok. Po świetnej kolacji sylwestrowej (Sylwester to zwyczajowo w Argentynie spotkanie przy suto zastawianym stole i wielkie żarcie), oczywiście ze wspaniałym argentyńskim stekiem i pieczonym jagnięciem z grilla, przyszedł czas, aby ruszyć dalej w drogę. Dzisiaj trochę później, bo o 11.30, wyjazd w dalszą drogę. Najpierw z El Calafate drogą nr 5 w kierunku Rio Gallegos, a następnie drogą nr 3 w kierunku na Buenos Aires. Po 630 km zatrzymujemy się w miejscowości Puerto San Julian, tam, gdzie Marek miał awarie motocykla. Po spotkaniu z Markiem okazało się, że już wszystkie części ma zamówione i za trzy dni jest nadzieja, że ponownie ruszy na trasę (koszty 1500$). My, uspokojeni, możemy ruszać dalej – wszystko z motocyklem Marka jest pod kontrolą! Pierwszy dzień 2006 r. przywitał nas słoneczną pogodą, lecz jest wietrznie i zimno - 13C. Zakończyliśmy stary rok na motocyklu i rozpoczęliśmy nowy na motocyklu - tego jeszcze nigdy nie przeżyliśmy - pięknie!!! Pozdrawiamy Wszystkich już w Nowym Roku.


2.1 - Dzisiaj ponownie pożegnanie z Markiem Michelem w Puerto San Julian. Sprawa jego motocykla i awarii nie wygląda tak źle, ponieważ na szczęście wał korbowy zatarł się na stopie korbowodu i nie doszło do jego rozerwania. Okazało się, że tłok ma już duże wyrobienie i naprawa zakończy się normalnym eksploatacyjnym remontem silnika. Jedno jest pewne – materiały, jakie stosuje "Kawasaki" są podobne do tych, jakie stosują w "ruskach". Dalej ruszamy o 11.00 na trasę, drogą nr 3 na północ wzdłuż Atlantyku, a w tej części zwanym Morzem Argentyńskim. Pokonujemy bezkresy argentyńskiej Patagonii. Jest ogromna, a odległości od jakiś pojedynczych zabudowań to czasami 400 km. Po 840 km zatrzymujemy się w miejscowości Trelew! Po drodze zabrakło nam paliwa, bo podobnie jak na Syberii nie było paliwa na dwóch kolejnych stacjach! Pogoda słoneczna, a temperatura od 12 do 25C, w zależności, jak daleko droga odchodzi od oceanu. Wiatr nieprzerwanie napiera, na szczęście dzisiaj od frontu, a nie z boku!


3.1 - Po wczorajszym maratonie i po wielokrotnych uderzeniach wiatru, szczególnie przy mijaniu z ciężarówkami i przy czołowo - bocznym wietrze (po takim uderzeniu prędkość natychmiast spada o 10-15 km/h) okazało się, że całkowicie pękła szyba przy jej mocowaniu do kokpitu motocykla. Obok hotelu, na zapleczu sklepu sprzedającego wyposażenie łazienek, znalazła się jakaś blaszka z nierdzewki, parę nitów zrywalnych i po godzinie wszystko było naprawione. Ruszyliśmy dalej z miejscowości Trelew drogą nr 3 do Puerto Madrin i tam po uzyskaniu wiadomości, jak należy zwiedzić park narodowy "Penisula Valdes" udaliśmy się do niego. Już na terenie parku, w Puerto Piramides wynajęliśmy mały domek u prywatnego gospodarza (pełnia sezonu, wszystko zajęte). Półwysep to wielkie siedlisko różnorodnego ptactwa (pingwiny, kormorany, flamingi), a zatoka "Golfo Nuewo" to miejsce, gdzie można oglądać baraszkujące lwy morskie, foki, wieloryby i orki. Tu oglądamy prawdopodobnie ostatni raz te wszystkie zwierzęta związane z arktycznym prądem, który od południa Atlantyku jeszcze dociera do tego miejsca. Specjalnym katamaranem zwiedzamy teren zatoki, a resztę z motocykla, po szutrowych drogach parku. Wieczorem wspólna kolacja z poznanymi motocyklistami z Australii, którzy na BMW R1150GS (4 osoby, 3 moto), startując w Stanach, podróżują po całej Ameryce Środkowej i Południowej już ponad pół roku.


4.1 - Rano w drogę i po 820 km jadąc drogą nr 3 docieramy do miejscowości Bahia Blanca, położonej już tylko 690 km od Buenos Aires. Przejazd bez historii. Przemierzamy bezkresy argentyńskiej Patagonii. Jest wielka, rozległa i monotonna - jedynie wiatr to jest to, co na tym pustkowiu się zmienia - raz mocno z prawej, raz mocno z lewej. O mijaniu z pędzącymi wielkimi ciężarówkami już pisałem; uderzenie wiatru jest tak potworne, że trzeba się mocno trzymać motocykla! Zmieniły się już temperatury - wydostaliśmy się z wpływów frontów arktycznych i w typowej pogodzie środka lata (33-35C) podróżowaliśmy dzisiejszego dnia.


5.1 - Wyjazd drogą nr 3 dalej, w kierunku na Buenos Aires i po 170 km w miejscowości Tres Arroyos skręcamy i jedziemy 80 km do nadmorskiej miejscowości Claromeco. Tu od 8 stycznia będą stacjonować polscy skauci (dzieci Polonusów mieszkających w Buenos Aires). Olga z Ignasiem, u których rezydowaliśmy w San Martin de los Andes mocno działali w tej grupie, wówczas, gdy mieszkali w stolicy. Mamy zamiar powczasować trzy dni w tej miejscowości w klimacie tutejszego lata, oczekując na skautów.


6-7.1 - Pozdrawiamy z nad Atlantyku z argentyńskiego kurortu wczasowego Claromeco, 650km od Buenos Aires!!! Błogie lenistwo, połączone z trochę nudnym wczasowaniem w atmosferze typowej argentyńskiej miejscowości wczasowej. Tu odpoczywają jedynie Argentyńczycy. Nie spotkaliśmy żadnego, podkreślam – żadnego, turysty cudzoziemca (80 km w bok od głównej trasy a miejscowość nie ujęta w żadnych przewodnikach - taka polska Jastrzębia Góra z przed 20lat. Tu jednak poznajemy tajemnice i specyfikę życia i wypoczynku tych nie najbogatszych wczasowiczów argentyńskich, którzy przybyli tu w większości z Buenos Aires! Wczoraj piękna pogoda i słońce, dzisiaj pochmurnie, więc leczymy wczorajsze poparzenia słoneczne!


8.1 - Pozdrawiamy z następnej stolicy południowoamerykańskiej - Buenos Aires!!! Rano w miejscowym nadmorskim parku rekreacyjnym w Claromeco spotkanie z grupą harcerzy z polskich rodzin mieszkających w Buenos Aires. Przyjechali prosto z pierwszej części pobytu obozowego z San Martin de los Andes (wiadomość dla Ignasia i Olgi: synowie cali i zdrowi, trochę zmęczeni po dwudniowej jeździe kursowym autobusem- kraj wielkich odległości). Rozmawiamy na tematy harcerskie z komendantką Helenką Kaliską. Główny problem to to, że zanika wśród młodych ludzi, tu w Argentynie, znajomość mowy polskiej. Dzieci rozumieją, ale coraz częściej już nie mówią po polsku. Helenka jest jedną z młodych osób, które podtrzymują polskość i uczy młodzież mówić w języku swoich dziadków! O 13.00 na trasę nr 3 w kierunku na Buenos Aires i po 590km wieczorem, przy padającym w mieście deszczu, jesteśmy w jego dzielnicy Burzaco, gdzie mieści się P.O.M. (Polski Ośrodek Młodzieżowy). Tu spotykamy grupę harcerzy, którzy w nocy wyjeżdżają, aby dołączyć do tych, z którymi rano widzieliśmy się w Claromeco. Rozmawiamy o problemach miejscowej Polonii. Jest trochę zamieszania bo przyjechały dzieci polskich rodzin z całej Argentyny - 34 harcerzy i harcerek. Dzień kończymy o 3 w nocy, w towarzystwie Darka i Edyty - przedstawicieli najmłodszej emigracj XXI w. Korzystamy z ich gościnności - jesteśmy zaproszeni na nocleg do ich domu. Trochę jesteśmy zaniepokojeni, bo wszyscy ostrzegają nas o złodziejach i bandytach grasujących na ulicach stolicy, a wrażenie z wjazdu i przedmieść jest bardzo niepozytywne. To druga, zupełnie inna, Argentyna!


9.1 - Rano wracamy z naszymi gospodarzami do P.O.M. (prowadzą tam bufet - teren rekreacyjny z basenem udostępniony do użytku dla ludzi z miasta). Spotykamy się tam z zuchami z polskich rodzin, którzy tu są na letnim obozie. Dzisiaj potworny gorąc i po wczorajszych deszczach wilgotność niesamowita. Przy 42C jest po prostu jak w saunie! Jedziemy następnie do serwisu BMW, bo poza wymianą oleju i filtra oleju od 43500km nie robiliśmy pełnego przeglądu silnika. Odwiedzamy serwis Cordasko Motohaus BMW Motorrad Dealer - Marcelo Sole, gdzie ustalamy z miłym właścicielem zakres prac. Jest tego sporo: wymiana wszystkich olejów, pełne regulacje silnika, wymiana wszystkich pozostałych filtrów i paska do alternatora, wymiana obu opon (przednia - Metzeler Tourance przejechała 25500km, tylna – Metzeler Enduro 3 tylko 7000km - doprawiły ją szutry południa Chile i Argentyny). Ustalamy cenę usługi łącznie z częściami na 560$ po wszystkich upustach jakie nam przyznano. To rozsądna cena za tak rozlegle prace i sporo części (opony Metzeler Tourance) i jak się ma ta cena do tej, jaką chciano od nas tylko za tylną oponę Metzelera w serwisie BMW w Santiago de Chile (przypominam 510$)? Motocykl do odbioru za trzy dni, a my w miasto. Dzisiaj 4 milionowe centrum Buenos Aires to przy panujących temperaturach i wilgotności to istne piekło. Nie ma się nawet ochoty na zwiedzanie. Może jutro będzie mniejszy upał.


10.1 - Pozdrawiamy z cudownego miasta Buenos Aires!!! Na szczęście wczorajszy upał przeszedł już do historii wraz z potężną burzą, a było to coś, czego tu najstarsi ludzie nie pamiętają - dzisiaj 28C - bardzo przyjemnie! Zakwaterowaliśmy się w najstarszej i zarazem najpiękniejszej dzielnicy tego miasta - San Telmo (taki tutejszy krakowski Kazimierz). Dzielnica wszechobecnego tanga i staroci z cudownymi kamieniczkami, kawiarenkami i restauracjami. Hotelik, w którym mieszkamy warty jest polecenia, bo czysto i niedrogo - 20$ za pokój 2-osobowy z łazienką i ze śniadaniem. Podaję namiary: Hotel Los Tres Reyes, ul. Brasil 425, www.tresreyeshotel.com.ar, tel. 4300 9456. Ponownie gościnność miejscowego środowiska polonijnego przerosła naszą wyobraźnię. Świetni koledzy Ignasia - Małgosia Bąk i Rysio Wygachiewicz przez ostatnie dni towarzyszą nam w zwiedzaniu miasta i załatwieniu wszystkich spraw, które należało tu pozałatwiać (nazbierało się tego trochę)! Miasto to ścisłe centrum Buenos Aires; po przebyciu mało ciekawych przedmieść okazało się być piękną przestrzenną metropolią, pięknie zaprojektowaną, gdzie wspaniale połączono starą zabudowę z tym, co nowe. Ostatnim tego przykładem jest Puerto Madero (stare dźwigi portowe, młyny, spichlerze wkomponowane w nowoczesną zabudowę portu). Tego dnia odwiedziliśmy Dom Polski mieszczący się przy Jorge Luis Borges 2076, gdzie ma swoją siedzibę Związek Polaków w Argentynie i pomimo przerwy wakacyjnej zostaliśmy świetnie przyjęci i wprowadzeni w jego historię przez redaktorkę Głosu Polskiego, panią Marię Rynarzewska-Szybisz. Swój pobyt udokumentowaliśmy stosownym wpisem do Księgi Pamiątkowej, a w owej gazecie ma się ukazać również artykuł o naszej podroży. Następną cudowną wizytę odbyliśmy tego dnia w polskiej parafii katolickiej, gdzie swoją misję pełni wspaniały, o niespożytej energii ksiądz Ksawery Solecki - niezapomniane wrażenie z tego spotkania! Dzień kończymy wspaniałą kolacją, oczywiście ze wspaniałymi stekami i świetnym argentyńskim winkiem!!!


11.1 - Ponownie pozdrawiamy z cudownej stolicy Argentyny - Buenos Aires!!! Dzień rozpoczynamy od umówionej wcześniej wizyty w Polskiej Ambasadzie (ul. A. M. de Aguado 2470), gdzie zostajemy bardzo życzliwie przyjęci przez Ambasadora Stanisława Paszczyka oraz Konsula Andrzeja Czuba. W miłej atmosferze, przy kawce, dowiadujemy się wiele o miejscowej Polonii i jej problemach oraz uzyskujemy wiele informacji i danych kontaktowych do ciekawych osób i miejsc, które warto byłoby odwiedzić w Argentynie. Konsul pomaga nam w załatwieniu wizy do Senegalu, poprzez rozmowę z konsulem Francji (Konsulat Francji wydaje w Argentynie wizy Senegalu) - będziemy je mieli jutro od ręki! Po parogodzinnym pobycie i wpisie do Księgi Pamiątkowej dziękujemy za uzyskane informacje i udajemy się dalej zwiedzać miasto! Największe wrażenie tego dnia robi na nas cmentarz "Cmentario de la Recoleta", gdzie, między innymi, pochowana jest Evita Peron – oglądamy setki grobowców w kształcie pięknych i monumentalnych kaplic. Aby zwiedzic dokładnie to miejsce potrzeba chyba parę dni! Odwiedzamy przedstawiciela włoskiego przewoźnika morskiego Grimaldi (www.grimaldi-freightercruises.com), gdzie w biurze jego przedstawiciela w Buenos Aires - J. E. Turnery Cia przy ul. Reconquista 574 tel. (54-11)4312 6891 do 8, e-mail commercial@turner.com.ar, rezerwujemy transport naszego motocykla do Senegalu w Afryce, na 9 lutego, z portu w Rio de Janeiro do Dakaru (pierwszy kontakt uzyskaliśmy od podróżnika z Niemiec, który tą drogą, wraz ze swoim terenowym Mercedesem przybył do Ushuaia). Załatwiamy również, poprzez znajome biuro podróży naszej przewodniczki Małgosi, bilety na samolot z Rio de Janeiro do tego kraju. Niestety, pomimo tego, że statek którym będzie płynął nasz motocykl jest promem, to włoski przewoźnik nie przewozi pasażerów na odcinku Ameryka Południowa – Afryka. W związku z tym nasz motocykl będzie trzeba zapakować do skrzyni! Wieczorem jesteśmy zaproszeni przez miejscową grupę polonijną do cudownej knajpki w Puerto Madero, gdzie przy świetnym "asado"(wiele gatunków mięsa i jego przetworów, pieczone na specjalnym grillu) bawimy się do późnych godzin nocnych, popijając argentyńskie winko! Dziękujemy za wspaniałe spotkanie i fantastyczny nastrój!!! Mamy również dzisiaj wiadomości z serwisu BMW, że wszystkie prace przy motocyklu są na ukończeniu i nie wynikły dodatkowe problemy!


12.01 - Buenos Aires. Od rana leje, jak z cebra. Załatwiamy sprawy robocze związane z transportem naszego moto na kontynent afrykański. Po południu ponownie spotykamy się ze wspaniałym księdzem Ksawerymm oraz z Ryśkiem Kruszewskim - podróżnikiem, zapalonym kajakarzem (opłynął z Ushuaia przylądek Horn na kajaku). Kontakt uzyskaliśmy wczoraj od ambasadora RP. Miłe spotkanie zakończone wspólną wycieczką po pięknych przedmieściach w północnej części miasta. Były odwiedziny w jacht klubie, gdzie trzyma swój sprzęt Rysiek. Produkuje on bardzo dobre turystyczne kajaki, a dorywczo jest przewodnikiem polskich grup wycieczkowych po Argentynie, Urugwaju i Brazylii. Dzień kończymy, jak zwykle, kolacją ze wspaniałymi stekami, a winko pijemy w połączeniu z pokazem tańca - argentyńskie tango w wykonaniu profesjonalnym.


13.01 - Rozpoczynamy od załatwienia wizy do Senegalu. Załatwiamy od ręki, za jedyne 35 EUR od osoby, a następnie bilet na prom do Urugwaju - 65$ za moto + 2 osoby, zarezerwowaliśmy lot do Dakaru przez Madryt na 15lutego - 1500$od osoby. Mimo że to 13 i piątek, udaje się wszystko pomyślnie pozałatwiać! Po południu spotkanie na przedmieściach Buenos Aires z panem Bogusławem Horakiem, uczestnikiem kampanii włoskiej, żołnierzem Armii Andersa, walczącym pod Monte Cassino. Następna lekcja historii i spotkanie ze wspaniałym człowiekiem!!! Dzień kończymy uczestnicząc w pokazie tańca tango w dzielnicy San Telmo - profesjonalny spektakl- piękne przeżycie artystyczne!!!


14.1 – Rano, już z bagażami, jedziemy taksówką do salonu/serwisu BMW. Motocykl wymyty - nie mogliśmy go poznać! Wszystkie czynności starannie wykonane - wszystko super, godne pochwały. Nie było żadnych większych problemów, jedynie mięliśmy szczęście, bo pasek wieloklinowy napędu alternatora był już cały w strzępach i zostalibyśmy gdzieś na drodze, gdyby nie został w porę wymieniony. Serwis naprawdę godny polecenia - adres podawałem we wcześniejszej wiadomości. Dziękujemy za świetną obsługę. Ponieważ już dzisiaj opuszczamy cudowne miasto Buenos Aires, na pożegnanie z nami przybył pod salon BMW ks. Ksawery oraz Ines – obecnie to już koleżanka - pracująca w polskiej ambasadzie. Żegnamy się - łza się w oku kreci. Wyjeżdżamy ze ścisłego centrum i udajemy się na przedmieścia, gdzie w północno-zachodniej części mieści się jego dzielnica Maciaszkowo. Nazwa pochodzi od nazwiska ojca. Justyniana Maciaszka, który założył tam 49 lat temu Polski Ośrodek Katolicki Ojców Franciszkanów, z kaplicą, polską szkołą sobotnią oraz polskim domem spokojnej starości, prowadzonym przez siostry albertynki. Jesteśmy witani serdecznie przez ojca Jerzego i oprowadzeni po całym ośrodku. Największe wrażenie robi spotkanie z mieszkańcami domu spokojnej starości. Wszystko to bardzo starzy ludzie, Polacy, którzy prawie całe życie przeżyli tu, w Argentynie, a ich losy to materiał na wiele książek. Życzymy im wiele zdrowia. Pokoiki czyściutkie, schludne, wszędzie pachnąco, a siostry z oddaniem pracują, aby wszystko właśnie tak wyglądało. Wspaniali księża - dowiadujemy się następnych ciekawych informacji i historii tej ziemi, w połączeniu z ludzkimi Polaków losami. Tu mamy zakwaterowanie na dzisiejszą noc, a ojciec Jerzy zaprasza nas na wspaniałą kolacje do pobliskiej, powiedzmy to restauracji – nie wiem jak to miejsce nazwać bo jest to potężny namiot gdzie na raz może przebywać ok.500 osób a na jedno posiedzenie pieczonych jest na ogniu kilka krów i kilkanaście jagniąt, takie wielkie, olbrzymie „asado”. Cos wspaniałego, jednak po tak wielkim obżarstwie nie myślę nawet o ponownym jedzeniu mięsa – chyba nastąpił przesyt. Dzisiaj też dostajemy informacje od Marka Michela, że dojechał do Buenos Aires i że cały czas ma problemy z motocyklem po tej naprawie. Jutro prosto z ośrodka jedziemy na przystań promową i płyniemy do Urugwaju, na drugą stronę rzeki Rio de La Plata, która w tym miejscu ma 70 km szerokości. Pozdrawiamy z Maciaszkowa ( to oficjalnie uznana nazwa).


15.1 - Pozdrawiamy wszystkich z urugwajskiego miasteczka nad Rio La Plata - Colonia!!! Pierwotnie Urugwaj nie był planowany w naszej podroży, ale jednak teraz, będąc tak blisko postanowiliśmy go odwiedzić! Dzisiaj pobudka była już o 6.00, leje jak z cebra - tropikalna burza. Żegnamy się z ojcem Jerzym i ojcem Herculanem - bardzo Wam dziękujemy za to, że tak fantastycznie i ciepło gościliście nas w swoich progach - nigdy tego nie zapomnimy, było fantastycznie - jeszcze raz dziękujemy!!! Z Bogiem! Dojechaliśmy w tym deszczu do promu, na ulicach woda jak w rzece. O 8 godzinie Buenos Aires wygląda, jak o zmroku - tak ciemno, że święcą jeszcze uliczne lampy. Normalnie nie jechalibyśmy w takim deszczu, ale mamy już wykupione bilety, więc musimy, 30 km jedziemy godzinę. Prom wypłynął dopiero o 11.00 (planowo miał wypłynąć o 9) po drugiej stronie byliśmy dopiero o 14.00. Dalej lało jak z cebra, więc pozostaliśmy w malowniczym miasteczku Colonia, po drugiej stronie rzeki La Plata. Jak są takie nawałnice deszczu, to na motocyklu jazda staje się naprawdę niebezpieczna! Co prawda w deszczu, lecz udało nam się zwiedzić to kameralne i malownicze miasteczko wpisane na listę zabytków UNESCO! Piękne kamieniczki i placyki, a wszystko to w cudownej oprawie zieleni. Pomimo deszczu i tak wszystko wyglądało ślicznie! Historia miasteczka Colonia del Sacramento - portu założonego przez Portugalczyków - sięga niechlubnych czasów handlu czarnymi niewolnikami na miejscowych targach - obecnie turyści, brukowane uliczki i placyki, śliczne kamieniczki i cudowna atmosfera tutejszych knajpek!


16.1 - Pozdrawiamy z następnej stolicy południowoamerykańskiego kontynentu – Montevideo !!! Na szczęście rano przestało padać - chmury nadal nisko i wyjątkowo zimno, jak na tę porę roku - tylko 20C. Jedziemy do stolicy Urugwaju (dosłowne tłumaczenie nazwy tego państwa to Rzeka Ptaków). Po przejechaniu 200 km świetną drogą, docieramy do Montevideo 1,5-milionowej stolicy. Przy pomocy bardzo uczynnych miejscowych policjantów na motocyklach lokujemy się w hotelu położonym w samym centrum (niedrogi, obok garaż, 17$ za pokój 2-osobowy - Hotel Crillon ul. Andes 1318, tel. 902 01 95 do 97, fax. 902 08 49). Całe popołudnie, aż do nocy zwiedzamy zabytki miasta, łącząc wszystko w całość poprzez dodanie kulinarnej urugwajskiej części. Oczywiście, podobnie jak w Argentynie, mięso, czyli „asado”, z rusztu oraz wspaniałe miejscowe piwo i wino! Poprzednio wspominałem że mamy już przesyt mięsa, jednak tak wspaniałym stekom nie można się oprzeć.


17.1 - Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie urugwajskich nadmorskich kurortów: Piriapolis i Punta del Este. Funkcjonuje tu takie powiedzenie: "Zastaw się ale do Punta del Este jedź", więc pojechaliśmy 150 km na wschód, aby zobaczyć to cudo! Jest to cypel, gdzie kończy się rzeka La Plata (najszersza rzeka Świata - w tym miejscu ma 200 km szerokości, a na wysokości Montevideo - 100km). Gęsto zabudowany hotelami i luksusowymi rezydencjami, pełen milionerów i wszelakiej maści snobów oraz gwiazd tego Świata. Punta to również przepiękne plaże i raj dla surferów (pływanie na desce na fali). W marinie stoją setki jachtów najbogatszych ludzi Ameryki i nie tylko. Przybyliśmy, zobaczyliśmy i nie za dobrze tam się czuliśmy - za gwarno, za tłoczno, za sztywno. Natomiast widoki przepiękne, a pogoda iście motocyklowa: 22C, kryształowe powietrze i lekki wiaterek. Ponadto dzisiaj dopadło nas polskie przysłowie, że "szczęśliwi czasu nie liczą", bo dopiero dzisiaj dowiedzieliśmy się, że tu jedna godzina do przodu i już tylko +3h różnicy w stosunku do Polski. Następny szok to pierwsze tankowanie w Urugwaju – 1 litr paliwa w przeliczeniu na dolary kosztuje 1,35USD (1$=23,5 Pesos urugwajskich). Jest to, po tankowaniu w Argetynie (0,60$ za 1l ), naprawdę szok! Późnym wieczorem powróciliśmy do naszego hotelu w Montevideo. Pozdrawiamy z Montevideo -czyli „widzę górę” - jak odnotowano w dzienniku pokładowym, kiedy z bocianiego gniazda krzyknął marynarz - i tak już zostało!


18.1 - Pozdrawiamy z 60-tysięcznego kilometra naszej trasy, z miasteczka Paso de los Libres w Argentynie, na samej granicy z Brazylią!!! Rano wyjazd z Montevideo - tylko 19C - i piękna kryształowa pogoda, lecz zimne arktyczne powietrze. Ubieramy się ciepło (takie temperatury to rzadkość o tej porze roku, normalnie jest 30 i więcej). Jedziemy na północ Urugwaju, najpierw drogą nr 1, a później nr 3 do Paysandu. Gdyby nie inne gatunki drzew tu rosnących, myślałbym, że jadę przez centralne regiony Polski; tak podobne swojskie krajobrazy - bardzo dużo soczystej zieleni. W Poysandu przekraczamy rzekę Uruguay – jedną z wielu zasilającą "Rio de La Plata" i zarazem ponownie przekraczamy granicę z Argentyną, wjeżdżając do prowincji "Międzyrzecza"(tereny pomiędzy rzekami Parana i Uruguay). Dalej drogą nr 14 kierujemy się na północ. Po przejechaniu dzisiejszego dnia 810 km zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Paso de los Libres, nad rzeka Uruguay, na samej granicy z Brazylią. Jak do tej pory chwaliłem drogi w Argentynie, ale ta droga nr 24 przypomina tę najgorszą na trasie Warszawa-Poznań - wielki ruch wielkich ciężarówek na jednopasmowej drodze i potworne koleiny, im dalej na północ, tym koleiny większe. Miejscami droga jak na Syberii. Jutro dalej w kierunku argentyńskiej prowincji Misjones, gdzie mieszczą się m.in. słynne wodospady "Cataratas de Iguazu".


19.1 - Rano ruszamy dalej na północ, drogą nr 14. W miejscowości Santo Tomo zjazd na drogę nr 94 w kierunku Apostoles. Na odcinku drogi pomiędzy Azara a Apostoles znajduje się słynna w całej Argentynie i nie tylko plantacja herbaty zwanej tu "herba mata", którą założył tu na początku XX w. emigrant z Polski pan Jan Szychowski. Firma nazywa się "Amanda", a na jej terenie znajduje się muzeum powstania i działalności tego potężnego obecnie przedsiębiorstwa. Przyjmuje nas prawnuk założyciela, pan Diego Wdowiak (niestety nie mówi już po polsku). Wszędzie są polskie akcenty i podkreślanie polskości i polskiego pochodzenia. Na pierwszym miejscu w muzeum znajduje się stara drewniana skrzynia, w której przywiozła cały swój dobytek z Polski ta rodzina. Później była własnoręcznie zrobiona tokarka, następnie młyn, aż doszło do założenia potężnej plantacji herbaty oraz do uprawy ryżu na skalę przemysłową. Wspaniała historia i wielkie, całkowicie zautomatyzowane przedsiębiorstwo! Podczas zwiedzania zrywa się ulewa i po telefonie do ojca Jerzego w Maciaszkowie (Franciszkanie z pod Buenos Aires) mamy nocleg w małym miasteczku Azara, położonym nieopodal. Na nocleg zaprosiła nas rodzina państwa Raczkowskich - pani Róża z domu Dwojak ze swoim synem Ludwikiem. Ponownie piękne spotkanie i o losach Polaków rozmowy. Okazuje się, ze w tym rejonie mieszka ok. 3 tys. osób, których korzenie sięgają polskiej emigracji za praca na przełomie XIX i XX w. Zwiedzamy polski klub im. Juana Sobieskiego (niestety, z powodu słabych kontaktów z Polską prawie nikt tu już nie mówi w ojczystym języku i klub też nosi nazwę naszego wielkiego króla, lecz w interpretacji hiszpańskojęzycznej). Piękny dzień i kolejna lekcja polskiej historii Polaków na emigracji!!! Od wyjazdu z domu 59200 km.


20.1 - Śniadanie, pożegnanie i wyjazd z Azar od miłych polskich gospodarzy. Niestety, mamy pierwszą awarię - wyciek oleju z dyferencjału poprzez simering (przekładnia główna) - na razie jest to kilkadziesiąt kropel, ale trzeba to usunąć, bo olej kapie na tylną tarczę hamulcową i z tego powodu "0" hamulca tylnego! Jedziemy w kierunku Posadas - stolicy regionu Misjones, a następnie drogą nr 12 do miejscowości San Ignacio. Tu zwiedzamy jezuickie ruiny klasztoru-miasta. Misje założone przez jezuitów na początku XVII w. prowadziły szeroką działalność edukacyjną wśród miejscowych mieszkających tu Indian Guarames. Za budowanie państwa w państwie król Hiszpanii w XVIII w. ogłasza kasatę zakonu, wypędza mnichów a Indian pozostawia samych sobie. Od tego czasu monumentalne budowle popadają w ruinę. W rejonie styku obecnego Paragwaju, Argentyny i Brazylii było 30 takich miast. Oglądamy ruiny całych zespołów klasztornych, widać przepych oraz rozmach, z jakim wykorzystując prace Indian je budowano. Wyobrażamy sobie czasy, gdy wszystko było w fazie świetności! Następnie jedziemy do miejscowości Gubernador Roca, gdzie jesteśmy goszczeni przez miejscowego księdza Jakuba, przybyłego tu z Polski przed trzema laty. Korzystamy z zaproszenia na nocleg i mamy okazję spotkać się z przedstawicielami miejscowej Polonii zrzeszonej w Klubie polskim im. Tadeusza Kościuszki. Prezes Edward Tarnowski, jego siostra Weronika i cała młodsza cześć rodziny przekazuje wiele ciekawych informacji o czasach wielkiej emigracji i o trudach miejscowego życia. Okazuje się, że 30% społeczności tego 15-to tysięcznego miasteczka i okolic, to potomkowie emigrantów polskich przybyłych tu na przełomie XIX i XX w. Problem podobny jak wszędzie wcześniej, przy spotkaniu z Polonią - prawie nikt już nie mówi po Polsku. Tak mija kolejny dzień i Polaków w Świecie rozmowy do późnych godzin nocnych!


21.1 - Pozdrawiamy z małej miejscowości Gubernador Roca, położonej nad rzeka Parana, na granicy z Paragwajem!!!. Telefon do serwisu BMW w Buenos Aires i mam wymiary simeringa 110x85x10mm. Okazuje się, że nieopodal kościoła jest mały sklepik motoryzacyjny i "bingo" jest simering; co prawda 110x84x16mm, ale da się obciąć go z grubości a 1mm na wewnętrznej średnicy, przy tak dużej wielkości to się bez problemów naciągnie. Po godzinie wszystko naprawione - zobaczymy w "praniu", jakie będą tego efekty!? Poznajemy księdza z sąsiedniego miasteczka - również Polak, ks. Artur, razem przybyli tu z ks. Jakubem. Wszyscy jedziemy do stolicy regionu – Posadas – jemy wspaniały obiad w restauracja z widokiem na Paranę. Oczywiście, świetne argentyńskie steki i wspaniale wino, a następnie zdjęcia przy granicznym moście prowadzącym do Paragwaju na wielkiej rzece Parana. Ciekawym akcentem jest stojący na nabrzeżu pomnik naszego Papieża Jana Pawła II - jedynie kontrowersyjna jest osoba fundatora tego pomnika -pan Kobylański, tu na temat tej osoby krążą mity!? W drodze powrotnej burza z deszczem typu oberwanie chmury - czegoś takiego w życiu nie widzieliśmy. W ogóle to tu obecnie co chwilę przechodzą tropikalne ulewy, a temperatura 32-35C. Korzystamy z fantastycznej i miłej gościny księdza Jakuba i pozostajemy na następną noc na plebanii w Gubernador Roca. Dziękujemy za wspaniałą gościnę!


22.1 – Rano ruszamy w dalszą drogę trasą nr 12 wzdłuż rzeki Parana. Po drodze do wodospadów odwiedzamy miejscowość Santo Pipo, gdzie polski ks. Artur prowadzi parafię (w tej miejscowości mieszkają potomkowie emigrantów ze Szwajcarii), a następnie miejscowość Wanda - duże skupisko potomków polskiej emigracji z początku XX w. Znajduje się tu również kopalnia kamieni półszlachetnych oraz ametystów, którą postanowiliśmy zwiedzić! Po drodze ponownie dwukrotnie łapie nas tropikalna ulewa, na szczęście udaje nam się schować pod wiatą posterunku policji i przeczekać nawałnicę. Po 240 km docieramy do Puerto Iguazu i robimy pamiątkowe zdjęcia u zbiegu trzech granic: Paragwaju, Argentyny i Brazylii. Jutro "Cataractas Iguazu". Naprawiony uszczelniacz jak na razie nie puszcza oleju i wszystko po naprawie jest OK.


23.01 - Ten dzień przeznaczamy na zwiedzanie i oglądanie największego wodospadu na Świecie: "Cataratas del Iguazu". Pracownik hotelu najpierw wiezie nas na Brazylijską stronę rzeki River Iguazu, a następnie do zamknięcia "Parque Nacional Iguazu" przebywamy po Argentyńskiej stronie. Ujmę ten cud natury tylko w paru słowach: Piękne! Piękne! Piękne! - Wielkie! Wielkie i wspaniałe!!!. Pokonująca duży uskok rzeka Iguazu tworzy 275 kaskad. Najpiękniejsze widoki roztaczają się z brazylijskiej strony, ale od strony argentyńskiej można wejść na kładkę i z góry, dosłownie z odległości paru metrów podziwiać, "Garganta del Diabolo" - Gardziel Diabła – najsłynniejszy i najbardziej znany z całej grupy tych wodospadów. Woda spada z takim impetem, że wodna mgiełka unosi się bardzo wysoko i w jednej chwili byliśmy całkowicie przemoczeni. Ale to nic, bo nagrodą, którą jest widok na kipiącą 80 metrów poniżej wodę z nawiązką zadość czyni przejściowej niewygodzie. Po oglądnięciu całości przychylamy się do tutejszego powiedzenia: "Argentyna ma wodospady, a Brazylia ma na wodospady panoramiczny widok". Widoki i odczucia nie do opisania!!! Wieczorem, w kameralnej knajpce, przy dźwiękach muzyki, w otoczeniu turystów i podróżników, pożegnalna kolacja z Argentyną. Spędziliśmy w tym państwie prawie dwa wspaniałe miesiące. Pobyt w tym przepięknym i tak przyjaznym dla nas kraju to wielka przyjemność. Na pewno będziemy chcieli tu ponownie powrócić. Dużo jest tu jeszcze do zwiedzenia i zobaczenia. Pozdrawiamy ostatni raz podczas tej podróży z Argentyny!!!


24.01 - Rano ruszamy, już tym razem na motocyklu, ponownie na granicę z Brazylią. Teraz odprawa trochę dłuższa, bo trzeba wypisać specjalne druki, w ilości 4 stron, dotyczące zabezpieczenia celnego naszego BMW. W południe jesteśmy po drugiej stronie granicy, w mieście Foz do Iguacu. Wymieniamy pieniądze - 1$= 2,3 Reala brazylijskiego. Jedziemy następnie drogą nr 277 na wschód w kierunku Curitiby. Po 500 km zatrzymujemy się na nocleg w miejscowości Irati. Droga bardzo dobra, jedynie deszcze nie dają za wygrana i co chwilę z burzowych chmur leje jak z cebra. Na szczęście nie jest już tak gorąco i parno, jak w okolicach wodospadów. Po drodze było pierwsze tankowanie i ponownie powracamy do polskich realiów 1l paliwa 2,5 Reala czyli ponad 1$. Dzisiaj przekroczyliśmy 60 tys. km naszej trasy. Od Bielska -Białej 60200 km.


Krótkie podsumowanie przejazdu przez Argentynę! Raj dla motocyklistów. Na południu tego kraju paliwo tanie jak woda (strefa bezpodatkowa). 1l w przeliczeniu ok. 1,30 zł, na północy ok. 2,00zł - drogi świetne (wyjątek - północny odcinek dr nr.14). Drogi płatne, lecz z wyjątkiem motocykli – Ameryka Południowa w tym temacie nas rozpieszcza. Są specjalne, wąskie bramki, gdzie przejazd jest za darmo. Przestrzenie do jazdy nieograniczone, ale trzeba być na południu przygotowanym na to, że 400 km od stacji do stacji to normalka. Ceny noclegów w przyzwoitych hotelikach w granicach 15-25$ za pokój 2-osobowy z łazienką. Łóżko w zbiorowym pokoju z łazienką na korytarzu 4-6$. Jedzenie to coś, po co do Argentyny specjalnie przyjeżdżają rzesze turystów i nie tylko. Wspaniałe mięsa, wspaniałe wina, a porcje takie, jak zwyczajowo w Polsce x3 i wszystko to za bardzo przystępne pieniądze w odniesieniu do polskich realiów. Np. w restauracji wspaniały stek 0,35 kg – ok. 15zł; butelka wspaniałego wina Torontez – 10 zł. Ponadto jedzenie to w Argentynie cudowny spektakl, który trwa zawsze parę późno wieczornych godzin. Przyjście na kolacje o godz. 22 to normalne zjawisko. Ludzie wspaniali, pogodni i bardzo uczynni. Nie spotkaliśmy się z żadnym aktem agresji lub złodziejstwa. Na pewno jest jeden wyjątek - w Buenos Aires trzeba szczególnie uważać i mieć oczy dookoła głowy i szeroko otwarte, ale to dotyczy wszystkich wielkich miast! Część miejsc do zwiedzenia opisałem w wiadomościach z trasy, resztę będziemy planować zwiedzić podczas następnych wyjazdów, bo nie sposób zwiedzić wszystkiego w tak rozległym kraju. Kto tu raz przybędzie, na pewno będzie chcieć tu ponownie wrócić! Po wjeździe motocyklem do Argentyny można go pozostawić tu przez 8 miesięcy, następnie pojazd musi opuścić granice tego kraju! Wielokrotnie przekraczaliśmy granice z tym krajem i dwukrotnie żądano ubezpieczenia. Okazywałem polskie i nikt nie miał żadnych zastrzeżeń. Próbowałem wykupić argentyńskie, ale okazało się, że jako obcokrajowiec nie mogę! To chyba tyle z ciekawszych naszych spostrzeżeń i uwag. Zapraszamy do zwiedzania na motocyklu Argentyny, bo tym sposobem można przedłużyć sobie sezon motocyklowy i sporo zwiedzić za przyzwoite i przystępne pieniądze- motocykl wysłać do tego kraju np. firmą promową Grimaldi (www.grimaldi-freightercruises.com), a samemu polecieć hiszpańskimi liniami lotniczymi np. w promocji za 700$.


25.01 - Kontynuujemy jazdę na wschód drogą nr 277, a następnie w mieście Curitiba skręcamy na południe w drogę nr 101, prowadzącą do Florianopolis. Ten fragment trasy nie był planowany, ale za namową wielu argentyńskich przyjaciół postanowiliśmy go zrealizować, bo jest to ponoć najpiękniejszy odcinek wybrzeża brazylijskiego, a Argentyńczycy lokują w tym miejscu swoje kapitały i chętnie przyjeżdżają tam spędzić wakacje! Miasto okazuje się być bardzo piękne i nowoczesne. Położone jest częściowo na lądzie, a częściowo na wyspie "Ilha de Santa Caterina". My lokujemy się w północnej części prawie 100 km długości wyspy. Dzięki wstawiennictwu naszego kolegi, Ignasia z San Martin de los Andes (byliśmy u niego 2 miesiące temu) mamy piękny apartament przy samej plaży. Będziemy tu odpoczywać parę dni - pozostało przecież nam jedynie dojechać ok. 1200 km do Rio de Janeiro, spakować motocykl i wysłać go do Dakaru! Pozdrawiamy z gorącej i pięknej brazylijskiej płazy!!! P.S. Naprawiony uszczelniacz dyferencjału trzyma i wszystko z motocyklem OK. Jest jedynie potwornie brudny tak jakby był cały zardzewiały - to wynik pobytu i opadów w argentyńskiej prowincji Misjones - ziemia tam jest koloru rdzy, rudo-czerwona i wszędzie brudno od pyłu i naniesień na drogi z bocznych gruntówek!


26, 27.01 - Wczoraj i dzisiaj odpoczywamy na pięknej plaży obok Florianopolis. Jeśli ktoś sobie może wyobrazić Raj, to tu on jest na pewno. Piękne plaże z piaskiem jak nad Bałtykiem w okolicach Karwi, palmy, gorąca woda w morzu (ok. 30C), niezbyt wielki upał, lekki wiaterek i lazur nieba o kryształowym błękicie. Dzisiaj pojeździliśmy trochę po wyspie Santa Catarina. Poznaliśmy świetnych podróżników, którzy tu prowadza wagabundę "Pura-Vida" miejsce dla aktywnych położone w naturalnym środowisku (rowery górskie, rafting, surfing) www.puravidabrasil.ch Właściciele Ilberto (Brazylijczyk) i Sandro (Szwajcar ur. we Włoszech) pomagali nam telefonicznie uzgodnić transport naszego moto z Rio de Janeiro do Dakaru w Senegalu. już czuję, że nie pójdzie to tak łatwo, bo tu w Brazylii wszyscy mają czas i nie wiadomo jak długo będą załatwiać dokumenty. Pani z biura mówi, że czasem to jest tylko 1 dzień, a czasem 2 tygodnie. Zobaczymy - na pewno musimy być wcześniej w Rio de Janeiro.


28.01 - Błogi wypoczynek na słonecznej plaży. Popijamy najpopularniejszy tu trunek tzn. drink o nazwie "cajpirinha" (czytaj kajpirinia), zrobiony na bazie miejscowej wódki z trzciny cukrowej, o nazwie "cachaca” (czytaj kasziasa) - cena szokująco niska, bo w przeliczeniu na złotówki wychodzi pięć zł za litr. Oto przepis na jedną szklanicę: 50g wódki (można użyć naszej), łyżeczka cukru (tu jest dobry, bo również z trzciny cukrowej i świetnie się rozpuszcza), jedna limonka pokrojona na małe kawałki, potłuczony lód i wszystko wymieszane i ubite w naczyniu typu "moździerz", tyle, że drewnianym - nalane do szklanicy po same krawędzie! Podawać należy z rurką i mieszadełkiem. Pycha!


29.01 - Ruszamy w kierunku Rio de Janeiro - najpierw drogą nr BR-101, do Curityby, a następnie drogą nr BR-116 w kierunku Sao Paulo. Brazylia w pasie nad oceanicznym jest mocno zurbanizowana, z raczej nieciekawą architekturą. Drogi, chociaż prawie wszędzie tzw. "czteropasmówki", to bardzo zatłoczone, szczególnie przez wszelakiej maści auta ciężarowe w zaawansowanym już wieku! Dzisiejsza jazda, pomimo że niedziela, to nie jazda, lecz walka o przetrwanie w potwornym ruchu tych aut - jeden wielki szpaler - jadą jak wariaci: blokują, zajeżdżają drogę, wymuszają, są nieobliczalni. Najgorszy fragment, i do tego w deszczu, to górzysty odcinek drogi pomiędzy Curityba a Sao Paulo, na odcinku 300 km cztery tiry kolami do góry - tego nigdzie nie było do tej pory na naszej trasie podroży!!! Krajobrazy przeciętne, roślinność tropikalna, bardzo zielono – 100 km przed Sao Paulo zjazd na drogę SP 55 i jedziemy brzegiem Atlantyku. Po 700 km hotel w miejscowości nadmorskiej Itanhaem (standardowa miejscowość wczasowa Brazylijczyków – drogo i nieciekawie) – Brazylia, jak na niezbyt wysoki standard życia, jest krajem bardzo drogim i kontrastowym. Jedzenie i hotele co najmniej 2-3 razy droższe niż w Argentynie. Jak na razie poza Florianopolis, gdzie wczasują prawie sami Argentyńczycy, to jesteśmy tym krajem rozczarowani!!! Ludzie, choć bardzo przyjaźni, totalnie nie mówią żadnym innym językiem, niż portugalski - jest on dla nas kompletnie niezrozumiały. Znalezienie osoby, która choć trochę mówi po angielsku, hiszpańsku lub włosku, graniczy z cudem -posługujemy się migowym i pisanym obrazkowym!


30.01 - Jedziemy dalej na wschód drogą nr SP-55. Całe wybrzeże nieopodal Sao Paulo to koszmar – brzydkie domki, sklecone z byle czego, robią przygnębiające wrażenie. Przypadkowo zapytani o drogę mulackiej karnacji dorośli ludzie od razu wyciągają rękę po papierosy i pieniądze - to straszne w tym, było nie było, bogatym kraju. Dalej droga wije się wzdłuż górzystego nad oceanicznego brzegu - morze upstrzone rożnej wielkości wysepkami. Tu, przy pięknych zatoczkach o cudownych plażach, cale wioski - rezydencje miejscowych bogaczy - na wjeździe szlabany, bramy, ochrona - w tym kraju kontrasty są porażające!!! Po 400 km zatrzymujemy się w historycznym miasteczku Paraty, nad zatoczką o tej samej nazwie, 270 km przed Rio de Janeiro. Wynajmujemy za 90 reali apartament przepięknie położony nad morzem, w domu z ogrodem przypominającym ogród botaniczny (dziesiątki odmian kwiatów, krzewów i drzew) - przepięknie!!!


31.01 – Parraty - przepiękne historyczne kolonialne miasteczko (założone w 1531 r. przez Portugalczyka Sao Roque). Cudowne kamieniczki, brukowane uliczki - miła turystyczna atmosfera! To taki, powiedzmy, brazylijski Neseber, oaza spokoju i miłej turystycznej atmosfery! Dzisiaj zwiedzamy miasto, trochę plażujemy -gorąco, parno, od czasu do czasu deszcz i słońce, na przemian - typowa tropikalna pogoda. Pozdrawiamy serdecznie z 61800 km naszej trasy - niebawem finisz naszego przejazdu po obu Amerykach i pakowanie motocykla do Afryki - do Rio tylko 270 km na wschód wzdłuż oceanu!


01.02 - Rano ruszamy z malowniczego miasteczka Paraty od miłej gospodyni Angeli z hoteliku "Dom Angelo" - godny polecenia i jak na ceny panujące w Brazylii niedrogi, jak na ten standard – www.paraty.com.br/posadadoportao15. Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża nr BR-101. Piękne widoki na malownicze zatoczki i wysepki z cudownymi plażami - o 15.00 jesteśmy pod Konsulatem RP w Rio de Janeiro, po pokonaniu nieciekawych przedmieść ciągnących się 60km! Pomimo, że jest już poza godzinami urzędowania, jesteśmy mile i gościnnie przyjęci przez Konsula Dariusza Dudziaka. Nasz motocykl znajduje tu bezpieczne schronienie, a nam pomagają załatwić w miarę rozsądny Hostal! Nasza podroż po obu Amerykach(48 tys. km) dobiegła końca i teraz tylko pozostało wysłać motocykl na kontynent afrykański. Od startu 8 miesięcy temu z Międzyrzecza koło Bielska-Białej pokonaliśmy 62030km. Cieszymy się bardzo, że dotarliśmy tu szczęśliwie i bezpiecznie!!! Jutro pierwsze podejście do załatwiania transportu motocykla. Pozdrawiamy ze stolicy samby - Rio de Janeiro!!!


2,3.02 - Załatwiamy dokumenty dotyczące wysyłki motocykla. Sprawa polega na zwykłej biurokracji - my wjechaliśmy do Brazylii z motocyklem, który potraktowany był jako nasz bagaż, obecnie trzeba go przekwalifikować na towar, co wymaga specjalnej procedury. Jak na razie to wszystko niby jest na dobrej drodze i chyba uda się wysłać motocykl statkiem 10 lutego do Dakaru! Nam nie pozostaje nic, tylko cierpliwie czekać i zwiedzać miasto. Wczoraj byliśmy na małej wycieczce, lecz niewiele zobaczyliśmy, bo chmury dosłownie leżały na ziemi. Dzisiaj piękna pogoda, więc będzie dobra widoczność - miasto ogromne, ok. 15 mil mieszkańców (samo city ma 8 milionów mieszkańców) tego 180 mil. kraju. Zmieniliśmy hotel na bardziej przyzwoity i stosunkowo niedrogi jak na warunki tego miasta Hotel Barao do Flamengo, Rua Barao de Flamengo 36 tel 0055 21 2558 2585 ok 40$ za pokój 2os.z łazienka (przy plaży niedaleko od centrum – 4km). Późnym wieczorem wyjeżdżamy kolejką linową na jedną z gór o nazwie "Pao de Acucar", zwaną popularnie "Sugar Loaf " (głowa cukru), która jest jedną z wielu podstawowych atrakcji i zarazem punktem widokowym Rio de Janeiro. Z wysokości 395 m n.p.m. podziwiamy panoramę tego jakże pięknego i ciekawie położonego na postrzępionych półwyspach i wyspach miasta. Zachód słońca, a następnie przejście do pełni nocy przy blasku księżyca to prawdziwy spektakl, który tworzy natura w połączeniu z przyrodą!!! To wielkie miasto oświetlone milionami lamp wygląda z góry imponująco - aż nie wierzymy, że osobiście bierzemy udział w tym spektaklu i że tu naprawdę jesteśmy - wspaniale!!! Ostatnią kolejką o 20.00 zjeżdżamy w dół - piękny wieczór i wszechobecna muzyka, taniec i śpiew, czyli samba !!!.


04.02 - Dzień rozpoczynamy od wyjazdu na następną gore - Corcovado. Tu znajduje się najbardziej charakterystyczna atrakcja Rio de Janeiro, czyli pomnik Chrystusa z rozłożonymi rękami w kształcie krzyża - "monumento do Cristo Redentor - Corcovado". Figura o wys. 38 m została ustawiona w 1931 r. na ostro wznoszącym się nad miastem skalnym szczycie o wys. 710 m n.p.m. Na górę można się dostać specjalną kolejką szynową, która mozolnie wspina się na szczyt prawie 20 min. Figura imponuje rozmiarami a widoki roztaczające się na miasto i okolice zapierają dech w piersiach - wszystko jak na dłoni - jedyne co przeszkadza, to niesamowity panujący tu upał. Podziwiamy stąd najsłynniejsze standardy tego miasta, z pięknymi plażami "Flamengo" (gdzie my mieszkamy) i "Copacabana" na czele, stadion "Maracana", 13-kilometrowy most "Ponte Rio Niteroi" oraz wszystkie dzielnice tego jakże rozległego miasta! O godz. 17.00 jesteśmy zaproszeni przez Konsula RP do Domu Polskiego "Polonia" - Towarzystwo Dobroczynne w Rio de Janeiro (istnieje już 115lat) na spotkanie z reżyserem filmowym Jerzym Hoffmanem oraz jego producentem filmowym Jerzym R. Michalukiem, którzy tu przebywają gościnnie. Tu mamy okazję spotkać się również z panią prezes Towarzystwa - Aliną Falczak oraz sporym gronem przybyłych na spotkanie miejscowych Polonusów. Spotkanie bardzo ciekawe, a po spotkaniu Polaków w Świecie rozmowy!!! Ponownie poznajemy wspaniałych ludzi i nawiązujemy nowe, piękne znajomości i kontakty, np. poznajemy ks. Jacka Wójcika, byłego ucznia naszego kolegi motocyklisty ks. Zbyszka Sareło (cztery lata temu razem ze Zbyszkiem byłem na wspólnej "Wyprawie nad Bajkał") - pozdrawiamy Zbyszku z tego miejsca ja, Małgosia i ks. Jacek!!! To piękne spotkanie to nie koniec atrakcji tego dnia – jedziemy, wspólnie z pracownikami konsulatu i ich przyjaciółmi, doszkoły samby "Academicas do Salgueiro" na pokaz oraz próby w pełnych strojach, występów, tych które będą miały miejsce podczas finału karnawału na głównej scenie "Sambodromo". Cóż, możemy powiedzieć, tej atmosfery i tego, co zobaczyliśmy i w czym na żywo uczestniczyliśmy nie da się po prostu opisać - to trzeba przeżyć!!! Tancerze, wraz z grającą orkiestrą wpadają w pewnego rodzaju trans, gdzie wszystko faluje, a taniec i śpiew to przejście w inny stan jaźni - wszyscy zatrącają się w tanecznej muzyce samby, z wyrazem szczęścia i uśmiechu na twarzach - cos wspaniałego!!! Późną nocą opuszczamy tę świątynię radości i śpiewu i udajemy się na zasłużony odpoczynek. Trochę zmęczeni, ale szczęśliwi pozdrawiamy serdecznie z Rio de Janeiro!!!


05.02 – Okazuje się, że w dzielnicy, w której mieszkamy obecnie, Flamengo, w odległości dosłownie 1 km znajduje się, przy ul. Rua Senador Vergueiro, jedna z dwóch w Brazylii, polska parafia katolicka z małym, wciśniętym pomiędzy wielkie budynki kościółkiem pw. Matki Boskiej Jasnogórskiej Częstochowskiej - ponownie spotykamy ciekawych Polaków. Po niedzielnej mszy św. prowadzonej w języku polskim przez polskiego ks. proboszcza Jana Sobieraja, tutejszym zwyczajem parafianie Polonusi zbierają się na małym poczęstunku, na zapleczu kościoła. Podczas tego spotkania jesteśmy w tym gronie witani odśpiewaniem „100 lat” - to tutejszy zwyczaj witania gości przybyłych z Polski - było nam bardzo miło!!! Wieczorem udajemy się na słynny "Sambodromo", gdzie w sobotę i niedzielę odbywają się już ostatnie oficjalne próby szkół samby (ok. 15 z pierwszej ligi ) do finałowego przejścia przed trybunami podczas karnawału. Wstęp wolny, tłok taki że dosłownie nie ma gdzie igły wcisnąć - jakoś znajdujemy odrobinę miejsca i oglądamy ten spektakl, jedyny w swoim rodzaju (podczas finału karnawałowego już tu nas nie będzie). Tu widać dopiero ogrom i wielkość zjawiska - spektakl odbywa się na scenie przed trybunami o długości ok. 800 m. Ponownie tylko napisze, że nie da się tego opisać, to po prostu trzeba przeżyć!!! Szczęście, że było nam dane zobaczyć to na żywo!!! W gronie wcześniej poznanych polskich przyjaciół kończymy ten wspaniały, niedzielny dzień popijając mrożone soki z wszelakich egzotycznych rosnących w tym kraju owoców - pycha!!!


06.02 - Rano ostatni przejazd naszego BMW po kontynencie południowoamerykańskim, z Konsulatu RP (ul. Praia de Botafogo, 9andar, tel. (0055 21) 25518088) do położonej nieopodal portu malej stolarni, gdzie w parę godzin zapakowaliśmy nasze BMW do drewnianej skrzyni. Poszło to nadzwyczaj sprawnie, jedynie panujący tu upał dał się nieźle we znaki! Wieczorem spacer wzdłuż słynnej plaży "Copacabana" i oczywiście drink "caipirinha" w towarzystwie Kasi i Beatki - poznanych tu młodych turystek – podróżniczek z Polski (wszystkie zarobione pieniądze przeznaczają na podróżowanie po Świecie - tak trzymać!!!)


07.02 - Załatwianie papierków i dokumentów na wysyłkę motocykla od samego rana - mam już wynik tych moich dokonań z pakowania naszego BMW - zdarli nas dokumentnie, bo: dokumenty 170$, skrzynia 400$, transport ze stolarni do portu + za- i wyładunek 150$, jakaś oplata dla brazylijskich celników - mam kwit -100$, fracht750$, wystawienie B/L z opłatami 65$. To nie wszystko, bo reszta będzie w Senegalu, przy wyjmowaniu z portu - na razie wynik 1635$ łącznie! Po południu piękna wycieczka z Krzysiem, który rezyduje w Brazylii z racji swojego biznesu traktorowego (poznaliśmy go na spotkaniu z Jerzym Hoffmanem w Domu Polskim, importuje z Brazylii podzespoły do traktorów ). Przejechaliśmy 13 km mostem, na drugą stronę zatoki do miasta Niteroi, pooglądaliśmy słynny spodek kosmiczny, ponoć cud architektoniczny, stare forty broniące dostępu do zatoki, nad którą leży Rio. Wieczorem przejazd po plażach Copacabana i Ipanema. Dziękujemy Krzysiu za ta wycieczkę!!


08.02- Po konsultacji w biurze firmy spedycyjnej "Transwaite", Rua Visconde de Inhauma, 134-sala 1303 - Centro, CEP200094-900 - Rio de Janeiro, tel.(0055 21) 22536301, e-mail transwaite@mundivox.com.br, Roberto Mcmahon Waite (mówi po angielsku), okazało się, że wszystkie dokumenty do wysyłki naszego moto są przygotowane i wypływa jutro do Dakaru. Jedziemy wykupić zarezerwowane bilety samolotowe w hiszpańskich liniach lotniczych "Iberia". Tu okazało się, że nasza rezerwacja z wykupem biletów na 10 lutego została skasowana 30 stycznia, o czym powiadomiono biuro dokonujące rezerwacji, a nie nas. Po sprawdzeniu możliwości (brak wolnych miejsc) okazuje się, że musimy do Madrytu lecieć już 12 lutego, a do Dakaru mamy tylko możliwy przelot 19.02 (motocykl przypływa 18.02). Wykupujemy tę opcję za jedyne 1530$ od osoby - no cóż, teraz widać, że takie podróże kosztują i to sporo!!! Resztę dnia poświęcamy na zwiedzanie starej części miasta Rio (katedra, pałac prezydencki, teatr, itp.)


09.02 - Rano małe płazowanie, następnie zwiedzamy miasto, m. in. wzgórze Santa Tereza - stara dzielnica, do której dociera się z centrum zabytkowym tramwajem - kolejką z początków XX w. Bardzo kameralna i romantyczna część miasta, z pięknymi kamieniczkami, z której roztacza się widok na centrum Rio i na tzw. "favelas", czyli położone na zboczach gór slumsy, do których się nie wchodzi i nie zwiedza ze względów bezpieczeństwa. Wieczorem ponownie spotykamy się z ks. Janem Sobierajem - proboszczem miejscowej polskiej parafii. Idziemy wspólnie na kolację popróbować rożnych gatunków mięsa z grilla - "churrasco" (czytaj szurasko - w oryginalnym wydaniu kawały mięsa nadziane na drewnienie kije opiekane na węglu drzewnym, a następnie grubymi płatami ścinane i podawane do konsumpcji - jedyna przyprawa to sól). Opowiadamy o specyfice tutejszego życia - ks. Jan przebywa w Brazylii już 40 lat i zjeździł cały ten kraj wzdłuż i w szerz.


10.02 - Rano odbieram wszystkie dokumenty od wysłanego wczoraj motocykla (statek „Brasil” wypłynął do Dakaru wczoraj po południu i przypłynie do tego miasta 18 lutego). Przede wszystkim mam 3 oryginały B/L, które upoważniają mnie do odbioru naszego BMW w Senegalu!!! Pozdrawiamy, już prawie siedząc na walizkach, ale jeszcze cały czas z Rio de Janeiro!!!


11.02 - Powrócę jeszcze do wczorajszego popołudnia. Odwiedzamy konsulat RP aby podziękować za parkowanie naszego motocykla i pożegnać się z jego pracownikami. Nasz pobyt tam przedłużył się z powodu niesamowitej burzy, która przeszła nad Rio. Ulice zamieniły się w rzeki, a woda ze studzienek wytryskiwała jak z gejzerów, na parę metrów do góry. Późnym wieczorem, już po burzy odwiedziliśmy starą dzielnicę rozrywki "Lapa" - kameralne knajpki z muzyką na żywo, dyskoteki, a wszystko to w zabytkowej zabudowie, z kamieniczkami w patynie minionego czasu - taki jeden wielki antykwariat! Dzisiaj od rana jednostajnie pada lecz na szczęście nieco się ochłodziło, a były poprzednio upały nie do wytrzymania - zniechęcały do dreptania i zwiedzania miasta.


Jak zwykle nadchodzi czas podsumowania naszego pobytu w Brazylii i przekazanie naszych, podkreślam - subiektywnych - odczuć z tego i o tym kraju. Opuszczamy to piękne, acz kontrowersyjne miasto Rio de Janeiro , opuszczamy Brazylię. Co prawda przejechaliśmy po tym rozległym kraju(powierzchnia 8x większa od Polski) tylko 2400km na motocyklu, ale możemy stwierdzić, że jest to bardzo bogaty kraj, ale również kraj niesamowitych kontrastów. Wielkie bogactwa i nędza, to powoduje że kradzieże, napady i rozboje są tu na porządku dziennym. Kraj drogi w pojęciu życia turystycznego - najdroższy ze wszystkich dotąd odwiedzonych przez nas w Ameryce Południowej (paliwo, żywność, hotele, restauracje - przykładowe ceny podawałem w poprzednich wiadomościach z trasy). Motocyklizm jest tu bardzo popularny i rozwinięty, w szczególności poprzez używanie dużej ilości motocykli klasy 125-250cm (produkowane na licencji Hondy w Brazylii, mieście Manaus ). To popularny środek komunikacji i transportu w zatłoczonych miastach. Widok pana w pełnym garniturze i pod krawatem na motorku to normalne zjawisko. Motocykle te to wyłącznie turystyki i turystyczne enduro - wyższą klasę spotyka się sporadycznie, prawie w ogóle nie widuje się na ulicy motocykli sportowych i ścigaczy. Co do kultury motocyklowej to też przeżyliśmy tu po raz pierwszy szok, bo napotkani młodzi motocykliści zapytani o drogę zaoferowali doprowadzenie do celu, a następnie kazali sobie za to zapłacić 4x tyle jak za TAXI - dostali 2x i byli wielce niezadowoleni. Kraj bardzo zurbanizowany, w nad oceanicznym pasie, z zatłoczonymi drogami o średnim stanie technicznym. W naszym odczuciu kraj najbardziej niebezpieczny jeśli chodzi o poruszanie się po drogach na motocyklu - wielki ruch aut ciężarowych pomiędzy wielkimi miastami, kierowcy jeżdżą bez wyobraźni i bardzo szybko, wielkie zagrożenie kradzieżami, rozbojami i napadami. Na każdym kroku słyszymy o tych wypadkach i to niejednokrotnie połączonych z kradzieżą całych pojazdów z użyciem broni palnej (parafianin ks. Jana tak stracił motocykl). Szczególnie zagrożone rejony to Sao Paulo, Rio i okolice tych wielkich miast. Np. wczoraj na oczach naszych przyjaciół policjant zastrzelił w obronie własnej złodzieja, który z bronią w ręku obrabował turystę i ostrzeliwując się próbował uciec z łupem. My, dwa dni temu, będąc na plaży w Copacabanie byliśmy obserwatorami udanego pościgu policji turystycznej za młodocianymi złodziejami, którzy okradli motocyklistę. Każde spotkanie, tu w Rio, połączone jest z opowieściami o napadach, rozbojach i kradzieżach - na ulicy ludzie zwracają mi uwagę, abym nie nosił zegarka, gdy robię zdjęcie, podchodzą i ostrzegają że mogą mi skraść aparat i lepiej nie robić tu zdjęć - to wszystko powoduje, że człowiek, pomimo że stara się mieć oczy na około głowy, czuje się tu jakiś spięty i niepewny - zagrożony!!! To wszystko powoduje, że byliśmy w Brazylii, byliśmy w Rio, lecz nie pałamy chęcią powrotu do tego państwa, w przeciwieństwie do np. Argentyny, czy Chile. Podkreślamy jednak raz jeszcze, że są to nasze subiektywne odczucia!!!


12.02 - Wczoraj wieczorem pożegnanie z poznanymi tu przyjaciółmi podczas wspólnego udziału w karnawałowym pochodzie na plaży Ipanema. Tak kończy się nasza przygoda z tym miastem! Po porannym spotkaniu po mszy w polskiej parafii i odśpiewaniu nam przez Polonusów i przyjaciół "Jak szybko mijają chwile", ks. Jan odwozi nas na lotnisko. Po 10 godzinach lotu i wyprzedzeniu po drodze gdzieś na Oceanie Atlantyckim naszego motocykla, płynącego na statku, szczęśliwie lądujemy 13 lutego o 5 rano czasu miejscowego w Madrycie (nie ma różnicy do PL). Z lotniska metrem (świetnie zorganizowane) docieramy do starego centrum i wynajmujemy hotel za 40 Eur. (jak na Madryt to niedrogo) – czysto, ciepło, godny polecenia "Hostal Almanzor" Carrera San Jeronimo 11 tel. 91 4293801, www.hostal-almanzor.com


3-18.02 - Pozdrawiamy wszystkich odbiorców naszych wiadomości ze stolicy Hiszpanii - Madrytu!!! Nasz pobyt w tym mieście, choć trochę przymusowy, ale piękny!!! Od razu próbujemy załatwiać sprawy dotyczące naszej dalszej podroży: poprzez pomoc z Polski Andrzeja Pisarka, mojego wspólnika, mamy nareszcie adres Ambasady Mauretanii. Rozpoczynamy proces załatwiania wizy. Po przybyciu osobiście do Ambasady to, co poprzedniego dnia było nam przekazane telefonicznie przez ich pracownika, okazało się, że było nieprawdą i dotyczyło tylko Hiszpanów (wyraźnie mówiłem, że jesteśmy Polakami!). Proces wystawiania wizy dla nas trwa 1 tydzień, a oprócz tego jest potrzebna specjalna nota wprowadzająca, która ma być wystawiona przez Ambasadę Polski w Madrycie, z opisem: kto, co, gdzie i dlaczego załatwiamy wizę właśnie w tym mieście, a nie w Berlinie, bo obsługują teren Polski i Polaków ( w Polsce nie ma konsulatu Mauretanii). Po moich prośbach godzą się, że jak dzisiaj do 13.00 dostarczę ten dokument, to w piątek, 17 lutego, będziemy mieć wizy w naszych paszportach. Jest 10.45 i rozpoczynam walkę z czasem (Ambasada Mauretanii jest w centrum, ul. Velazquez 90 piętro 3, Ambasada Polski - odlegle przedmieścia ul. Guisando 23bis - dwa km od stacji metra "Antonio Machado", linia nr 7.). Te ostatnie dwa kilometry po zawiłym mętliku małych uliczek były przebyte biegiem! Dzięki wielkiej uprzejmości Konsula RP - Czesława Barańskiego odpowiednią notę, mamy wystawioną dosłownie w przeciągu 10 minut – dziękujemy bardzo!!! Ponownie bieg i o 12.53 jestem powtórnie w Ambasadzie Mauretanii, wpłacam po 40 Euro od osoby i paszporty mamy do odbioru w piątek - wszystko się tym razem zgadzało i w piątek odebraliśmy paszporty z wizami! Oczywiście, resztę czasu przeznaczamy na zwiedzanie miasta. Świetna atmosfera wąskich uliczek, spacerując można odpoczywać i podziwiać! Nie będę wymieniał zabytków i miejsc do zwiedzania, bo są one opisane w każdym dostępnym przewodniku - uważamy jednak, że nie powinno się w Madrycie pominąć takich miejsc jak: muzeum szynki "Museo Hamon" - jest tu ich parę i można tam degustować wiele gatunków szynek i kiełbas, popijając świetnym piwem lub winem, należy pospacerować po ogrodzie botanicznym i rozległym parku, gdzie, popijając świetną kawkę można się delektować pięknym widokiem na jeziorko, z nostalgicznie pływającymi łódeczkami. Oczywiście, należy bezwzględnie odwiedzić "Museo Nacional del Prado" (wstęp tylko 6 Euro od osoby), z pięknymi zbiorami malarstwa takich wielkich mistrzów pędzla jak: El Greco, Goya, Rubens, Velazquez, Titian. Naprawdę, uczta duchowa! Udało nam się również zwiedzić starą stolicę – Toledo, odległą o 70 km od Madrytu – 25 minut jazdy szybką koleją. Kameralne miasto, otoczone murami obronnymi, położone na wzgórzu. Znajduje się w nim katedra z XIII w. - perełka architektoniczna - nie wspomnę o wystroju 32 znajdujących się wewnątrz kaplic. Wąziutkie uliczki, zabytkowa zabudowa, kościoły, synagogi - turystyczna atmosfera! Włóczyliśmy się po miasteczku cały czwartkowy dzien. Pogoda piękna, lecz odprzeprawę wczoraj trochę chłodnawo - tylko 10C i wieje arktyczny wiatr. W niedzielę, 19 lutego, o 16.00, mamy lot do Dakaru.


19.02 - Kończymy pobyt w Madrycie, kończymy dzisiaj również naszą 17-dniową naszą i motocykla przeprawę z kontynentu południowoamerykańskiego (Rio de Janeiro) na kontynent afrykański (Dakar). Powinien dopłynąć na miejsce wczoraj. Nie przypuszczałem ze zajmie to tak dużo czasu i zachodu, a tak naprawdę jeszcze nie wiadomo, kiedy ruszymy ze stolicy Senegalu w dalszą drogę. W takich podróżach to najtrudniejszy i zarazem najbardziej kosztowny element. Wspominamy prawidłowe i jedynie słuszne rozwiązanie, które wykonaliśmy przy przeprawie z Władywostoku (Rosja) na Alaskę - po 4 dniach ruszyliśmy w dalsza drogę! Przed nami Senegal, Mauretania z piaskami Sahary, Sahara Zachodnia, Maroko (ok. 4 tys. km). To już zaplanowane - jak pojedziemy dalej, to postanowimy jak dotrzemy do Gibraltaru. Pozdrawiamy jeszcze z Madrytu, o 14.00 jedziemy na lotnisko.


19, 20.02 - Nasza przygoda z Madrytem nie zakończyła się tak pięknie, ponieważ na lotnisku okazało się, że nasze miejsca w samolocie są „over flight” i nie polecimy dzisiaj do Dakaru. Po naszej walce udało się, aby linie lotnicze Iberia zamieniły nam bilety na najbliższą możliwą wersje przelotu, czyli liniami marokańskimi, z przesiadką w Casablance. Zmordowani, o 5 nad ranem jesteśmy na miejscu. Tu od razu poznajemy afrykańską rzeczywistość; najpierw kierowcy dosłownie biją i kłócą się, kto nas zawiezie do hotelu. W tym rozgardiaszu ustalamy cenę na 10 eur, gdzie po przyjeździe dowiadujemy się, że owszem 10 eur, ale od osoby. Dostają 12 eur i nareszcie idziemy spać (biały tutaj to chodzące pieniądze, a nie człowiek). Dla mnie ta noc jest bardzo krótka, bo już o 9 rano 20.02 (czas -1 godz. do PL). Melduję się w Polskiej Ambasadzie (Fann-Residence, P.O. Box 343, tel. (0 221) 8242354, e-mail consulat.pl@sentoo.sn) - tu jestem bardzo sympatycznie przyjęty przez Konsula RP, pana Zbigniewa Miaskiewicza i po sprawdzeniu, że motocykl już przypłynął (cały i nie rozkradziony) można rozpocząć procedurę wyjmowania go z portu. Jedziemy z kierowcą konsulatu do portu i rozpoczynamy tę zawiłą procedurę. Udaje się to, lecz dopiero następnego dnia


21.02 –Od rana walka z miejscową portową i ludzką biurokracją. Po wielu perypetiach i zapłaceniu rożnych opłat i łapówek w wysokości 150 Euro. O 15.00, po zmontowaniu naszego BMW na nabrzeżu portowym i po19 dniach przerwy w jeździe ponownie ruszamy naszym BMW, tym razem na afrykański kontynent - na ulice Dakaru. Pierwsze tankowanie – drogo – 625 franków senegalskich za 1 l paliwa (1 Euro=650frankow sn). W tym państwie wszystko jest bardzo drogie. Za hotel w miarę przyzwoity płacimy 62 Euro i to bez śniadania (pok. 2 os. z łazienką i klimą). W hotelu o niższym standardzie chyba nie odważylibyśmy się spać (Al Afifa hotel, Rue Jules Ferry, B.P.3676, Dakar, tel. (0 221) 8899090 e-mail gmbafifa@telecomplus.sn ). Dalszą część dnia przeznaczamy na zwiedzenie Dakaru - 2 milionowej stolicy Senegalu – 10 milionowego państwa. Pogoda o tej porze świetna - słonecznie, sucho. Rano chłodno, w dzień 24-26C. Natomiast pięknie spędziliśmy oba wieczory w towarzystwie Konsula i jego małżonki, w ich domu, rozmawiając o specyfice życia i bycia w tym państwie - oczywiście dowiadujemy się wielu ciekawych i specyficznych rzeczy. Wiemy więcej, czego tu możemy się spodziewać, jakie są zagrożenia i co zwiedzić. Miejscowi ludzie czarni jak sadza są z natury bardzo mili, pogodni i uśmiechnięci, jednak białego traktują jak kogoś do rozdawania pieniędzy – dosłownie na każdym kroku.


22.02 - Ubezpieczyliśmy nasz motocykl. Jest to tu wymagane i sprawdzane przez policję. Trzeba wykupić na miesiąc - nie ma krótszych polis; koszt ok.15 Euro. Dzisiaj czas poświęciliśmy zwiedzaniu miasta oraz wyprawie statkiem na niezbyt odległą wyspę Goree. Wyspa ta położona jest na drodze morskiej prowadzącej do portu Dakar. Jej historia sięga XVI w. i łączy się również z niechlubną stroną związaną z transportem schwytanych w tutejszych stronach Afryki niewolników. Niewolnicy byli tu przetrzymywani, ładowani na statki i wywożeni do Ameryki. Na wyspie znajdowały się forty broniące portu i niegdyś były tu kręcone sceny do filmu „Działa Nawarony”. Trzeba przyznać, że słusznych rozmiarów. Kolonialny charakter fortecznej zabudowy, zatrzymany czas w kadrze, trochę wyobraźni – to wszystko w połączeniu tworzy niepowtarzalny nastrój. Spacerujemy, snujemy się po wyspie, gdzie również prezentują swoje prace przeróżni artyści, wspaniałe widoki, wspaniały klimat, wspaniałe kolorowe kwiaty - to tworzy niepowtarzalną atmosferę. Wyspa, jako jeden wielki zabytek, wpisana na listę Unesco. Po powrocie na ląd ponownie witamy w progach Ambasady RP, na umówione wcześniej spotkanie z Ambasadorem Andrzejem Łupiną. Wspaniałe spotkanie przy kawce, wymiana podróżniczych i afrykańskich spostrzeżeń z pozycji dyplomaty, który wiele lat spędził na rożnych placówkach w Afryce. Tak mija ostatni dzień przed dalszą jazdą w kierunku Europy. Jutro ruszamy w dalszą drogę w kierunku Mauretanii.


23.02 – Rano po odebraniu naszego BMW i pożegnaniu w Ambasadzie RP ruszamy w naszą dalszą podróż po Afryce. Na rogatki miasta wyprowadza nas kierowca Ambasadora - dziękujemy bardzo! Wyjazd z Dakaru bardzo trudny, mętlik nie oznakowanych ulic - mój GPS nie namierza satelitów (tylko dwa w polu widzenia, do pracy potrzebne co najmniej trzy). Nie mam nawet kierunku. Ulice potwornie zatłoczone, śmierdzące i brudne. Tu moja dygresja dotycząca poprzedniego pobytu w Afryce, prawie 30 lat temu, w 1977 r., w Egipcie. 7 miesięcy służby wojskowej w wojskach ONZ stacjonujących w Ismailii (zabezpieczaliśmy sprawy logistyczne żołnierzy Finlandii, Szwecji, Ghany i Indonezji, którzy rozdzielali walczące ze sobą państwa Egiptu i Izraela,). Tu, w Afryce, przez ten czas nic się nie zmieniło. Jak nie było organizacji ruchu drogowego, tak nie ma, a smród i brud jak był tak jest - wszystko toczka w toczkę, jak na ulicach Kairu, Suezu czy Ismailii 30 lat temu. Zaskakujące podobieństwo. Po drodze, ale jeszcze na półwyspie na którym znajduje się miasto Dakar, zbaczamy na północ i odwiedzamy taki ciekawy twór natury, a mianowicie "Lac Rose" - różowe jezioro - trudno to sobie wyobrazić ale toń tego położonego na pustyni jeziora ma właśnie taki kolor - niesamowite zjawisko - co jest tego powodem - nie wiemy! Dalej kierujemy się drogą prowadzącą do położonego na północ od stolicy miasta Saint Louis. Droga dobra, i im dalej od stolicy, tym mniejszy ruch. Po drodze mijamy wioski, już typowo afrykańska zabudowa - trzcinowe okrągłe chatki nakryte trzcinowym, stożkowym dachem. Po 320 km docieramy do tego miasta i jesteśmy witani w progach domu Marysi i Amadu - telefonicznie zaprosiła nas do siebie (Marysia, Polka ma męża Senegalczyka i razem z dziećmi mieszka tu od wielu lat). Wieczorem zwiedzamy ciekawą zabytkową cześć kolonialnego miasta, położonego na wyspie przy samym ujściu rzeki Senegal do Atlantyku. Proszono mnie, abym opisał ludzi, zapachy, odczucia po wjeździe do Afryki, więc to czynię. Senegalczycy to ludzie postawni, szczupli i wysokiego wzrostu, czarni jak sadza, religia –muzułmanie, lecz bez fanatyzmu, ubrani w miastach po europejsku, odświętnie i w wioskach noszą galabije. Są zawsze uśmiechnięci, pogodni, bez cienia agresji. Kraj bardzo biedny, a biedę widać na każdym kroku - podstawowe jedzenie to ryż, czasami z olejem, i rybą - dla nas w tym kraju pozostaje bagietka i tuńczyk z puszki (to teraz po drodze pozostało nam jeść bo o restauracji na długo trzeba zapomnieć). Smrodu nie będę opisywał, trzeba jednak wiedzieć że w miastach i wioskach to nieodłączna część krajobrazu! Tam, gdzie nie ma brudu, czuć specyficzny zapach Afryki. Krajobraz w tej części to typowa sawanna, porośnięta kępkami trawy i rożnymi, bardzo rzadko rosnącymi drzewami o rozłożystej koronie, dającej dużo cienia dla ludzi i zwierząt. Pogoda obecnie to tzw. "pora sucha". Wieje wiatr od pustyni, czyli od lądu, niebo bez jednej chmurki, lecz czuć i widać pył unoszący się w powietrzu. Noce jeszcze chłodne, w dzień temp osiąga ok. 32C - tydzień temu jeszcze nie przekraczała podobno 20-22C i było naprawdę zimno. To tyle na razie z tych opisów; jak tylko będzie sposobność, to będziemy poza informacjami o dokumtach, cenach, noclegach, drogach, przejechanych km, itp., pisać więcej o krajobrazach, ludziach i naszych odczuciach! Rozpoczęliśmy naszą dalszą jazdę, ciesząc się z tego, że my i nasz motocykl mamy się dobrze i że wszystko jest OK! Na afrykańskich drogach czyha na motocyklistów wiele zagrożeń: zwierzęta, rozlany olej z bardzo zdezelowanych aut (sprzęt tu jeżdżący to zabytki poobijane z każdej strony, autobusy bez szyb w oknach, dymiące silniki - okropność), piasek nawiany na drogi, zalęgający czasem grubą warstwą, drobny i kleisty jak mąka. Kierowcy i ludzie bez wyobraźni; jedziemy bardzo czujnie i z oczami na około głowy! Co do bandytyzmu i kradzieży, to nie słyszeliśmy o takowych i raczej jest spokojnie, nawet po zmroku, można było się poruszać pieszo po ulicach Dakaru- jazdy stanowczo odradzam!


24.02 – Najpierw wspomnę o wspaniałym wczorajszym wieczorze i miłej biesiadce oraz świetnym jedzonku, którym nas ugościli gospodarze, Marysia i jej mąż Amadu. Dziękujemy za świetne przyjęcie i, jak to się po polsku mówi, "za wikt i opierunek"!. Tak pogodnych i sympatycznych ludzi "ze święcą po Świecie szukać"! Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie Parku Narodowego Djoudj - położony w rozlewisku rzeki Senegal, 70 km od Saint Louis. Dojazd do parku to częściowo asfalt, reszta piękny szuterek. Tam łódka motorowa i płynąc po rzece uczta widokowa. Takiej ilości ptaków nie można sobie wyobrazić; w niektórych miejscach tysiące pelikanów, które przed motorówką wzbijają się w powietrze, wytwarzając mgle wodną jak deszcz! Kormorany pięknie startujące z wody, na brzegu brodzące nosorożce, wylegujące się w słońcu krokodyle i leniwe warany. To tylko ta część fauny i flory, którą znamy z nazwy. Poza tym dziesiątki gatunków ptactwa, którego nazw nie znamy. Coś wspaniałego, nie zauważamy jak mijają dwie godziny rejsu po rozlewiskach rzeki Senegal! Jesteśmy zaskoczeni ilością turystów, szczególnie Francuzów, która odwiedza to miejsce! W drodze powrotnej napotykamy na dwa campobusy z Włoch. Dowiadujemy się, że właśnie jadą z granicy z Mauretanią (z Włoch cały czas na kołach przez Gibraltar) i że jedno, co nas czeka, to na pewno kłopoty z paliwem - na odcinku ponad 500 km nie ma stacji. Reszta do przejechania. Oni jadą ze swoim domem na kołach, nam pozostanie namiocik! Od jutra mamy ważne wizy Mauretańskie - do granicy 100 km. Jutro rano ruszamy dalej! Pozdrawiamy serdecznie łącznie z naszymi gospodarzami Marysią i Amadu


25.02 - Mieliśmy dzisiaj ruszyć, ale nasi gospodarze nie pozwolili nam tego uczynić i postanowiliśmy jeszcze z nimi pobyć jeden dzień. Tu jest specyficzne życie i Marysia oraz jej sympatyczny mąż, Amadu, chcieli z nami wygadać się po polsku do syta! Ich dzieci świetnie mówią po polsku, a 13 letnia córka Tereska to zawsze uśmiechnięta i rezolutna panienka, która powinna zostać modelką - piękna mieszanka polskiej i senegalskiej krwi! Nam również było przyjemnie pozostać jeszcze jeden dzień, dokładniej zwiedzić miasto i wspólnie pospacerować po pięknych i rozległych plażach. Amadu miał dzisiaj wolny dzień, a pracuje tutaj jako państwowy pracownik zajmujący się projektowaniem systemów melioracyjno - nawadniających ujścia rzeki Senegal - właśnie ten kierunek przed laty studiował w Polsce. Jutro już na pewno ruszamy dalej.


26.02 – Niedziela - pożegnanie z naszymi gospodarzami z St. Louis - dziękujemy za tak wspaniałe i wręcz rodzinne przyjęcie nas w Waszych progach! Tu jeszcze krótko o Senegalu. Ta była kolonia francuska, od lat 60-tych ubiegłego wieku samodzielne państwo, to kraj czarnej smukłej ludności, kraj ludzi pogodnych, uśmiechniętych, bez cienia agresji. Kraj, gdzie do białego wyciąga się rękę po pieniądze dosłownie wszędzie - to potwornie stresujące i uciążliwe! To również kraj biedy, kraj brudu i smrodu, które to widać na każdym kroku. W tym kraju jest jeszcze wiele do zrobienia, a proces cywilizacyjny potrwa bardzo długo! Podstawowe pożywienie to ryż, olej i ryby - to Senegalczyk je na co dzień - nie uświadczysz tu ludzi grubych. Poruszanie się po drogach raczej bez problemów, lecz w miastach należy szczególnie uważać - ruch bez organizacji. Natomiast co do oznaczeń kierunków to kompletny ich brak.

Dzisiaj z miasta kierujemy się na północny wschód, do miejscowości Rosso, gdzie usytuowane jest promowe przejście graniczne do Mauretanii. Tak skorumpowanej odprawy granicznej jeszcze nie spotkaliśmy na całej trasie naszej podróży. Po 5 godz. i opłaceniu przeróżnych opłat (razem 45 Euro - urzędnicy państwowi wystawiają jakieś kwitki wydrukowane na "małej drukarence", jacyś pomagacze - oszuści, żądający za informacje jakiś bajońskich sum, ubezpieczyciel oszust, który mówi, że wystawi polisę za 5 Euro, a później żąda 50 Euro (dostał finalnie 13 Euro), ruszamy dalej po drogach Mauretanii w kierunku stolicy Nouakchott (czytaj Nuaczot). Tankowanie - cena za litr paliwa 240 ouguiya (czytaj ugija). 1 Euro – 300 ouguiya. Już po zmroku i pokonaniu tego dnia 320 km jesteśmy w stolicy i szukamy hotelu. Mamy szczęście i napotykamy na motocyklistę z Izraela – Adama , który to już od pół roku na swojej Hondzie Africa Twin przemierza całą Afrykę od RPA.. Adam podprowadza nas do przystani podróżniczej "Auberge Sahara", w której obecnie sam rezyduje. Wspaniałe miejsce, świetna podróżnicza atmosfera, stworzona przez gospodarzy obiektu i ludzi zwiedzających Saharę oraz Afryke! www.auberge_sahara.com -przy samym wylocie ze stolicy, w kierunku północnym na Nouadhibou - tawernę prowadzi sympatyczna Mauretanka - Kania – cena, 7 Euro łóżko. Tu spędzamy wspaniały wieczór, opowiadając i wymieniając zdania na podróżnicze tematy, tu też dostajemy w prezencie 10 litrowy kanister na paliwo od Anttiego i Tomiego z Finlandii, ponieważ jutro na dalszej trasie przez Mauretanię nie będzie stacji paliw na odcinku 550 km - dzięki za prezent, podarujemy go dalej następnym potrzebującym! Trochę o dzisiejszym przejeździe - francuska kolonia Mauretania uzyskała niepodległość w 1960 roku. Szesnaście lat później zaanektowała południową część dawnej Sahary Hiszpańskiej (obecnie Sahara Zachodnia). W 1979 roku, nękana atakami walczącej o niepodległość partyzantki Polisario, zrzekła się roszczeń do zaanektowanej części kraju. Mauretania wita nas kiepską drogą i twarzami o jaśniejszej karnacji. Murzyńskie chatki zastępują namioty i jakieś domki zbudowane częściowo z blachy po starych beczkach, z desek i kawałków folii plastikowej. Krajobraz typowej piaszczystej pustyni o kolorze pomarańczowo- żółtym - im dalej na północ, tym więcej piachu


27.02 - Pobudka dość wcześnie, a noc z przygodami, ponieważ nasz współlokator w wieloosobowym pokoju chyba pokonał w chrapaniu naszego słynnego w tej czynności kolegę, Marka Harasymiuka - Mareczku pozdrawiamy i przepraszamy za ten żarcik! Nie spaliśmy pół nocy! Ruszamy przez Saharę na północ, w kierunku miejscowości Nouadhibou, zaopatrzeni w wodę, 40 l paliwa i konserwy. Okazuje się, że droga do granicy z Saharą Zachodnią jest już całkowicie asfaltowa i to o wspaniałej nawierzchni. Po 5 godz. jazdy jesteśmy na miejscu i błyskawicznie oraz bez żadnych opłat odprawiamy się na drugą stronę. Ciekawy jest jedynie przejazd przez 6 km pas rozgraniczający te kraje - to po prostu pustynno-skalne bezdroże o bliżej nieokreślonym kierunku przejazdu od jednego punktu granicznego do drugiego – piach, skały, kamienie! Dokładnie 80 km za granicą, już w Maroku, po pokonaniu tego dnia 560 km zatrzymujemy się na pierwszej stacji paliw, gdzie znajduje się przyjemny hotel (15 Euro za pok. 2 os. - czysto). Info dla podróżujących: to jedyny hotel od stolicy Mauretanii, a następny dopiero za 300 km w Dakhla. Tu pierwsze spotkanie z turystami podróżującymi pojazdem na polskich tablicach rejestracyjnych. Michał z Arturem już od miesiąca przemierzają saharyjskie bezdroża, a tu wymieniali uszczelkę pod głowicą w swoim terenowym Mercedesie (przegrzali silnik w piaskach Sahary). Pożyczają nam przewodnik po Maroku i mamy problem braku info o tym kraju z głowy - wielkie dzięki Michale i szczęśliwego oraz bezawaryjnego powrotu do kraju! Tu widać skalę zjawiska pt. zwiedzanie Sahary i Afryki - jeden wielki potok aut terenowych i innych, z całej Europy. Wieczór spędzamy z kolegami z Polski oraz poznaną parą Słoweńców, którzy 24 letnim Citroenem 2CV ruszyli na podbój Sahary! Dzisiejszy przejazd to piaszczysta pustynia i wszechobecny piasek, który wdziera się zaspami na drogę, wielbłądy i Tuaregowie - koczownicze miejscowe pustynne plemiona. Pogoda w dzień wspaniała - od Atlantyku wieje zimny wiatr, im dalej na północ, tym chłodniej. O upałach już chyba możemy zapomnieć - noce bardzo chłodne.


28.02 - Ruszamy dalej na północ wzdłuż oceanu i po 300 km zatrzymujemy się w miejscowości Dakhla. Tu jest następne miejsce, gdzie jest hotel, dalej trzeba jechać 520 km do Laayoune, a to byłoby, jak na dziś, trochę za daleko. O 19.00 jest już ciemno. Tu też możemy wysłać wieści z trasy, bo wcześniej nie było możliwości, po prostu nie było dostępu do internetu. Miasto położone na końcu 40 km piaszczystego półwyspu, założone 150 lat temu przez Hiszpanów. Brak zabytków, nic specjalnego, jednak po przebyciu poprzednich państwach czujemy, że jest bardziej cywilizowane i czystsze! Hotel w centrum, w miarę czysty i z garażem. Jest tu ich więcej, więc można wybierać, dlatego naszego nie będę specjalnie polecał. Na początku półwyspu, 35 km przed miastem, po lewej duży camping - o tej porze roku tylko same campobusy. Pozdrawiamy z Sahary Zachodniej, będącej obecnie w ramach państwa Maroko!


01.03 - Rano z Dakhli ruszamy dalej na północny-wschód wzdłuż Atlantyku. Droga i przejazd bez historii, cały czas monotonna, płaska, piaszczysta pustynia, gdzieniegdzie porośnięta kępkami jakiś roślinek. Brzeg klifowy - niezbyt wysoki. Nad oceanem unosi się lekka bryza i wieje mocny wiatr z północy, przesypujący piasek przez drogę - przypomina nam się Patagonia i uderzenia wiatru od przejeżdżających ciężarówek - tu to samo, plus dodatkowo dostajemy w twarz jeszcze spora ilością piachu! Im dalej na północ, tym chłodniej, w południe już tylko 17C. Po 540 km docieramy do Laayoune (Al-Ajun) i znajdujemy w miarę przyzwoity hotel z miejscem na motocykl - Hotel Jodessa -Blvd de Mekka 223. Pozdrawiamy jeszcze z Sahary Zachodniej - jutro do Agadiru!


02.03 - Jedziemy dalej, w kierunku północno-wschodnim wzdłuż Atlantyku - zimno i miejscami kropi, w nocy musiało mocno padać, bo na pustyni stoją jeziorka wody. Mocno wieje od oceanu arktycznym wiatrem - tylko 13C. 60km za Laayoune opuściliśmy Saharę Zachodnią i wjechaliśmy do Maroka. Tu tankowanie i jakież zaskoczenie - paliwo prawie dwa razy droższe niż na Saharze Zachodniej - tam 64 dirhams, w Maroku 110 dirhams (1EUR -10,71DH można w większości przypadków płacić w EUR, ale trzeba liczyć się z kursem 1 do 10). Do Tan-Tan regularna piaszczysta pustynia i mocno nawiewa piach na drogę - piasek kole, jak małe igiełki i wszędzie się wdziera. Pył w połączeniu z wilgocią powoduje, ze szyba w motocyklu, kasku, okulary, lusterka pokrywają się mgłą, przez którą nic nie widać! Od Tam-Tam zmienia się krajobraz i pustynia piaszczysta zamienia się w kamienisto – skalną, a krajobraz już nie jest płaski, tylko mocno pofalowany - więcej zieleni. 80km przed Tinzit to już góry - wjeżdżamy w Atlas. Po 550 km właśnie w Tinzit zatrzymujemy się na nocleg, bo już o 18.00 robi się ciemno (sporo przesunęliśmy się na wschód). Dzisiaj odważyliśmy się zjeść po raz pierwszy coś w hotelowej restauracji. Narodowa potrawa "Tadżyn" - gulasz z mięsa i warzyw - dzisiaj degustowana była odmiana z mięsem z wielbłąda; po raz pierwszy od wjazdu do krajów arabskich również dzisiaj było nam dane do kolacji zamówić piwko i wino. Poprzednio te trunki nie były w ogóle dostępne - pełna prohibicja. Tagine po marokańsku czyli „Tadżyn to nie tylko nazwa potrawy to również nazwa kamionkowego naczynia ze spiczastą pokrywką w którym to naczyniu przyrządza się mięso z warzywami. Oryginalnego, orientalnego smaku nadają temu daniu duszone razem z potrawą cytryny solone. Przepis na „Tadżyn” z kurczaka dla czterech osób : 1 sprawiony kurczak-(1.2 kg), sól, pieprz do smaku, 500g dojrzałych pomidorów, 4 łyżki oliwy z oliwek, 4 cebule, 6 ząbków czosnku, 2 marchwie, 2 cukinie, 4 małe suszone papryczki chili, 1łyżeczka suszonego imbiru, 1 łyżeczka sproszkowanej kurkumy, 50g zielonych oliwek, 2 solone cytryny. Namoczyć naczynie (tadżyn), kurczaka podzielić na części, posolić, popieprzyć. Rozgrzać olej na patelni i mięso obsmażyć na silnym ogniu na patelni ok. 8 min. Cebulę i czosnek obrać i drobno posiekać. Marchew i cukinie obrać i pokroić na duże kawałki. Papryczki chili grubo roztłuc. Mięso przenieść do tadżynu. Na pozostałym na patelni tłuszczu przez 10min. lekko zrumienić cebulę i czosnek, dołączyć warzywa i lekko przesmażyć. Domieszać obrane ze skórki pomidory, papryczkę chili, pozostałe przyprawy, oliwki i rozdrobnione solone cytryny. Dolać pół litry wody, zagotować, doprawić solą i pieprzem. Otrzymanym sosem polać kurczaka. Tadżyn wstawić na dolny poziom piekarnika i piec ok. 45 min w temp. 225 C. Potrawę serwować w naczyniu w którym się to wszystko piekło, czyli w „Tadżynie”. Podawać z białym pieczywem i do tego ; czarna herbata z miętą lub czerwone wino – nalepiej marokańskie! Życzymy smacznego!!! Od domu już 65 tys km - bardzo daleko i zarazem coraz to bliżej! Jutro rozpoczynamy zwiedzanie tego ponoć bardzo ciekawego kraju.


03.03 - Rano patrzymy na mapę i okazuje się, że wczoraj przemknęliśmy opodal Wysp Kanaryjskich i pozostawiliśmy je gdzieś z tyłu za sobą! Dzień rozpoczynamy od zwiedzenia starej części miasta Tizmit, mieszczącej się za orientalnymi murami o długości 6 km. Po przekroczeniu bram miejskich wzdłuż muru ciągnie się egzotyczny bazar "suki" - wszystko bardzo ciekawe! Następnie kierujemy się naszym moto w góry Antyatlasu, do miejscowości Tafraoute. Do przełęczy zimno, chmury, ponuro i szaro. Po drugiej stronie ukazuje się nam obraz jak z baśni o Alladynie. Wjeżdżamy jakby do kwitnącego sadu w blasku lazurowego nieba! Coś nieprawdopodobnego: migdałowce w biało-różowym kwieciu, soczysta wiosenna zieleń, rozmaitość kwiatów i wszystko to w połączeniu z orientalną zabudową! Aż do zamknięcia pętli w Agadirze, którą dzisiaj przemierzamy, jesteśmy w bajkowych krajobrazach górskich wiosek, osad i twierdz obronnych, usytuowanych na szczytach stożkowych wzniesień. Nocleg ponownie w dolinie nad Atlantykiem, we wcześniej wymienionej miejscowości, która jest turystycznym kurortem tętniącym już o tej porze roku pełnią sezonu! (bardzo dużo starszych ludzi przyjeżdża tu spędzać czas, kiedy w Europie jeszcze zimno - wielkie campingi pełne camperów). Pozdrawiamy z nad atlantyckiego kurortu Agadir!


05.03 - Rano wyjazd z Agadiru - kierujemy się na wschód, w kierunku Taroudant, drogą nr P32. Zwiedzamy z motocykla medynę tego miasta , czyli stare miasto za murami, przejeżdżając również przez suki (targ). Nawet jadąc na moto jesteśmy nagabywani przez handlarzy i sprzedających! Miasto ciekawe - orientalne mury zachowane w świetnym stanie. Dalej kierujemy się na wschód, aby po 120 km od Agadiru odbić na północ, w kierunku gór Atlasu i miesta Marakeszu. Na przełęczy Tizi-n-Test przecinamy pasmo górskie jakąś drogą ostatniej kategorii: resztki asfaltu, bardzo wąsko - pniemy się mozolnie w górę, pogoda fatalna, na 1600 m wjeżdżamy w chmury - widoczność prawie "0". 10 km przed przełęczą droga, a raczej półeczka skalna zamienia się w typową szutrówkę. Na 2000 m wyjazd z chmur i ukazuje się cudowny widok: lazur nieba, wokół ośnieżone góry. Przełęcz na wys. 2092 m n.p.m. - po bokach drogi śnieg (niezbyt imponujący wynik po naszych przejazdach w Peru, Boliwii i Chile - było już 4760 m), lecz widoki wspaniałe! Następnie prawie 140 km zjazd do Marakeszu już asfaltową, lecz bardzo wąską i krętą drogą. Po tej stronie masywu górskiego wiosna, kwitnące drzewa i kwiaty! Na ulicach miasta spotykamy motocyklistę z Norwegii – Aasmunda - i razem poszukujemy hotelu. Tu też mamy pierwszy incydent drogowy: stojąc na światłach najechał na nas jakiś takśówkarz i zderzakiem natarł na rant boczny kufra, co spowodowało, że wywróciliśmy się, razem z motocyklem na środku skrzyżowania! Zanim się podniosłem, on wycofał, ominął nas i uciekł - chyba bał się mojego buta motocyklowego w swoich drzwiach!!! Gosia bardziej przestraszona niż poobijana - wywrotka bez konsekwencji zdrowotnych i sprzętowych - wszystko OK! Podnosimy moto i ruszamy dalej - już na następnym skrzyżowaniu następne zdarzenie: najeżdża na nas Arab z Arabką na motorowerze - nie dał rady wyhamować przed światłami. Tym razem tylko oni poobijani! Dalej już bez dalszych przygód odnajdujemy hotel: "Residence Meublee Gomassine Hotel" 71, Bd. Mohamed Zerktouni – gueliz, tel. 044 433086; 30 Euro za pok. 2 os. Jest garaż w cenie pokoju, co jest bardzo ważne. Po zakwaterowaniu, razem z Norwegiem, jedziemy na słynne w tym mieście suki. Plac o rozmiarach 500x500 m wypełniony po brzegi handlującymi: zapachy, muzyka, odczucia nie do opisania. Cały wieczór spędzamy snując się pomiędzy orientalnymi straganami, nagabywani przez przeróżnych handlarzy -to potwornie uciążliwe! Marakesz ze swoją medyną i sukami to bardzo specyficzne i jedyne w swoim rodzaju miejsce na Świecie!!! Należy tu być i po zachodzie słońca, zobaczyć i poczuć tę atmosferę! Jazdy po ulicach należy się wystrzegać, bo kierowcy są nieobliczalni i bez wyobraźni! Pozdrawiamy z Marakeszu!


06.03 - Bardzo uważnie wyjeżdżamy z miasta, kierując się na południe, ponownie w góry Atlasu. Jedziemy drogą nr P31 na przełęcz Tizi-n-Tiszka, 2260 m n.p.m. w kierunku miejscowości Ouarzazote. Piękna przyroda, kryształowe niebo, zimno - w słońcu tylko 10C - widoki bajkowe - wiosna w polskim najpiękniejszym wydaniu - jedynie krajobrazy odmienne! Na przełęczy śnieg i wieje polarny, arktyczny wiatr – temp. 3C. Na drugiej stronie Atlasu już ciepło i krajobrazy spalonej słońcem ziemi, o kolorach od szarości poprzez żółć do czerwieni! Nieprawdopodobna sceneria berberyjskich wiosek wtulonych w górskie zbocza! 30 km przed Ouarzazote(Warzazat) zbaczamy z trasy na wschód i odwiedzamy miejscowość Ait-Benhoddou - to najpiękniej zachowana kazba (fort, cytadela, gród) w Atlasie i Maroku. To również tło i scenografia do 20-tu nakręconych filmów (m. in. „Jezus z Nazaretu”, „Gladiator”). Tu bierzemy hotel i zwiedzamy to czarujące, niepowtarzalne miejsce - cos przepięknego, orientalność i historię czuć na każdym kroku. Topniejący śnieg i spływająca z gór woda powoduje, że do "kazby" można dostać się jedynie na grzbiecie muła, osła lub wielbłąda - to dla nas płatna atrakcja, a dla miejscowych dodatkowe źródło dochodu. Hotele do wyboru - to nie pełnia sezonu – standard, powiedzmy, orientalny, ale do zaakceptowania. Cena 10 Euro z kolacją i ze śniadaniem od osoby (omlet z pomidorami i "tadzyn" - mięso z warzywami przygotowane i podane w specjalnym glinianym garnku - to kolacja, a na śniadanie chleb w kształcie placka z powidłami). Na pustyni szybko robi się ciemno i zimno, więc wcześnie idziemy spać – tu ponownie pełna prohibicja, alkohol całkowicie niedostępny!!! Pozdrawiamy z saharyjskiej pustyni!!!


07.03 - Rano piękna słoneczna pogoda, lecz bardzo zimno. Jedziemy do Ouarzazote – marokańskiego centrum filmowej produkcji – taki mały odpowiednik Hollywood. Dalej drogą na wschód, w kierunku Erfoud. Droga biegnie po południowej stronie Atlasu Wysokiego, jedziemy typową hammadą (kamienista pustynia), a w zasięgu wzroku cały czas ośnieżone szczyty górskie, mijamy raz za razem na pustyni wioski, oazy, jak wyspy na morzu. Po drodze ciekawe miejscowości – Skura, El-Keloa M'Guna, słynąca z produkcji wody różanej i sztyletów. Piękne widoki orientalnych domków w otoczeniu zieleni i palm! Rozkoszujemy się widokami wielu "kazb" i "ksar" (ufortyfikowana twierdza obronna)! Podziwiamy piękne kaniony i doliny rzek Dades i Todra - w tej drugiej spotykamy grupę polskich turystów z Białegostoku, którzy przyjechali tu wspinać się na szczyty Atlasu. Przełom Todry to niepowtarzalna dolina, w której ulokowane są wśród gajów palmowych przepiękne berberyjskie wioski. Po 10 km od wjazdu w dolinę, w którą wjazd nastąpił w miejscowości Tinerhir, okalające szczyty górskie zawężają się i oglądamy przyrodniczą osobliwość Maroka – strome, pionowe skały o wysokości 300 m, a przesmyk, którym płynie czysta jak kryształ rzeka ma tylko 10 m szerokości. Słońce przenika do środka nadając skałom nieprawdopodobną kolorystykę! Dzisiejsze 350 km przejazdu to, pomiędzy oazami, cały czas hammada - pustynia skalna wypalona słońcem - można sobie tylko wyobrazić, jakie temperatury panują tu latem! Nocleg w Erfoud - hotel orientalny i egzotyczny, dobrego standardu, 30 Euro za pok. 2 os. ze śniadaniem - szwedzki stół ("Kazbah Tizimi" - www.kazbahtizimi.com). Tańsze są, ale ich stan nie do zaakceptowania. Pozdrawiamy z nad granicy z Algierią (30km), ze wschodniej - saharyjskiej części Maroka!


08.03 - Z Erfud kierujemy się na południe przez Rissani, do małej miejscowości Merzuga. Położona 50 km od naszej wczorajszej bazy osada słynie z "Erg Szebbi" - jedynej w Maroku saharyjskiej "erg" (rozległe piaszczyste ruchome wydmy) typowe dla położonej opodal algierskiej części Sahary. Tu obraliśmy sobie za bazę "Auberge Le petit Prince" http://www.hotellepetitprince.tk - warty polecenia, czysto, miło! Stąd ruszamy po południu w piaszczyste wydmy na grzbietach wielbłądów. (koszt 50 Euro za 2 os. - przejazd, nocleg w namiotach, kolacja i śniadanie). Rusza karawana: my i dwójka Francuzów - Heidi i Ludwik z Lille. Wokół roztaczają się przepiękne widoki na piaszczyste wydmy, które zmieniają swój kolor w zależności od kąta padania promieni słonecznych; od złotego, poprzez pomarańczowy do wszystkich odcieni czerwieni! Dwie godz. na grzbiecie wielbłąda nie należy do przyjemności; zdecydowanie z Gosią wolimy grzbiet naszego BMW. Na miejscu spacery po wydmach o zachodzie słońca - to piękne przeżycia, natomiast pobyt na pustyni przy blasku księżyca i tysiąca gwiazd to następne przeżycie - trzeba tu być, aby czuć naturę i nieograniczoną przestrzeń - Piękno i Pięknie!!! Kolacja w blasku rozgwieżdżonego nieba - typowa potrawa marokańska – "kalia" (mięso, warzywa, jajka - wszystko zapieczone w glinianym specjalnym garnku), muzyka arabska przy akompaniamencie bębenków i tam-tamów. Noc w namiocie - trochę zimno - niesamowita cisza! Ranek rześki, przepiękna pogoda, kryształowy lazur nieba - kolorystyka nieprawdopodobna! Wracamy do bazy i w dalszą drogę, w kierunku Fez.


09.03 - W południe ruszamy z Merzugi na północ, w kierunku Fezu, drogą nr P21 przełomem reki Ziz. Ponownie podziwiamy piękne widoki. Najpierw hammada o czerwonym odcieniu, następnie przechodzi w rozległy wysoki kanion, aby wyprowadzić nas na szerokie, płaskie zbocza prowadzące na przełęcz Atlasu Wysokiego. Na wys. 1910 m n.p.m. przekraczamy pasmo górskie - przed górami upał, za przełęczą chłód. 15 km za Mideelt stajemy na nocleg w przyjemnym kompleksie turystycznym "Timnay Inter Cultures", e-mail: timnay@menara.ma (16 Euro pok. 2 os. z łazienką - przyjemna obsługa, świetna restauracja, czysto) - warty polecenia. Znajdujemy się na płaskowyżu pomiędzy Atlasem Wysokim a Średnim na wys. 1500 m n.p.m. Pogoda kryształowa.


10.03 - Rano zimno, tylko 5C. O 11.00 już można ruszać – 9C. Nadal lazur nieba. Przekraczamy Atlas Średni na przełęczy 2178 m n.p.m. Wokół śnieg, niekiedy zalega jeszcze warstwa o grubości 1,5 m - cudo widoki - bardzo zimno. Surowe berberyjskie domki z kamienia nakryte dachami z darni. Przez Azron, Ifrane zjeżdżamy do Fezu. Tu znajdujemy hotel. Skromny, lecz niedrogi i czysty (20 Euro pok. 2 os. z łazienką) - Hotel Errabie Fez"Av. My Rachid 1 (Ex. Rte de Sofrou),Rue de Tanger tel. (21255) 640100. Wieczorem zwiedzamy starą "medynę" tego czarującego miasta!


11.03 - Zwiedzamy Fez: prawie 1,5 miliona mieszkańców, stara stolica Maroka, a obecnie nadal centrum kultury muzułmańskiej tego kraju! Jeszcze powrócę do wczorajszego dnia. Wieczorem w pięknym orientalnym wnętrzu restauracji, w starej medynie, oglądaliśmy ludowe regionalne występy artystyczne: taniec brzucha, wesele arabskie, tańczący bębniarze - było również w tym kraju prohibicji świetne marokańskie winko - wszystko bardzo ciekawe. Muzyka arabska bardzo specyficzna - zdecydowanie wolimy argentyńskie tango lub brazylijską sambę! Dzisiaj od rana zapuszczamy się w rozległą medynę tego miasta - aby oddać wielkość powiem jedynie, że długość murów miejskich liczy 24 km. Całość wpisana na listę zabytków UNESCO, z prawie tysiącletnią historią. Mętlik ponad 9400 krętych wąskich uliczek - czuć na każdym kroku orientalną arabską atmosferę. Medyna żyje własnym życiem – bazary, suki, knajpki, warsztaty, kramy, manufaktury, meczety (ponad 350), szkoły, domy – gwar, ruch, zapachy, dźwięki - to tworzy specyficzną, niepowtarzalną całość! Snujemy się po uliczkach i nagle za plecami słyszymy: "O, motocykliści z Polski". Odwracamy się, a tu Marek Lechki, znany w światku motocyklowym i podróżniczym jako Nomad, ze swoją żoną Adą. Cały czas, od początku naszej wyprawy, są odbiorcami naszych wiadomości z trasy. Marek wiele podróżuje na swojej "Africe Twin" po Afryce i właśnie z Markiem podczas przygotowań do naszej wyprawy konsultowałem się w tym temacie. Obecnie od tygodnia przemierzają Maroko swoim "Land Roverem" - dzisiaj również zwiedzają Fez. Spędzamy wspólnie dalszą część dnia. Wieczorem biesiadka w hotelowej atmosferze przy polskim piwku. Co za spotkanie! Jak do tej pory spotkaliśmy ośmiu podrózników Polaków w Maroku, z czego dwójka to znajomi. Jaki ten Świat mały!!!


12.03 - Rano pożegnanie z Markiem i Adą. Oni jadą dalej w marokańskie piaski Sahary i dzisiaj chcą dotrzeć tam, skąd my przyjechaliśmy poprzednio, czyli do Merzugi. My ruszamy w kierunku na Rabat. Po drodze zbaczamy na północ (30 km od Meknesu), w kierunku Volubilis - najlepiej w Maroku zachowany kompleks ruin z czasów Cesarstwa Rzymskiego - wpisany na listę UNESCO. Rozlegle miasto pochodzi z II i III w. n.e. i leżało na zachodnim krańcu tego cesarstwa. Piękny i dobrze zachowany łuk triumfalny, bazylika, kapitol - spacerujemy po rozległym terenie - kryształowa pogoda i wszechobecna historia! Znajduje się tu wiele fantastycznie zachowanych mozaik podłogowych, których rzymskie motywy i kolorystyka są naprawdę wspaniałe. Zastanawia nas ich stan - prawie 2 tys. lat, a wyglądają, jak z obecnych czasów! Teraz tu na myśl przychodzą nam również rzymskie podobne budowle, które oglądaliśmy w Armenii i na Sycylii, podczas wypraw motocyklowych w 2004 r. Zastanawiamy się, jak potrafiło funkcjonować w tamtych czasach tak rozlegle państwo w dobie braku telefonów komórkowych?! Choć tak potężne, to jednak upadło – wielkość, widać, gdy za długo trwa, to po czasie gubi!!! Dalej zjeżdżamy do Meknes i medynę zwiedzamy z motocykla. Wieczorem docieramy do stolicy Maroka – Rabatu. Opodal murów starej medyny hotel - "Hotel Majestic" www.hotel.majestic.ma (jak na ten standard, to za cenę 27 Euro za pok. 2 os. z łazienką do zaakceptowania - cóż stolica i samo centrum).


13.03 - Zwiedzamy Rabat - stolicę Maroka, który nią został dopiero od czasów protektoratu francuskiego (30 marca 1912 r. podpisano konwencję fezką i Maroko stało się protektoratem Francji). Rozpoczynamy od medyny tego miasta i musimy stwierdzić, że nie może dorównywać jej odpowiednikom w Fezie lub Marakeszu - brak klimatu tamtych miejsc. Natrafiamy jednak na cacuszko architektoniczne o fantastycznym klimacie w postaci "Kazby al Udaja" - otoczona potężnymi murami z przepiękną bramą "Bab Udaja" (1195 r.) - położona przy samym ujściu rzeki Bu Regreg do Atlantyku. W jej wnętrzu piękne uliczki, oryginalne domy - wszystko pięknie utrzymane w kolorystyce biało-błękitnej! Cudowne andaluzyjskie ogrody - urzekające widoki! Zwiedziliśmy również standardowe zabytki Rabatu w postaci: Mauzoleum Machomeda V, Wieży Hasana, Pałacu Królewskiego (rezyduje w nim obecny władca Machomed VI). Nogi weszły nam dzisiaj dosłownie w "4 litery" od tych spacerów po tak rozległym mieście! Jutro w kierunku Europy (po Afryce już ponad 5 tys. km., od domu 67 tys. km).


14.03 - Wyjazd z Rabatu na północ, w kierunku Tangeru. Po 100 km skręcamy na wschód i po 250 km dojeżdżamy do małej miejscowości Szefszawan, położonej w górach Rif. Do odwiedzenia tej miejscowości namówili nas Marek "Nomad" z żoną Adą. To miasto od 1912 r. było pod protektoratem Hiszpanii i ma odmienny wygląd od dotąd zwiedzanych w Maroku. Czyste, górskie powietrze, ludzie znacznie spokojniejsi - wszystko mniejsze i bardziej kameralne - miasto zadbane i bardzo czyste! Spacerowanie po wąskich, położonych na górskim zboczu, uliczkach to prawdziwa przyjemność! Domy wybielone - nawet uliczki wymalowane na błękitny kolor. Medyna jest mała, niezatłoczona, placyki wybrukowane, piękna "kazba" o czerwonych murach, orientalny Wielki Meczet z XV w., warsztaty, kramy, knajpki, wokół potężne góry Rif z ośnieżonymi szczytami! Zakwaterowaliśmy się w kameralnym, pięknym i bardzo czystym hoteliku "Marakech" C/Hassan II nr 41, tel. 039 987774 (18 Eur pok. 2 os. z łazienką) - samo centrum, naprawdę warty polecenia!!! Pozdrawiamy z urokliwego miasteczka Szefszawan - Maroko!


15.03 - Rano wyjazd z uroczego miasteczka Szefszawan - jeszcze Maroko! Według nas, jest to najpiękniejsza i najbardziej kameralna miejscowość tego kraju. Jedziemy na północ do Sebty (hiszpańska Ceuta) – 100 km wzdłuż gór Rif. Na rogatkach Ceuty, jeszcze w Afryce, granica z Hiszpanią - odprawa moment - objeżdżamy to hiszpańskie miasto położone w Afryce i zwiedzamy go z motocykla. Miasto leży na wzgórzu, na półwyspie wyglądającym jak wyspa połączona z lądem wąskim przesmykiem. Zakup biletów na prom przez Cieśninę Gibraltarska (wszystko po 25 Euro (osoba i motocykl) - razem przeprawa 50 min. i 75 Euro). O 15.30 jesteśmy ponownie w Europie, razem z naszym moto, po przejechaniu od domu 67360 km. i ponad dziewięciu miesiącach od wyjazdu! Cały miesiąc spędziliśmy w Afryce, przejeżdżając po tym kontynencie 5360 km. Lądujemy w miejscowości Algecibas i od razu kierujemy się do Gibraltaru, położonego 25 km od przeprawy (również półwysep połączony z lądem wąskim przesmykiem). Miasto i obszar należący już 302 lata do Wielkiej Brytanii. Osobliwością tego miejsca jest skaliste wzgórze, o prawie pionowych ścianach, wspinające się na wys. 436 m n.p.m. - zwiedzamy to miejsce - od wieków bardzo ważny punkt strategiczny, zmieniający właściciela wielokrotnie w swojej historii! Piękne widoki na okolicę - nierozłącznymi kompanami zwiedzania są małpki, które tu zachowują się tak swobodnie i beztrosko, że nie możemy wyjść z podziwu! Zwiedzamy groty wewnątrz wzgórza i późnym wieczorem wracamy do Hiszpanii. Na nocleg zatrzymujemy się dosłownie 300 m od granicy, w miejscowości La Lined de la Concepcion. Jesteśmy w już w Europie i w związku z tym dalszą część naszej podróży nie będzie już tak egzotyczna i nie wymaga tak szczegółowego opisu i naszych komentarzy. Nie będziemy już Was nękać tymi wiadomościami i tylko od czasu do czasu wspomnimy, gdzie się znajdujemy. Nasz plan to: Portugalia, Hiszpania, Francja, Włochy, Austria, Niemcy, Czechy, Polska i powrót 20 kwietnia do kraju! Dziękujemy za wielką cierpliwość w odbieraniu wiadomości i prosimy o potwierdzenie, że wszystkie wiadomości przez nas pisane do Was dotarły!


16-18.03 – Pisałem, że od czasu do czasu będziemy informować o dalszych naszych losach i wykorzystując to, że zła pogoda zatrzymała nas jak na razie na trzy dni w Sewilli piszemy tę wiadomość rozpoczynając od podsumowania przejazdu przez Maroko! Nie będę pisał za wiele o przejeździe przez Mauretanię i Saharę Zachodnią, bo to właściwie jedna droga o niezłym stanie technicznym, prowadząca przez monotonną piaszczystą lub kamienistą pustynię - należy mieć zapas paliwa na 550 km i to właściwie wszystko. Zagrożenia to piaszczyste wydmy wdzierające się na drogę - wjechanie na dużej prędkości w taką piaskową zaspę to pewna wywrotka - piasek kleisty jak mąka! Maroko piękny kraj, szczególnie o tej porze roku, kiedy my tam byliśmy, marzec to jeszcze brak upałów, a już przepiękny rozwój zieleni, przyrody i kwiatów - wiosna w najpiękniejszym wydaniu, jedynie noce i ranki mogą być bardzo chłodne. Ja osobiście nie wpiąłem podpinki ani raz - Gosia owszem i to parę razy. Drogi świetne, kierowcy jak na kraj arabski jeżdżą całkiem poprawnie, wyjątek Marakesz - tam wszystko odbywa się inaczej - jakieś wariactwo połączone z brakiem wyobraźni! We wszystkich pozostałych miastach ze stolicą Rabatem włącznie wszystko uporządkowane i OK. Krajobrazowo Maroko to wspaniały kraj, zabytków mnóstwo, przez miesiąc byłoby co zwiedzać! Hotele w miarę tanie i o niezłym standardzie. Wspaniała i niedroga, bogata w świetne potrawy kuchnia. Nie mieliśmy żadnych problemów żołądkowych, wodę używaliśmy zawsze butelkowaną, nie jedliśmy surowych sałatek! Ludzie bardzo mili i przyjaźni, czasami za bardzo absorbujący - chciałoby się pobyć samemu, a po prostu się nie da. Trochę namolni i napastliwi sprzedawcy, ale z czasem można się przyzwyczaić! Pobyt motocyklowy w Maroku może dla niejednego motocyklisty z Polski być okazją do wcześniejszego rozpoczęcia sezonu moto! Polecamy i zachęcamy do odwiedzenia tego egzotycznego jak dla Polaków rejonu. Przypominamy, że nie ma obecnie potrzeby posiadania wizy- paszport i w drogę! Powracamy do naszej trasy:

16.03 - Wyjazd z Gibraltaru. Jeszcze raz spojrzenie na pionowo wznosząca się skałę i jedziemy autostradą w kierunku Sewilli (autostrady płatne: 220 km do Sewilli – 5.30 Euro). Wjeżdżamy do centrum i poszukujemy hotelu. Okazuje się to bardzo trudne, bo albo zajęte albo drogie i o standardzie nie do przyjęcia - sprawdziliśmy chyba z dziesięć propozycji. Dziadostwo i to za cenę powyżej 40 Euro. Po 2 godz. znajdujemy skromny, ale czysty hostal na obrzeżach centrum (33 Euro za pok. 2 os. z łazienką). Zwiedzamy to miasto. Wszędzie budowlane remonty i wykopki. Zabudowa trochę dziwna: pomieszane piękne stare kamienice z nowymi i nieciekawymi. Właściwie, to naprawdę warta jest zwiedzenia przepiękna katedra z 1195 r. oraz niezbyt rozległe stare miasto za murami. Wszystko w Sewilli bardzo drogie, przynajmniej 2x droższe jak w Madrycie. Nastawione turystycznie miasto niekoniecznie zawsze z tej dobrej strony. Nieuczciwi restauratorzy tylko czyhają, aby oskubać turystę gdzie się da i ile się da. Przebywamy w takim lub podobnym Świecie od ponad dziewięciu miesięcy i jest już to czasami dla nas trochę uciążliwe. To bardzo irytujące: chciałoby się zapłacić dobrą i uczciwą cenę, a tu cię rąbią na każdym kroku. Normalni ludzie, turyści przyjeżdżają do takich miejsc na parę dni, wracają do pracy i po jakimś czasie ponownie myślą o podróży. My pozostajemy w tym Świecie nadal i widzimy jak ich oszukują. Próbujemy się nie dawać, ale pomimo naszego doświadczenia czasami się i nam to nie udaje. Właśnie tu nam się to przydarzało każdego dnia, np. zamawiamy porcje dla dwóch osób (tu bardzo popularna forma) i okazuje się, że podana w karcie cena była tylko za połowę porcji. Do piwa zamawiamy przekąskę w postaci talerza z szynką. Płacimy - cena podwójna. Pytamy: „Dlaczego?” Starszy kelner ruga młodszego kolegę z uśmiechem na ustach, mówiąc: „Dlaczego nie poinformowałeś klientów, że podałeś porcję na większym talerzu?” Do zapłaty oczywiście podwójna cena! Nieuczciwe porcje o smaku i jakości zdecydowanie innych niż oferowane i reklamowane. Z góry wszystko nastawione na oszukanie! Dużo by jeszcze wymieniać, szkoda się denerwować, inni czasami tego nie dostrzegają, my widzimy to jak przez szkło powiększające, bo żyjemy z tym na co dzień! Zgłaszamy jedynie hasło: turyści łączmy się i nie dajmy się oszukiwać i okradać!!! Czasami niestety trzeba o tej złej stronie podróży napisać i powiedzieć, lecz niechaj to nie zniechęca nikogo do podróżowania!!!

17,18.03 - Trochę przymusowo, z powodu okropnej pogody -nawałnice deszczowe i zimno, tylko 13C, pozostajemy w Sewilli już trzeci dzień.


19.03 - Pozdrawiamy z Portugalii, z małego miasteczka Lagos, położonego nad Atlantykiem (poł.-zach. cypel). Rano, po czterech dniach pobytu w Sewilli, pomimo padającego deszczu, postanowiliśmy wyjechać już z tego miasta. Jedziemy drogą E-1 na zachód, do granicy z Portugalią leje jak z cebra - ściana wody i do tego zimno! Za granicą na szczęście przestaje padać i wychodzi słońce - pełne suszenie w słońcu i dalej na zachód drogą nr A22, aż do miejscowości Lagos. Jest to małe, kameralne, stare miasteczko - spokojnie po zgiełku turystycznym Sewilli - tu nareszcie można odpocząć i czuć się swobodnie i nie patrzyć na tę wielką machinę turystyczną, która nas już trochę przytłacza i denerwuje! Zakwaterowaliśmy się w świetnym motelu "Marsol" www.motelmarsol.web.pt - (wszystkie wygody za 33 Euro - warty polecenia!!!). Tu już normalne ceny, bez wariacji z Sewilli!


20.03 - Ruszamy na północ drogą N-120, z kameralnej, aczkolwiek słynącej również z niechlubnego okresu, miejscowości Lagos. Tu, po raz pierwszy w Portugalii, odbył się targ niewolników. Droga krajobrazowa, prowadząca wzdłuż Atlantyku, pofalowany, lekko górzysty teren, mijamy małe, ciche, malownicze wioski i miasteczka. Od miejscowości Sines dalej jedziemy na północ drogami N-261 i N-253, aby dotrzeć do miasteczka Troia, położonego na końcu piaszczystej mierzei. Stąd promem przeprawiamy się na druga stronę rzeki Sado, do miasta portowego Satubal. Dalej drogą A10 do stolicy Portugalii – Lizbony. Przepiękny widok przy wjeździe zachodnim mostem nad rzeką Tag (Rio Tejo). Całe miasto jak na dłoni. Pogoda dzisiaj nas nie rozpieszczała, trochę deszczu, trochę słońca, zimno, cała droga w przeciwdeszczówkach. Tym razem szybko znajdujemy odpowiedni hotel - "Pensao Sevilha", Praca da Alegria 11-2 piętro, tel.21 346 9579 - samo centrum, stara zabudowa, przestronne pokoje, standard był wysoki, ale tak 20 lat temu, czysto, nad posterunkiem policji, więc motocykl pod dobrą ochroną. Wieczorem zwiedzamy piękne miasto.


21.03 - Zwiedzamy jednomilionowe miasto Lizbonę, w którym mieszka co dziesiąty mieszkaniec Portugalii. Rozpoczynamy od zamku "Georges Castele", którego dzieje sięgają czasów rzymskich - II w. p.n.e. Z zamkowego wzgórza rozciąga się wspaniały widok na całe miasto położone nad rzeką Tag. Piękne śródmieście praktycznie od nowa wzniesione po tragicznym trzęsieniu ziemi, jakie ten rejon nawiedziło w dzień Wszystkich Świętych 1755 r. (z 270 tys. mieszkańców, tego dnia zginęło 40 tys.). Schodząc z zamkowego wzgórza zwiedzamy surową w swoim stylu katedrę, zbudowaną w 1150 r. na pamiątkę wyzwolenia miasta spod panowania Maurów - byliśmy w tym państwie przed trzema tygodniami - prawie nic nie pozostało po wielkiej potędze i świetności tego niegdyś wielkiego mocarstwa. Następnie udajemy się ze śródmieścia do zachodniej części miasta - dzielnicy Belem, z której w 1497 r. Vasco da Gama wypłynął do Indii i tu szczęśliwie powrócił, przywożąc sporą ilość pieprzu, tu też był witany przez ówczesnego króla, Manuela I Szczęśliwego. Tu, w 1502 r., król rozpoczął budowę "Monastteiro des Jeronimos", bo ślubował wcześniej, że tak uczyni, jeśli wyprawa zakończy się powodzeniem! Tu złożono i spoczywają doczesne szczątki słynnego żeglarza. Jest to jedna z najpiękniejszych budowli gotyckich w Europie! W części klasztornej ulokowane jest muzeum morskie "Museu de Marinha" (wstęp 3 Euro). To miejsce to clou podróżnicze tamtych czasów i tu dokładnie widać dążenie ludzi z tamtej epoki do poznawania Świata, czyli dokładnie to samo, co my teraz czynimy! Polecamy zwiedzić to miejsce, gdzie zgromadzono wiele elementów wyposażenia żeglarskiego tamtych czasów: mapy, sprzęt nawigacyjny, modele i całe okręty. Tu można się zapoznać z historią odkrywczego żeglarstwa i życia tych ludzi, którzy w tamtych czasach to czynili! W położonym obok centrum kulturalnym ukulturalniamy się nieco odwiedzając wystawę malarska meksykańskiej malarki Fridy Cahlo (1907-1954). Odwiedzamy również tereny wystawowe "Expo 1998", usytuowane we wschodniej części, 7 km od centrum miasta, tuż obok wschodniego przyczółka 17 km mostu rozpiętego nad bardzo szeroką w tym miejscu rzeką Tag. Pokonujemy tego dnia spore odległości w mieście, ale jest to możliwe, gdyż system komunikacji jest tu świetnie rozwiązany (metro, stare i nowe tramwaje, autobusy i kolejki szynowe tworzą całość (można kupić jednodniowy bilet obejmujący wszystkie te środki transportu za 3,70 Euro).


22.03 - Rano wyjazd z Lizbony drogą prowadzącą na zachód wzdłuż brzegu Tagu. Malownicza droga prowadzi nas do "punktu geograficznego", jakim jest najdalej na zachód wysunięte miejsce w Europie zwane „Cabo da Roca”. Podaję namiary na GPS N 38 46,850' WO 09 29,866' Pamiątkowe zdjęcia przy okolicznościowym cokole położonym opodal latarni morskiej wybudowanej na wysokim klifowym brzegu Atlantyku. Dalej kierujemy się do miejscowości Sintra - to taki odpowiednik podwarszawskiego Wilanowa, czyli królewska letnia rezydencja. Przepiękny zamek położony na wzgórzu, wzniesiony jeszcze za czasów panowania Maurów, a gruntownie przebudowany do obecnej formy na przełomie XIV i XV w. przez wspominanego we wcześniejszej wiadomości króla Manuela I Szczęśliwego, który wzbogacił się na imporcie pieprzu (drogę do tego otworzył mu, jak już wcześniej opisywałem - Vasco da Gama). Budowlę tę określę tak, jak określają ją miejscowi: "Zobaczyć cały Świat, a nie zobaczyć Sintry, to tak, jakby nic nie zobaczyć". Naprawdę bajkowe widoki, które niestety psują nam wkraczające na wzgórze chmury. W jednym momencie następuje załamanie pogody i z pięknych widoków na dolinę rzeki Tag i stolicę, po prostu nici! Dalej już w szarudze i deszczu kierujemy się do Fatimy. Przemoczeni i przemarznięci znajdujemy lokum we wcześniej polecanym nam domu pielgrzyma prowadzonym przez polskich zakonników - Ojców Marianów - Fatima, Rue de S.Paulo 10, tel 249 531572. Jesteśmy mile przyjęci przez ojca Franciszka i brata Pawła (cena pobytu 25 Euro od os. - nocleg z pełnymi wygodami, śniadanie i obfita kolacja) - polecamy! Pogoda jest fatalna, deszcz pada w poziomie, zimno - na udokumentowanie tego, jak jest źle, powiem, że ostatnio w Fatimie spadł śnieg w 1983 r., a tej zimy sypało tu wielokrotnie i to jeszcze dużo dalej na południe. O tym czasie w dzień bywają już temp. 30C, a dzisiaj jest tylko 6C. To jakieś anomalie, jesteśmy tu, w Portugalii, uziemieni i czekamy na zmianę pogody!!! Pozdrawiamy przemoczeni i zmarznięci, na szczęście w naszym lokum jest centralne ogrzewanie.


23.03 – To, co dzisiaj dzieje się z pogodą przechodzi tzw. "ludzkie pojęcie". Arktyczny wiatr połączony z ulewą - parasole wywraca na drugą stronę - nie da się wyjść z pomieszczenia, aby odwiedzić to słynne sanktuarium!? Miejsce to jest związane z cudownym objawieniem się 13 maja 1917r. Matki Bożej Różańcowej trzem dzieciom pasącym owce na łące w pobliżu wioski Fatima. To kontrowersyjne i od początku swojej historii podważane objawienie było również na rożne sposoby komentowane, przede wszystkim za sprawą tzw. "tajemnic fatimskich", które zostały przekazane głównemu świadkowi objawień, czyli jednaj z dziewczynek, późniejszej Łucji od Jezusa. Dopiero objawienie, którego świadkami było 70 tys. osób położyło kres tym dywagacjom i od tego momentu stało się miejscem kultu. Późnym popołudniem udaje nam się odwiedzić to miejsce i zapalić święcę za szczęśliwą, jak do tej pory, nasza podróż! Sanktuarium - Biała Bazylika, w konwencjonalnej bryle, została wybudowana w 1953 r. i jest to katolickie centrum Portugalii. Nasz Papież odwiedził to miejsce trzykrotnie: w 1982 r. - w rocznicę zamachu, w 1991 r. - w 10-tą rocznicę zamachu i w 2000 r.


24.03 - Jeszcze w kroplach deszczu i chłodzie ruszamy, aby opuścić ten teren wpływu atlantyckich prądów, gdzie czarno-granatowe chmury pchane wiatrem z prędkością naszego halnego dosłownie kulają się po ziemi wysypując z ciemnych swoich czeluści potworne masy wody - brrr!!! Jedziemy z Fatimy drogami N113 do Tomar, dalej drogą nr N110 do autostrady A 23 i nią na północny-wschód do miejscowości Guarda. Następnie kierujemy się do Hiszpanii E80, aż do miejscowości Valladolid. Dalej jedziemy na wschód drogą nr N122, w kierunku Soria. Po 612 km zatrzymujemy się w przydrożnym hostalu w miejscowości Panafier (typowa odpowiednik polskiej gospody, tylko ma swoją miejscową hiszpańską atmosferę). Znajdujemy się w prowincji Valladolid, słynącej z produkcji słynnego i świetnego czerwonego wina "Protos del Ribera Duero”, www.riberexpo.com W pięknym zamku z X w. górującym nad miejscowością, mieści się wystawa historii produkcji wina połączona z ekspozycją starych narzędzi i urządzeń do niej używanych. Dzisiaj możemy powiedzieć, że pogoda nas rozpieszczała, bo nie padało, lecz ołowiane chmury biegły od zachodu z prędkością samolotu. Na szczęście już nieco wyżej i mogliśmy po drodze podziwiać piękne widoki na malownicze wioski i miasteczka ulokowane na wzgórzach. Górują nad nimi kościoły, klasztory lub zamki. Tak naprawdę trzeba by jechać od wioski do miasta i zwiedzać wszystko po kolei, jedno po drugim ,tak wiele jest tu do zabaczenia! Dzisiaj rozpoczęliśmy 70 tys. naszej podroży. Od domu 69050 km, naszemu motocyklowi stuknęło 120000 km, odkąd zjechał z taśmy montażowej BMW w 2000 r.


25.03 - Ruszamy z Penafier na wschód, drogą N122 przez Soria do Zaragozy. Dalej drogą nr N11 do Lleida i dalej A2 do Barcelony - 650 km - cały dzisiejszy dzień dobra pogoda i kryształowy lazur nieba - do pasma górskiego Sierra zimno, po przekroczeniu rozległej przełęczy na wys. 1200 m n.p.m. zrobiło się ciepło - 22C. Piękne widoki na ośnieżone szczyty po obu stronach drogi! Widoki wspaniałe - budząca się ze snu zimowego wiosna. Kwitnące łąki i drzewa, piękne miasteczka, jak grodziska, prawie na każdym większym wzgórzu. Dzisiaj w Barcelonie mamy do dyspozycji apartament, który udostępnił nam kolega motocyklista z tego miasta, poznany w Maroku - Jordi Monjo – brał udział w wyprawie „Dookoła Świata” motocykli BMW Adventure R1200GS w których to motocykliści będą się zmieniać co dwa miesiące – w pierwszym etapie od Barcelony do Mauretanii.


26-27.03 - Te dni poświęcamy zwiedzaniu pięknego miasta Barcelona, położonego nad Morzem Śródziemnym. Nie będziemy wymieniać wszystkich obiektów, które należy odwiedzić, jedynie powiemy, że nie należy pominąć: Katedry z XIV-XV w. i wszystkich obiektów zaprojektowanych i budowanych pod nadzorem słynnego architekta Antoni Gaudi (1852-1926) z Bazyliką Sagrada Familia na czele.Budowana w latach 1889-1929 r do momentu konsekracji i nadal rozbudowywanej wg projektu mistrza. Ilość budowli w tym mieście, wykonanych przez tego artystę (tak go należy nazwać), jest imponująca, a piękne formy architektoniczne są niepowtarzalne i oryginalne w swoim fantazyjnym wizerunku - piękne cacuszka!


28.03 - Dzień techniczny: wymiana oleju, tym razem trochę przeciągnęliśmy termin, bo wymiana po 12500 km (ostatnio w Buenos Aires). Wszystko robię we własnym zakresie w garażu, gdzie stoi nasze moto. Zwiedzamy również miasto - dzisiaj wzgórze zamkowe i jego okolice. Piękny widok na miasto i port, a wszystko to przy kryształowej pogodzie. Dzisiaj również spotkaliśmy się z naszym gospodarzem – Jorge. Przekazał nam smutną wiadomość - w minioną niedzielę, 20 marca, odbyły się pierwsze wyścigi motocyklowe na torze w Jerez. Jak co roku jest to również zwyczajowe spotkanie motocyklistów z Hiszpanii, rozpoczynające sezon 2006. Tragiczny wynik powrotu z zawodów do domów: siedem wypadków ze skutkiem śmiertelnym wśród kibiców motocyklistów rozgrzanych oglądaniem zawodów. Jeszcze raz przypominamy w związku z tym zainicjowane wcześniej hasło: jeździjmy rozważnie, z wyobraźnią i bez zaufania do innych użytkowników dróg - zawsze myślmy wcześniej i starajmy się przewidywać sytuacje tak, aby bieg wydarzeń nie był szybszy od możliwości naszych reakcji – bo wtedy na wszystko już jest za późno!!!


29.03 - Dziękujemy Jorge za udostępnienie nam apartamentu i po czterech dniach pobytu w Barcelonie nastąpił czas wyjazdu. Jedziemy drogą na północ, trzymając się jak najbliżej brzegu Morza Śródziemnego. Przejechaliśmy całe wybrzeże Costa Brava, wybierając wszystkie zakręty najbardziej bocznych dróg i dróżek - piękne widoki - w takim krajobrazie przekraczamy granicę z Francją, nad samym brzegiem, kontynuując podróż wzdłuż morza tego państwa. Już we Francji, w miejscowości Narbonne skręcamy w głąb lądu, na zachód, do miasta warownego Carcassonne. Fantastyczny widok pięknie położonego na wzgórzu miasta, otoczonego monumentalnymi murami z wieloma basztami. Zwiedzamy miasto położone za murami. Po zmroku spacerujemy po uliczkach i zaułkach tej warownej twierdzy, tu też nocujemy w hoteliku pod samymi murami miejskimi. Dzisiaj 480 km.


30.03 - Rano jeszcze raz spojrzenie na monumentalną twierdzę Carcassonne - wygląd naprawdę imponujący i okazały! Kierujemy się do brzegu Morza Śródziemnego bocznymi, malowniczymi dróżkami prowadzącymi przez winnice. Następnie jadąc na wschód mijamy miasta Montpellier, Marsyli a od miasta Tulon podróżujemy już Lazurowym Wybrzeżem. Praktycznie cały czas jedziemy wzdłuż plaży, przez wszystkie najmniejsze miejscowości. Zatrzymujemy się na nocleg 30 km przed St. Tropez, w Le Lavandou, w hotelu na samej plaży. Widać, że wszystko jeszcze przed sezonem, lekko uśpione, część hoteli jeszcze pozamykana, nie funkcjonują restauracje - pustka. O 21.00 właściwie nie ma gdzie się podziać. Francuzi żyją innym trybem życia niż Hiszpanie, tam właściwie dopiero o tej porze rozpoczynało się życie, tu pusto,cicho i zamiera życie. Pogoda tego dnia była świetna, a ponoć w całej reszcie Francji pada i to mocno.


31.03 - Rano kontynuujemy nasza podróż wzdłuż Lazurowego Wybrzeża na wschód - wybieramy boczne drogi prowadzące nad samym morzem - po drodze mijamy kameralne miasteczka z pięknymi marinami i porcikami w których stoją setki zacumowanych jachtów czekających na sezon i gotowych do wypłynięcia. Urocze widoki i brak jeszcze tego gwaru i ruchu, który tylko można sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał podczas pełni sezonu. Nam osobiście ten okres bardziej odpowiada, bo i tak wąskie uliczki są zatłoczone samochodami, a ruch uliczny spory. Oczywiście zwiedzamy kameralny porcik w St. Tropez – piękna, stara zabudowa miasta. Dalej kierujemy się mozolnie do granicy z Włochami, odwiedzając oczywiście Cannes, Niceę, Księstwo Monako z jej stolicą - (tu spojrzenie oraz zdjęcia słynnego kasyna i pałacu królewskiego). Przekraczamy granicę z Italią i zatrzymujemy się na nocleg 7 km przed San Remo, w miejscowości Ospedaletti, w rodzinnym hotelu z rodzinną atmosferą – Tu mili gospodarze przygotowali nam świetną kolację. Gosia może nareszcie wygadać się do oporu po włosku! Podsumuję ten dwudniowy przejazd przez Francję jej wybrzeżem Morza Śródziemnego dwoma zdaniami - jeśli ktoś lubi zgiełk, ruch, luksusy, blichtr, szpan i ma dużo kasy, to miejsce dla niego, natomiast, jeśli ktoś lubi spokój, ciszę, naturę i naturalność, to nie ma tu czego szukać!!! Tu przypominamy sobie, że 2 kwietnia mija pierwsza rocznica śmierci naszego Papieża. Byliśmy na motocyklu na jego ostatnich urodzinach wspólnie z kolegami biorącymi udział w wyprawie w „ 60-tą rocznicę bitwy pod Monte Casino” . Następuje szybka decyzja - jedziemy jutro do Rzymu!


01.04 - To nie prima aprilis, to prawda jedziemy do Watykanu aby oddać cześć Wielkiemu Człowiekowi, Wielkiemu Polakowi - naszemu Papieżowi!!! Jeszcze przejazd przez San Remo - niestety pogoda kiepska pada - polski kapuśniaczek, a temperatura tylko 12C. Dalej już na autostradę, w kierunku Genui, a następnie trasą E-80 na Livorno, Civitavecchia do Rzymu - dzisiaj 680km. O 19.00 jesteśmy w Polskim Domu Pielgrzyma przy via Cassia. Znamy to miejsce, bo byliśmy tu dwa lata temu z grupą motocyklową podczas wyjazdu na obchody 60 rocznicy bitwy pod Monte Casino. Tu mieliśmy lokum na pobyt w Rzymie i spotkanie z Papieżem. Na szczęście za Genuą przestało padać i zrobiło się cieplej. Byliśmy już wg GPS 1200 km od domu, teraz jesteśmy 500 km dalej, ale po tak długim przejeździe wokół Świata to niezbyt wielka różnica, a nie będąc na pogrzebie Papieża chcemy oddać mu cześć przyjeżdżając tu w tych rocznicowych dniach!


2-3.04 - Zwiedzamy profesjonalnie stary Rzym. Poznaliśmy fantastycznych polskich historyków, Janusza i Przemka, którzy pracują nad archiwaliami watykańskimi dotyczącymi średniowiecznych czasów. Dzięki tej znajomości mamy świetną obsługę przy zwiedzaniu. Janusz i Przemek w wolnym czasie oprowadzają polskie wycieczki i dzięki temu załapaliśmy się na cały ciąg świetnych wycieczek po mieście. Dziękujemy!!! Oczywiście braliśmy udział we wszystkich oficjalnych uroczystościach związanych z rocznicą śmierci naszego Papieża, z tą najważniejszą – poniedziałkową, na pl. Św. Piotra w Watykanie! Jeszcze raz mieliśmy okazje odczuwać i potwierdzić fakt jak wielkim człowiekiem był Jan Paweł II i jakim szacunkiem do tej pory darzą go ludzie na sałym Świecie! W stolicy piękna pogoda, kryształowe niebo i prawie letnie temperatury. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że podjęliśmy decyzję o przyjeździe w tym czasie do tego miejsca.


04.04 - Wyjazd z Rzymu, z Domu Polskiego im. Jana Pawła II, via Cassia 1200, tel. (0039)06 33065181 lub 30310398, fax 30310446 - (cena pobytu 15 Euro od os. pokoje ze wspólną łazienką, 20 min. jazdy kolejką podmiejską do centrum, za 1 Euro od os.). Ruszamy drogą R-2 na północ, w kierunku Sieny, po przekroczeniu granicy z Toskanią włóczymy się po tym regionie, odwiedzając takie miejscowości jak: Pienza (wpis na listę UNESCO), Montepulcjano, Montalcino (słynące ze wspaniałych win), St. Ginignano (miasto kilkudziesięciu wież mieszkalnych), Certaldo. W tej ostatniej, 60 km za Sieną, zatrzymujemy się na nocleg w przyjemnym hotelu "Latini" - świetna kuchnia, miła atmosfera tworzona przez właściciela; www.ristorantelatini.com ( 50 Euro za pokój 2 os. ze śniadaniem - no cóż, to Toskania i można zapomnieć o niskich cenach). Dzisiaj piękna pogoda i niezapomniane widoki, wiosna budząca się ze snu zimowego - cudownie! Już od 6 tygodni podróżujemy równolegle z wkraczającą wiosna do poszczególnych rejonów Świata, a ta najpiękniejsza - Polska jeszcze przed nami!!! Toskania to nieprawdopodobnie malownicza kraina - wspaniałe krajobrazy, pagórki, strzeliste, wysokie tuje, rozłożyste sosny i cyprysy, do tego piękna wiosenna zieleń z mnóstwem kwiatów! Dzisiaj tylko 300 km włóczęgi.


05.04 - Ruszamy dalej na północ Italii, przez uroczą Toskanię - piękne rejony, ciepło, blask słońca - wybieramy boczne drogi, przejeżdżając przez malownicze wioski i miasteczka. Przekraczamy Apeniny i zarazem granicę rejonu Toskanii i Emilia Romania, drogą S12 na przełęczy Abetone, 1388 m n.p.m. Tu zastaje nas regularna zima - narciarze dosłownie zjeżdżają nam ze stoków pod koła motocykla, wszystkie wyciągi czynne! Na przełęczy załamanie pogody, pada śnieg - pierwszy raz w życiu jedziemy na motocyklu w takich warunkach. Na szczęście śnieg na jezdni błyskawicznie topnieje, a po zjeździe w dolinę przeistacza się w deszcz. Dalej już w zimnie i opadach deszczu dojeżdżamy do Trento i tu pozostajemy na nocleg-świetny hostal prowadzony przez studentów Ostello della Gioventu "Giovanne Europa" www.goyaproject.org e-mail youthostrov@tqs.it tel.0461 263484, via Torre Vanga 9 - czyściutko – 40 Euro za pok. 2-os.z łazienką i śniadaniem. 130 km przed przełęczą brennerska. Sprawdzamy pogodę na jutro – tragedia - śnieg i zima (-3 do +4 C) - pojutrze ma się lekko ocieplić i ma już nie padać. Postanawiamy poczekać i trochę przymusowo zwiedzić miasta Trento.


06.04 - Zwiedzamy miasto Trento i czekamy na zmianę pogody, aby przekroczyć Alpy na przełęczy Brenner, 1374 m n.p.m.


07.04 – Rano, o 9.30 ruszamy z Trento – zimno, tylko +3C - kierujemy się w stronę przełęczy Brennero. Z każdym kilometrem zimniej, na szczęście pełny lazur nieba. W zacienionych fragmentach jezdni szron i lód .Woda na stromych odcinkach autostrady wypływa z pomiędzy betonowych płyt i tworzy lodowe łezki. Po małym uślizgu na jednej z nich wypatruję tych miejsc, jak „bursztynów na plaży w Jantarze". Bardzo niebezpieczne dla motocyklistów podróżujących w minusowych temperaturach, pomimo, że jezdnia posolona, to w tych miejscach wypływająca woda po wypłukaniu soli zamarza!!! Na przełęczy -4C - jesteśmy potwornie zmarznięci - pierwsza knajpka po zjezdie w dolinę i podwójny gorący bulion - jest lepiej!!! Dalej Austria – Insbruck, Niemcy – Ausburg, Stuttgar i Ludwigsburg. Tu zawitaliśmy w progi naszego kolegi Andzberta, z którym ponad 10 miesięcy temu, 5 czerwca 2005 r. pożegnaliśmy się w Kurozwękach. Był na naszym spotkaniu przed wyjazdem w trasę. Cała dzisiejsza 600-km podróż to potworne zimno, które rekompensowały wspaniałe widoki zaśnieżonych Alp w pięknym słońcu. Wczoraj musiało w tamtych rejonach sypać, bo śnieg leży na zielonych łąkach, a w miasteczkach nie stopniał jeszcze na chodnikach. W wyższych partiach gór tyle śniegu, jak w środku zimy - pełnia sezonu narciarskiego! Wieczorem oczywiście wspaniała biesiadka z gospodarzami do późnych godzin nocnych.


08-11.04 - Rezydujemy na zamku w Ludwigzburgu ( powstał w 1718 – 1733 r.) - pierwotnie wybudowany jako Pałac Myśliwski za czasów Eberharda Ludwiga, następnie rozrósł się do potężnego kompleksu zamkowego z rozległymi, pięknymi ogrodami, parkami i pałacykami). Mamy sposobność tu przebywać, ponieważ nasz kolega Andzbert, z racji swojego zatrudnienia, mieszka ze swoją żoną Karin w oficynie zamkowej. Odpoczywamy, zwiedzamy zamek i małe kameralne centrum starego miasta. Spacerujemy po cudownych parkach i ogrodach zamkowych. Panuje tu specyficzny klimat spokoju i melancholii! Mamy również okazję odwiedzić sklepy z akcesoriami motocyklowymi (Polo, Hein Gericke, Louis), aby uzupełnić zużyte sprzęty, wyposażenie i ubiory motocyklowe. Pogoda w tym rejonie zmienna, nadal bardzo zimno! Jesteśmy fantastycznie przyjęci przez naszych przyjaciół gospodarzy! Dziękujemy Karin i Andzbert za świetną atmosferę i gościnę!!!


12.04 - Nadszedł czas wyjazdu z Ludwigzburga. Opuszczamy gorącą atmosferę domu naszych gospodarzy - Karin i Andzberta! Pogoda tragiczna, dalej zimno i deszczowo - jedziemy w okolice Frankfurtu nad Menem. Tu mamy umówione spotkanie z Tatą, jego kuzynem i częścią naszej rodziny tam mieszkającą - tu spędzimy tegoroczne Święta Wielkanocne. Dzisiejszy przejazd odcinka 200 km autostradą to tak, jakby jechać cały czas przez środek funkcjonującej myjni samochodowej. Tiry rozpylają wodę, która wdziera się dosłownie wszędzie, a temp. tylko 3C! Na szczęście odcinek krótki, a na miejscu ciepło i sucho. Jesteśmy gorąco witani przez część rodziny, po długim okresie od naszego ostatniego spotkania!


13-16.04 - Do zakończenia Świąt Wielkanocnych pozostajemy w progach domu naszej dalszej rodziny mieszkającej tutaj. Pozdrawiamy z Dietzenbach koło Frankfurtu nad Menem.


17.04 - Kończy się czas świąteczny, czas spokoju, rodzinnej atmosfery i rodzinnych spotkań. Odpoczywaliśmy czekając i obserwując prognozy pogody na nadchodzące dni. Jest dobrze - ma być od jutra cieplej i nie padać - to dobra informacja!!!


18.04 - Rano pogoda się sprawdza i o10.00 ruszamy z Dietzenbach pod Frankfurtem, w kierunku na Wiirzburg, Bayroth, Hof, Drezno autostradą aż do Zgorzelca. O 17.30, 18 kwietnia 2006 r. jesteśmy ponownie w Polsce. Zamykamy karnet CDP w polskim urzędzie celnym (musimy czekać prawie dwie godziny, bo miejscowi celnicy nie wiedzą jak to prawidłowo zrobić). My i nasz motocykl powróciliśmy do kraju, skąd wyjechaliśmy 6 czerwca 2005 r. Nocujemy w zajeździe "Prnijawor" przed Bolesławcem (parking strzeżony 10 PLN od motocykla, pokój 2 os. ze śniadaniem 130 PLN).


19.04 - Przejazd przez Polskę: Wrocław, Opole, Częstochowa, Jędrzejów. O 19.08 zamykamy kolko wokół Świata w Kurozwękach, skąd wyjechaliśmy 5 czerwca 2005 r. Szczęśliwi, cali i zdrowi dotarliśmy do punktu, z którego wyjechaliśmy. Pierwsze wrażenie - wydaje nam się, jakbyśmy wyjechali z tego miejsca dosłownie wczoraj!!! Piękna pogoda - przywieźliśmy ją tutaj wraz z naszym przyjazdem.


20.04 - Kurozwęki - Zespół Pałacowy "Popielówka" - cudowna atmosfera i klimat tego miejsca, tu ładujemy nasze życiowe akumulatory witalną energią. Przygotowujemy spotkanie z naszymi przyjaciółmi motocyklistami z całej Polski. Gosia zajmuje się zakwaterowaniem i menu, ja przygotowuję i objeżdżam trasę wycieczki. Piękna pogoda, szybko wkracza na te tereny wiosna, jak zwykle w tej pałacowej atmosferze czujemy się jak u siebie w domu. Właściciel obiektu pan Marcin Popiel przyjął nas bardzo serdecznie i zaoferował dla uczestników spotkania specjalny upust cenowy - bardzo dziękujemy!!!


21.04 - Rozpoczęcie Sezonu Podróżników Motocyklowych "Kurozwęki 2006". Poniżej zamieszczam program naszego przyjacielskiego spotkania:


21.04

22.04

  1. Zalew Chańcza na rzece Czarnej, pow. 470 ha.

  2. Grabki Duże - barokowy pałacyk z 1742 r., wg. przekazu przeznaczony na harem ponieważ jego właściciel był wyznania muzułmańskiego.

  3. Szydłów - otrzymał prawa miejskie od Kazimierza Łokietka, a Kazimierz Wielki zbudował zamek i otoczył miasto murami. Obecnie najokazalej prezentuje się Brama Krakowska. We wschodniej części miasta znajduje się gotycki kościół pw. św. Władysława z XIV w. Poza murami ruiny kościoła i szpitala św. Ducha z XVI w. oraz gotycki kościół Wszystkich Świętych z XIV w. Szydłów to jedyne miasto w środkowej Polsce z tak znakomicie zachowanymi murami miejskimi oraz średniowiecznym układem urbanistycznym.

  4. Ujazd - w latach 1621-1644, wg. planu Wawrzyńca Senesa, wzniesiono monumentalny zespół pałacowy wbudowany w pięcioboczną bastionową fortecę. Zamek „Krzyżtopór” w Ujeździe, fundacji Krzysztofa Ossolińskiego, zbudowano na zasadzie kalendarza: 4 wieże, 12 sal, 52 komnaty, 365 okien. Zniszczony przez Szwedów w 1656 r. pozostaje obecnie w ruinie.

  5. Staszów - rynek z ciekawym ratuszem z 1738 r., gotycki kościół pw. św. Bartłomieja z 1342 r., kaplica Tęczyńskichz z 1625 r.

  6. Rytwiany - resztki ruin zamku z XV w., dwór z 1997 r., w pobliżu wsi w uroczym lesie kościół i klasztor pokamedulski z lat 1621-37.

23.04

Życzymy miłej zabawy - pogoda gwarantowana!!! Osobiście, jako organizatorzy, przywieźliśmy ją z Afryki z Naszej Podroży Wokół Świata!!!


22.04 – Realizujemy scenariusz naszego spotkania w Kurozwękach - wspaniała pogoda, cudowny wiosenny dzień. Wszystkie spotkania i wycieczki podczas dzisiejszego dnia udały się wspaniale!


23.04 - Zakończyło się spotkanie pt. Rozpoczęcie Sezonu Motocyklowych Podróżników "Kurozwęki 2006". Dziękujemy naszym przyjaciołom za uczestnictwo w zlocie!!!

Opuszczamy to piękne miejsce i wraz z grupą naszych kolegów motocyklistów poprzez Częstochowę udajemy się do swoich domów! Przez Częstochowę z tego powodu, aby uczestniczyć w otwarciu sezonu motocyklowego połączonego z mszą św. na Jasnej Górze - mszę odprawiali koledzy motocykliści, miedzy innymi nasz kolega ks. Witalij, który również przyjechał i uczestniczył w spotkaniu w Kurozwękach. (przypominam, że na początku naszej wyprawy 7-8.06.2005, podczas pobytu w Charkowie, rezydowaliśmy u niego na plebani parafii katolickiej, łącznie z całą grupą motocyklistów odprowadzających nas do granicy z Rosją). My osobiście byliśmy tutaj również w ubiegłym roku, przed wyjazdem na trasę. Chcieliśmy tym akcentem uczestnictwa dopełnić całości naszej podroży!!! Pogoda dopisała wspaniale, na mszę przybyło tego roku prawie 2000 motocyklistów z całej Polski i nie tylko.

O godz. 15.30 jesteśmy w naszym domu - gorące przywitanie przez naszą rodzinę i przyjaciół - łzy szczęścia, gratulacje - te najpiękniejsze od mamy! Syn Mateusz wyrósł nie do poznania z chłopaka przekształcił się w mężczyznę, a na nasze powitanie wyjechał przed nas na prawdziwym motocyklu, co prawda jeszcze bez prawa jazdy - na wiejskiej drodze prowadzącej do naszego budynku.

Jesteśmy w miejscu, skąd wyjechaliśmy - cali i zdrowi, jednak mamy nastrój szczęścia i zarazem smutku. Szczęścia, bo dokonaliśmy tego, co zamierzyliśmy, smutku, bo skończyło się coś niepowtarzalnego, coś, co już nigdy w takiej formie nie zaistnieje!

Zdjęcia z Kurozwęk i Częstochowy są już dostępne na stronach internetowych naszych przyjaciół: Jarka i Piotrka (adresy w dziale linki)

Podsumowując, ruszyliśmy w trasę motocyklami BMW R1150 GS i podczas tej wyprawy przebyliśmy 74800 km w okresie 10 miesięcy i 20 dni. Dokładnie 325 dni, co dało średni dzienny przebieg 230 km. 5000 km przejechaliśmy drogami pozbawionymi utwardzonej nawierzchni. Motocykl ważył łącznie z osprzętem i bagażem 340 kg, co łącznie z nami, ubranymi w ciuchy motocyklowe dawało wagę dokładnie pół tony. Na całej trasie średnie spalanie naszego BMW wyniosło 6,25 l, co spowodowało konieczność zakupu 4700 l paliwa o różnej, w większości przypadków kiepskiej, jakości lecz za niewygórowaną cenę - średnio na całej trasie ok. 2,70 PLN.Motocykle spisały się w tej podróży bez zarzutu, poza uszkodzeniem układu ABS w obu motocyklach i to przy podobnym przebiegu - ok. 80 tys. km - testy komputerowe wskazały na konieczność wymiany całego układu w obu przypadkach, natomiast sam układ ABS nie jest konieczny i w wielu motocyklach w ogóle nie jest stosowany. Wystąpiła również awaria uszczelniacza przekładni głównej (dyferencjał), również w obu motocyklach i również przy podobnym przebiegu, ok. 100 tys. km. Zalecam udającym się takim motocyklem w długą podróż zabranie uszczelniacza (simmering) o wymiarach 85x110x10, nr katalogowy BMW 33 12 7 663 482 oraz klucza 19-stki, bo nie ma go w fabrycznym zestawie, a potrzebny jest do odkręcenia korka spustu oleju, oraz małej ilości oleju przekładniowego (ok. 0,3l). Zjechaliśmy pięc przednich opon oraz sześć tylnych nie łapiąc ani jednej "gumy" - jedynie z powodu zdarcia tylnej opony do drutów w Boliwii nie odwiedziliśmy pustyni Urumi oraz w Chile pustyni Atacama..Odwiedziliśmy podczas tej podróży 30 państw i pokonaliśmy bardzo dużo wielkich rzek i jezior Świata.

Może dość już tej statystyki - najważniejsze pytanie, które sobie zadajemy po powrocie to: Co dała nam ta podróż? Przede wszystkim zmieniła całkowicie nasz światopogląd i wyobrażenie, co to jest ten nasz „Świat”. Od teraz wszystko jest mniejsze i do ogarnięcia myślą - to, co wydawało się niewyobrażalne, niemożliwe i niezmierzalne stało się realne, proste, mniej tajemnicze!

Ludzie napotykani w Świecie okazali się wspaniali i przyjaźni - kolor skóry, religia i majętność nie miały żadnego znaczenia! Tylko uśmiech, radość i szczęście były atmosferą naszych spotkań. Smutek i niejednokrotnie łzy były jedynie obecne przy rozstaniach po wspólnie spędzonych wspaniałych chwilach! To właśnie jest najpiękniejsze i pozostawia w naszych sercach trwałe doznania i wartości - nigdy tego nie zapomnimy!!!

Krajobrazy i widoki to następny obszar, który bez naszej obecności w tych miejscach nie jest możliwy do wyobrażenia. Pomimo, że wcześniej planowane, znane z opisów i zdjęć, wszystkie te miejsca wywarły na nas pełne wrażenie dopiero wtedy, gdy tam dotarliśmy! Wiele widoków przerosło naszą wyobraźnię. Natura zaskakiwała nas swoim niepowtarzalnym pięknem na każdym kroku! Wszystko to połączone z zapachami, dźwiękami, wilgotnością powietrza, smakiem, temperaturą, wiatrem, słońcem, widziane z siodełka motocykla i odbierane wszystkimi możliwymi zmysłami, jakie posiada człowiek, daje pełny obraz otaczającego nas piękna tych miejsc!

Wyprawa ta dała nam obraz również tego, czego nie sposób było zobaczyć, czego nie zwiedziliśmy oraz do czego i do jakich miejsc należy powrócić w przyszłości. Nie sposób, wszak, w czasie jednej wyprawy odwiedzić wszystko, co jest interesujące i ciekawe na Świecie. I tak z perspektywy tego przejazdu zobaczyliśmy dużo więcej, niż planowaliśmy i wyobrażaliśmy sobie, że zobaczymy. Jak zwykle bywa w takich sytuacjach: scenariusz wyprawy uzupełniało i pisało samo życie!!!

Było wiele trudnych sytuacji, pogoda niejednokrotnie nie rozpieszczała: zimno, deszcz, wiatr, trudne i kiepskie drogi, błoto - z drugiej strony upał nie do zniesienia dawał się we znaki, lecz teraz to nic, o tym natychmiast się zapomina, kiedy powraca piękno, a z perspektywy czasu jest to jeden z elementów ogólnego piękna otaczającego nas Świata!!!

Nie mieliśmy żadnych poważnych zdarzeń, urazów i chorób - trochę niestrawności żołądkowych w Peru, owady typu meszki pokąsały nas tylko raz na Machu Picchu w Peru, tylko raz mieliśmy wywrotkę, po tym, jak najechała na nas taksówka przed skrzyżowaniem w Marakeszu w Maroku. To, jak na przebytą odległość i czas podróży, jest jedynie niepozornym epizodem.

Już w czasie trwania oraz teraz, po zakończeniu podróży, napotykani ludzie zadają nam pytanie: co będzie dalej i czy potrafimy się po tak długim czasie przestawić na tory normalnego życia? Myślę, że na krótko tak, ale podróże dla nas są już narkotykiem i nałogiem, z którego nie da się wyzwolić i jak tylko warunki, zdrowie i sytuacja pozwoli, będziemy nadal podróżować i to jak najdłużej na motocyklu - daje to niejednokrotnie wiele ograniczeń, ale doznania odbierane z motocykla przeważają nad niewygodami!

Namawiamy do podróżowania - wartości, które pozostają w nas są nie do kupienia, a pieniądze, które przeznaczamy na wartości materialne, wydajmy na sensowne i poznawcze podróże!!!


Wiadomości przekazywaliśmy w formie dzienników motocyklowych tak, aby były one przewodnikiem w podroży - niekoniecznie motocyklowej, a informacje w nich zawarte mogły być pomocne dla podróżników poruszających się w całości lub części naszej trasy


Dziękujemy naszym odbiorcom wiadomości za cierpliwość, przepraszamy za błędy (informacje wysyłałem z rożnych kafejek internetowych, gdzie było gwarno, tłoczno, śmierdząco i niejednokrotnie pisane były naprędce!). Postaramy się całość ująć w ramy albumu-przewodnika i wydać, o czym wszystkich powiadomimy!


Pozdrawiamy już naszego domu w Międzyrzeczu Górnym k/Bielska-Białej. Do następnej podroży!!!

Podajemy nasz adres e-mailowy i czekamy na Wasze opinie. Na pytania zawsze odpowiemy w miarę naszej wiedzy! wojtekbmw@op.pl


Wojtek i Małgosia BMW